środa, 4 listopada 2009

On Days Like These

poniedziałek, 2 listopada

A w piątek było naprawdę ok, więc nawet byłem pozytywnie zajarany występem. Miejsce znakomite — na widoku. A człowiek sobie wygodnie stoi w ciepełku, wszystko słyszy wyraźnie z głośników i pozostaje ino śpiewać. Z perspektywy ulicy wygląda to bardzo ładnie, podkłady Endriusa wypadły dobrze, teatr który wykonywał imaginacje na dworze słabiej, ale zawsze coś się działo. Zaskakująco dużo ludzi, jak na tę porę roku i panujący chłód przystawało i przyglądało się występom. Całość trwała z godzinkę, potem Endriu stawiał kawę na zimno w pobliskiej kawiarni, następnie udałem się do Wrzeszcza, aby od 21 do 23 pogrywać sobie na próbie KA. Na szczęście był tylko repertuar do przegrania, więc poszło sprawnie, ale dzień stanowczo za długi.
Wyprawa była przerywana kotletem schabowym w barze na ul. Szerokiej, gdzie wisi nieśmiertelna informacja, gdzie na mieście znajduje się najbliższa toaleta.

Za to w sobotę miałem trochę luzu, gdyż załatwiłem masarnię, ćwiczyłem akustyk, następnie zrobiliśmy żarcie. To już trzecia nasza zupa w tym miesiącu, łał. Zaskakująco tłusta na korpusie z kurczaka, ale wyszła niezła, pożywna. Resztę dnia przeputalim, na ksiażki pisma, filmy.
W zestawie znalazło się "Animal House" (1978) — protoplasta koledżowych komedii,

"Death Race" z Jasonem Stathamem — to wyjaśnia wszystko,

zaś w niedzielę "District 9" — zaangażowane kino sf, oprócz tego, że przekaz na smutno, to nawet pomysł ważki, zrealizowany w konwencji filmu dokumentalnego, co dodawało mu smaczku wiarygodności, przyzwoite,

"Zack i Miri kręcą porno", czyli kolejna komedia romantyczna by Kevin Smith — sprawne to, dobrze opatrzone świńskimi dialogami, ale jakieś takie rozmiekczone przez ten sztampowy obraz romansu.

W niedzielę robiłem listę mikrofonów, których na pewno nie kupię, ale już jakiś zaczyn i pomysł jest. Jeszcze muszę się zastanowić nad realizacją. Dzień podzielił się na dwoje, ponieważ ok. 14:30 wyszedłem na cmentarz, gdzie przebywaliśmy stosunkowo krótko (mało ludzi, niewielu gości, nawet procesja nie doszła do naszego kąta). Klimat nie zdążył się zrobić, bowiem jeszcze nie zmierzchało, więc okoliczność zaliczona, ale bez stosownych emocji. Zaczęło się robić poważnie chłodno. Ranki, którymi zmierzamy do pracy są intensywnie oszronione i ozdobione lodem na kałużach, a nawet już lekko na zbiorniku wodnym.Ale drogę powrotną do domu miałem rewelacyjną, mam bowiem nową kastetę, z ostatnim Billem Callahanem z jednej strony a Mattem Monroe z drugiej. Ostatnio ulubiona piosenka to "On Days Like These".

Zdjęcia z owego występu w Uchu z 13 października by Wojciech Kupidura.


Brak komentarzy: