poniedziałek, 27 września 2010

jesteśmy na wczasach...


więc przez jakiś czas mnie nie ma
pozdro
vreen

piątek, 24 września 2010

las i grzybnia (zen i karma)

niedziela, 19 sierpnia

Pogoda wstała dobra, ja wstałem dobry, więc pora była na grzyby. Wziąłem zapas picia,jedzenia i kaset i w autobus na Otomino. Początek zapowiadał się nieźle, znane rejony, wpadło stadko kań, kilka ładnych prawdziwków, po czym... zgubiłem się. Okazało się, że jestem w części lasu, której nigdy nie widziałem na oczy. Co nie powinno dziwić, bo właściwie zawsze podążaliśmy do jeziora tą samą ścieżką, bez zbaczania. Cóż pozostało zrobić (mech po północnej stronie drzew nie pomagał), najpierw do małej ścieżki, która doprowadziła do większej, ta z kolei doprowadziła już do znanego oznaczonego szlaku rowerowego, problemem pozostawał jedynie kierunek, w jakim mam się udać. Szedłem w sumie jakieś 40 minut i cały czas byłem przekonany, że idę nie w tę stronę co trzeba, gdy nagle pojawił się znany motyw. Doprawdy, trudno mi sobie wyobrazić, jak zrobiłem tego ślimaka wcześniej, że znalazłem się w tym miejscu, co do którego nigdy bym się nie spodziewał, że się znajdę. Przygoda, przygoda.

W sumie i tak było warto, bo w zeszłym roku znaleźliśmy kilkanaście grzybków, a za drugimrazem jednego, a tutaj proszę. I mieliśmy pyszną kolację.

Po biedronkowej promocji pozostało jedynie wspomnienie, a ja po zrobieniu pętli z Otomina przez Szadółki do domu (jakieś niezłe kilosy) pozostałem bez stóp i już chciało mi się tylko siedzieć. Gdyby nie późna pora, to obejrzelibyśmy "Shutter Island" do końca, bo całkiem wciągający jest. Pomijam tutaj wiecznie za młodo wyglądającego do roli Leo, ale występuje np. Max von Sydow (Oktober!) czy Mark Ruffalo (Zodiac). Tak jak ostatnio wspominałem Aleca Guinnessa (Quiller Memorandum) iż taki nieznany jest, to proszę, kto grał Bena (Obi-wan) Kenobiego? Ale ok, pierwszym/drugim/trzecim lowelasem hollywood nie został.


aneks:
http://www.forum.biolog.pl/taki-grzibek-vt10542-15.htm

borowik ceglastopory (przekrojony lub uszkodzony szybko zmienia barwę na ciemnoniebieską)

środa, 22 września 2010

(zen i karma)

sobota, 18 sierpnia

Mieliśmy taki plan i go zrealizowaliśmy. Jako że telefon ze Stogów działał w jedną stronę, zahaczyliśmy o Gdańsk, w osolineum kupiliśmy obtaniony przewodnik po Rzymie oraz "Rycerzy okrągłego stołu" Garlickiego i jak głupki szukaliśmy przystanku autobusowego za tramwaj. Już na Stogach zakupiliśmy gigantyczne etui do okularów przeciwsłonecznych i zestaw piwa. Tym razem trafiliśmy ładnie, bo był żubr w promocyjnej cenie i większej objętości: 586 ml — ekstra!


Obiad mieliśmy nasz. W ramach ostatniego przywiązania do gier planszowych wyciągnęliśmy prehistoryczny eurobiznes i pograliśmy chwilkę, a ja przypomniałem sobie, dlaczego setki są najbardziej wymięte, i jak łatwo ustawić grę, kiedy się ma Austrię. W kanastę już poszło nam tradycyjnie. Dzień minął nam szczęśliwie i po trzech piwach wracałem do domu w całkowitej jedności z kosmosem (zen i karma).
***
Nawet obejrzeliśmy do końca "Salt" (przynajmniej ja).
***
A na We Are From Poland jest recka:
http://wearefrompoland.blogspot.com/2010/09/in-name-of-name-in-name-of-name-radio.html

wtorek, 21 września 2010

zen i karma

piątek, 17 sierpnia

Ha! vis-a-vis i sacreble. Przyjechał Tomek, zrobiła się pogoda, przyszedł Arek i nawet pograliśmy we 4, a potem lujnął deszcz. Choć i tak zdążyłem się zmęczyć. Coś ostatnio nie mamy szczęścia do pogody.
***
Przeczytałem wywiad. Można to ująć "w ch.. długi", ale warto było. Co prawda w opcji zen/karma v. a może bym sobie zmielił dzisiaj pieprzu do opiekanki zawsze wybieram to drugie, to ten słowotok był wciągający. No i z nowości: "szyszki u dupy" — to ciekawy zwrot.

http://www.pawnhearts.eu.org/~gregland/w-matni/burdel/totart/totart1.html

Niemniej wciąż uważam, że "Bigos Heart" jest dla nikogo prócz wiernych fanów i nie ma znaczenia, jakie pokłady duszy otwiera tam przed sobą autor angielskich tekstów. Co innego ITNON!
***
Obejrzeliśmy połowkę "Salt". Nawet nie takie najgorsze, jak się spodziewałem. Pyszczku słusznie mówi, że to taka żeńska wersja tożsamości berna, no i trzeba przyznać, że scenarzyści dokonują cudów i naginają rzeczywistość do granicy prawdopodobieństwa, żeby jeszcze utrzymać zainteresowanie widza pośród tego łubu dubu. Mimo to, da się to oglądać. To jest historyjka o tzw. ukrytych zabójcach, którzy czekają w uśpieniu na sygnał. Koncepcja ukuta zaraz po wojnie, była opisywana w tej książce o cia i innych nielegalnych spiskach/doświadczeniach. Ba, wystarczy zajrzeć do "On her Majesty's secret service", by znaleźć ten bajkowy pomysł, zrealizowany w romantycznym, szpiegowskim stylu niepoważnych lat 50.

Do snu oglądałem mecz Cavs-Nuggets 2010, który był bezpośrednim pojedynkiem dwóch strzelb: Carmelo i LeBrona, ale mimo blogowego zachwytu nie wzbudził moich emocji. Miło popatrzeć na obrazek historyczny — James i Shaq w Cavs, ale same wyniki 40-punktowe nie robią na mnie wrażenia. Co innego Rondo.

poniedziałek, 20 września 2010

stoner

czwartek, 16 sierpnia

Dzisiaj miałem dzień wolny, bo mieliśmy deal z komputerem laptopem, a potem zająłem się meczem. Oglądałem co prawda jednym okiem (czasem dwoma) i to była rzadka sytuacja od wielu miesięcy, kiedy nawet emocjonowałem się grą polskiej drużyny. 3-3. Co prawda Juventus był rzadki, jak nigdy, ale to wciąż Juventus, a mecz był u nich. Artjoms Rudnevs trzy gole, z czego ostatni mistrzowski. W tak zwanym międzyczasie uzupełniłem o okładki zawartość kolejnych 10 pudełek dvd. Będę się musiał postarać jeszcze o dwa.
***
Nie poczęstowałem się z Pyszczku obiadem, do którego wrzuciłem imbir i było mniam. Przewalałem się masowo po tekstach nba.
***
Tymczasem zarzuciłem sobie więcej Lalo Schifrina, przy okazji nawinęło się trochę funku i zupełnie od czapy zajrzałem na blog stonerowy, gdzie między innymi były takie odmienności, jak jesusowo-lizardowo-dazzling-killmenowy Bamboo Diet - DSM-VI.
***
I dzięki temu blogu mam trzy wyjątkowe foto.

1. Bo kręcą mnie takie okładki sf-fantasy. Może niekoniecznie Boris Vallejo, ale chyba zachoruję, jeżeli na Vreenie 3 nie pojawi się taki cover albo back. Oczywiście nie mam pojęcia, kto mógłby się zająć projektem. Sam nie namaluję.

2. No, sam napis już nie zmyli nikogo, że są to chłopcy z Azerbejdżanu, ale foto i tak w jakiś sposób zjawiskowe.
http://www.myspace.com/gandhisgunn

3. Stonermani zawsze imponowali mi okładkami płyt i plakatami, tak nawiązującymi do psycho lat 60.-70.

Jest to oczywiście standard, tak jak pewną normą są zdjęcia z "poczuciem humorów" członków tychże zespołów. Ale to wzbudza moją sympatię


piątek, 17 września 2010

The Lion in winter

poniedziałek, 13 września

Tradycyjnie bez pecha.
Berto Pisano — Interrabang (1969) — można słuchać na okrągło, godzinami.
***
Zapakowałem się już wczoraj, wino będzie dla dziewcząt ("Chodźcie dziewczęta, nie ma czego się bać, wujek Icchak pokaże, wam-swój-znak"), zameldowałem się u Endriusa wcześnie. Wreszcie do roboty!
On miał tamburyno, ja miałem niebieski pojemnik z ryżem. Na szczęście instrumenty perkusyjnie dodawaliśmy oszczędnie, tylko w momentach, które tego potrzebowały. Ogólnie zrobiliśmy dobrze, tradycyjnie już (ale ja nie mam w tych sprawach opamiętania) zachwycałem się smyczkami oraz to co pięknego zrobiły z moich piosenek. Które same w sobie oczywiście są ładne. Posiedzielim, pogralim i tylko szkoda, że do snu nie było poniedziałkowego agenta.

wtorek, 14 września

Pogoda się wyszarzyła i nie było kosza. Czymże zatem się zająłem? Małe mieszanko z plikami (się ich narobiło, tych filmów), a potem zgranie kasety John Barry II. Tym razem w zestawie "Deadfall" (1968), "The Lion in winter" (1968) (ten film historyczny nawet kupiliśmy w Hiszpanii na dvd), "Follow me" (1971). Najlepiej w tym zestawie wypada ten pierwszy, gdzie piosenkę tytułową śpiewa Shirley Bassey (Goldfinger, Diamond are forever, Moonraker), a piosenka jest zrobiona wg szablonu "From Russia with love", nawet podobne frazy grają instrumenty perkusyjne. Kaseta będzie cacy.
***
No i do snu oglądaliśmy drugą część "LaFayette Escadrille" — niewiarygodne, jak pozbawiony sensu był ten obraz. Jego zamysł, konstrukcja i realizacja stoją w takich sprzecznościach, że jest to złe kino po prostu. Cudaczne, ale nie tak rozbrajające, jak klasyki.

środa, 15 września

Dzisiejsza pogodowa bryndza przypomniała mi o niedawnym zjawisku, kiedy już zaczęło robić się zimno, poranek, ale świeci słońce, całe okoliczne trawy i krzaki pokryte są kropelkami wody. Jak okiem sięgnąć, wszędzie między wyższymi trawami rozpięły się rozliczne pajęczyny, które w tej mnogości wyglądały jak talerze anten satelitarnych. Spektakularne.
***
Pogoda była, jaka była, ale doszła do pewnego rozjaśnienia, więc pojechałem na kosza z Jerzym. Wcześniej jeszcze zakupiłem w avansie pudełka dvd do okładek 007 i przy okazji słuchawki, bo rzucili. Potem piwo i do domu. Zjadłem opiekanki, pojechałem rowerem jak szatan i pograliśmy sobie równo z Jerzym godzinę. Powrót, PRAWDZIWY obiad, i jednym okiem obejrzałem mecz — zapiski nba były ciekawsze.
***
Muzyka z "The Lion in winter" to utwory na chór i orkiestrę, utrzymane w tonie średniowicznej muzyki religijnej ze sporo dozą pompatyczności, ale imponujące (te wielkie) i intrygujące (te kameralne, oprate głównie na chórze).
***
Teraz mam Paul Horn "Jazz suite on the mass texts" composed and conducted by Lalo Schifrin - i to jest dopiero zabawka: klasyczny jazz połączony z muzyką liturgiczną (weź choćby tytuły: "Kyrie", "Offertory", "Agnus Dei"). I co ciekawe, jest to frapujące, ale znakomite i połączenie tych dwóch światów nie kłóci się ze sobą. Czad.

Jeśli dołączę do tego muzykę Pendereckiego do "Egzorcysty" ("Kanon For Orchestra and Tape"), to może kiedyś przełączę się na muzykę kościelną?
***
Taka zajawka z blogu:

http://whatsinmyipod.blogspot.com/2008/02/prog-is-not-four-letter-word.html

Prog Is Not A Four Letter Word
This album was found at the great Astronation.
A good collection of prog from around the world; a few of the artists already made an appearance on this blog, namely the koreans San Ul Lim and the turks 3 Urel (AKA 3 Hur-El) and Baris Manco. I also heard Czerwone Gitary (Red Guitars — or is it Golden Guitars?), I think they are Czech. The other bands are new to me.

Oczywiście wkleiłem ze względu na Czerwone Gitary.

czwartek, 16 września 2010

relaks

piątek, 10 września

I właśnie kasetę wypróbowałem podczas wieczornej przejażdżki rowerem. Nie było tak fajnie, jak oczekiwałem, bo ciepło było u nas na górce, a jak zjechałem do parku, to wiało wilgocią, chłodem i komarami.
***
Wieczorem (nie wiadomo po co) podciągnąłem się w nba-extra z odcinków, których wcześniej nie widziałem, co zbiegło się z podsumowaniem drugiej części sezonu, którą sobie podczytuję.
***
Na chwilę odczułem ulgę w pracy, po czym popsułem sobie weekend zastanawiając się, czy dobrze zrobiłem, jak coś tam zrobiłem.

sobota, 11 września

Ponieważ dzień wstał tak piękny, jak jeszcze nie było we wrześniu, sterroryzowałem Pyszczku, narobiliśmy opiekanek i pojechaliśmy rowerami na Gdańsk. Wypożyczyliśmy kajak na Żabim Kruku, zrobiliśmy tradycyjną pętlę przez Polski Hak, a w drodze powrotnej nawet popłynęliśmy na Olszynkę niemal do mostu kolejowego za Orunią. Z powrotem zajechaliśmy do sklepu na dolnej, ale lodów sernikowych nie było, buuu. Potem Pyszczku musiała odbudować zapasy energetyczne, a ja w tym czasie obejrzałem pierwszy półfinał.

Wieczorem poszliśmy do Jerzego na pociągi, w ostatniej partii grała też Dagmara, ale byli bardzo gościnni i wygraliśmy z Pyszczku wszystkie partie. W nocy trasy mi się nie śniły.

niedziela, 12 września

Śniadanie z grzankami zrobiłem cacy, a po kawie poszliśmy porzucać na kosza. Jedną 50 wygrała Pyszczku, drugą ja. Tym razem szło nam zdecydowanie słabiej, bo: rzucaliśmy z dalszej (niemal prawidłowej) odległości, było ciepło, a nawet gorąco, świeciło słońce czasem w twarz, a fantastyczna czarna gumowa wykładzina oddawała swoje ciepło. Ale aktywność fizyczna na plus.

Po obiedzie odcedziliśmy prawie roczne wino aroniowe, pyszne, gęste, ale po ujęciu owoców strasznie mało się go zrobiło. Poobiedni relaks postanowiłem kontynuuować na balkonie z rumuńskim piwem i czipsami o smaku pesto z bazylią (że jak?) (acha). Rewelacja. Ostatni dzień lata. Siedziałem na balkonie, czytałem o Grancie Hillu i grzałem się w słońcu (zdjęcie jak w autocadzie, ha?).
***
Wieczorem łatwy finał i przed nami kolejny tydzień do rozwałki.

Piszę pospiesznie i nie mam przemyśleń, bo ostatnio potrzebuję wyłącznie relaksu. Dramatycznie potrzebuję wyłącznie relaksu albo aktywności fizycznej dla umysłowego relaksu.

środa, 15 września 2010

LaFayette Escadrille

czwartek, 9 września

O, to był dzień bogaty we wrażenia. Popołudnie zaczęło się meczem, kiedyśmy my wygrali z nimi. W ogóle było nas 4, ale z obcymi graliśmy 3:3 i dzięki wzrostowi (nikt nie mówił, że mamy się pomieszać) i prostym akcjom rozpykaliśmy chłopaków. I chyba wcale nie byliśmy tacy najgorsi. Potem jeszcze pograliśmy 2:2, aż do chwili kiedy lekko padający deszcz stał się niebezpieczny, miałem dobry dzień, byłem w zwycięskiej parze ze 3 razy. Tomkowi nie bardzo opłacało się jechać, bo w końcu pograł w sumie godzinę. Nie wiem skąd to się wzięło, ale spociłem się i zmęczyłem zdecydowanie mniej niż zazwyczaj. Taki lajcik dzisiaj.
***
Wieczorem zaś oglądałem MŚ w kosza, bodaj Litwa-Argentyna. Kleiza zarządził i nawet trochę obawiałem się o USA B-team — okazało się, że niepotrzebnie.

Któregoś dnia zrobiłem kasetę John Barry I: zawiera muzykę z innych filmów niż 007, ale przede wszystkim jest z lat 60/70 z całym dobrodziejstwem stylów i brzmień. Inny powód do zachwytu, to porównywalne schematy i instrumentarium, co pozwala się cieszyć muzyką podobną do. Np. motywy dalekowschodnie zastosowane w "You only live twice" są wykorzystywane w podobny sposób jak w "Born Free" (czyli u nas "Elza z afrykańskiego buszu") (piosenka tytułowa Matt Monroe), a to przecież film z lwami w rolach głównych.

George Martin, Matt Monro, John Barry, Ivan Foxwell, Mack David discussing Wednesday's Child (The Quiller Memorandum)

Wieczorem zaczęliśmy oglądać "LaFayette Escadrille" (1958) ze szczypiorowatym Eastwoodem w roli trzecioplanowej. Ale przez kasetę zrobiło się późno w nocy.

poniedziałek, 13 września 2010

black death

niedziela, 5 września

Bodaj zaliczyliśmy sklep, kosza do 150, troszkę nie pamiętam. Zaczęliśmy oglądać angielską obyczajówkę romantyczną "My Last Five Girlfriends" (2009) w obcym języku, co dokończyliśmy w poniedziałek. Było to o tyle dziwne, że związki były z perspektywy ciut wrażliwego mężczyzny, zaś szalenie atrakcyjna i pomysłowa była forma filmu, gdzie pojawiały się rozmaite plany, animacje kukiełkowe i inne rozwiązania przedstawiania przestrzeni i czasu opowieści.
***
Zajrzałem do Masywu Śnieżnika, ułożyłem wokale Wojta i na razie dalej nie ruszam. Tutaj eq będzie potrzebny, bo nie podoba mi się brzmienie basu, brakuje trochę gitar, perkusja jest zbyt niewyraźna.

poniedziałek, 6 września

Wreszcie spędziłem wieczór porządnie, na układaniu plików. Okazało się, że z mojej winy zgubiłem jedną violę, ale reszta pasuje idealnie. Co prawda pomysł, aby słuchać tylko smyczków nie jest do końca wyważony, bo popisy czasem przeradzają się w tło bez tła, ale chyba mam pomysł na inną wersję i wtedy rzeczywiście "destroy columbus" będzie się składało z dwóch cd. Tak czy inaczej, kiedy grają wszystkie instrumenty, trzeba będzie bardzo dokładnie wyważyć, co ma być słyszalne, a co mniej. Nie wiem czemu, na razie czuję potrzebę, aby każde uderzenie perkusji było najbardziej wyraźne w miksie.
***
Dokończyliśmy obyczajówką.

wtorek, 7 września

W konsekwencji nie mieliśmy próby, a ja chyba obejrzałem kosza mecz.
***
Acha, zakupiliśmy ełr na wyprawę i kupiliśmy na drobnej wyprzedaży opiekacz. Od tego dnia nie jemy już obiadów, tylko opiekany chleb tostowy. Mam nadzieję, że obiady kiedyś wrócą.

Chyba wieczorem obejrzeliśmy niezobowiązujący film "Black death" (2010) z Seanem Beanem umiejscowiony w czasie średniowiecznej zarazy. Całkiem wystarczające do oglądania.
Podkolorowanie obrazu oraz zastosowanie nowoczesnych technik kręcenia było ciekawe, a sama fabuła i pomysł wystarczająco wciągające.

środa, 8 września

To pamiętam dość dobrze, bo był mecz, a potem go nie było, więc zająłem się indeksem. I tak sobie rzeźbiłem do późnych godzin wieczornych. Więc i w pracy "fajnie" i w domu "fajnie".

piątek, 10 września 2010

Flame and Citron

czwartek, 2 września

No wreszcie coś się zaczęło, żeby przełamać te jesienne nicnierobienie. Kupiłem we Wrzeszczu płyty 8,5 giga, zjadłem klopsy w barze i akurat zdążyłem na czas do dziupleksu. Tam Wojt przyniósł mi własnorobne piwo. Ma bardzo dużo gazu, ale jest zdecydowanie lepsze niż dotychczasowe pszeniczne jakie piłem. Nie jest kwaśne, ale też chyba nie jest mocne.
Trochę był strach, bo mikrofon duży nie działał (duży szum), więc nagraliśmy Wojta na małym. W sobotę rano to sprawdziłem na oba kable i na obie dziurki — i działał. Dziwne.
***
Nagraliśmy brakujące wokale do Wojta 2, niektóre wyszły dosyć otwarcie (z chrypką), reszta jest taka delikatniusia. Ale to miłe. Do tego nagraliśmy "wściekłość & gniew" zwrotka II i refren, "Elankę" oraz "itnon" do Masywu Śnieżnika. Szczególnie "Elankę", bo nowa, Wojt zaśpiewał z dobrą melodią — ciekawe to teraz jest. Sprawny powrót do domu wozem.
***
http://polifonia.blog.polityka.pl/?p=172
Trzecie od góry. Mamy pierwszego newsa, mam nadzieję, że nie ostatniego. To zabawne, że kiedy w końcu udało się zapanować nad dźwiękami i czystością brzmienia..., ale nic to, nic to.

piątek, 3 września

Od razu po robocie zajechałem do Endriusa. Wziąłem wszystkie pliki smyczków, które były robione przez ostatni miesiąc. W ogóle byliśmy w innym pokoju, ładny widok na ogród. Klimat. No i pizza. Pojechałem wokal "national" do vreena 3 wg wskazówek Tomka, a potem 3 piosenki do JZTZ2. Jeszcze nie jestem przekonany, czy to będzie to, miałem trochę wrażenie, że wersje demo, które zarejestrowałem w domu były bardziej wyluzowane, ale to zobaczymy po obróbce. Chłodno, deszczowo i wilgotno, ale w końcu przyjemny kolejny wieczór po morderczym tygodniu w robocie.

sobota, 4 września

Pobudka o 8, śniadanie, a od 9 rano już przejażdżka ładnymi okolicami Gdańska (ul. Kartuska) po piec basowy, perkusję, a następnie mój piec we Wrzeszczu — chłopaki z MO grali na weselu Janusza. Podobno wyszło dobrze. Ja wróciłem do domu, obszedłem strefę w parku, po raz drugi w tym okresie pojadłem jeżyn. Prawdziwych — dawno już takich nie jadłem. Na osłonecznionym wzgórzu na "naszym" użytku ekologicznym nisko ziemi, w trawie i okolicach końcówka lata trwała w najlepsze: owady latają, kwiaty kwitną, trawa zielenieje — ta część dnia była całkiem przyjemna. Po powrocie do chaty przejrzałem ostatnie nabytki, m.in. "Casino Royale" (2 dvd) z dodatkami oraz "Moonraker" druga płyta z wersji ultimate collection — wszystko tam jest, właśnie na ten wypas oczekiwałem. Zrobiłem też przegląd moich zbiorów .mkv i okazało się, że zgubiłem quantum. Niedobrze.
***

Zacząłem również usposabiać pliki Wojta i wrzuciłem doń smyczki — 3 numery. Płyta Wojt 2 ma 14 piosenek, które trwają 39 minut, więc na pewno nic nie dodamy i może nic nie wyrzucimy. Wersje aktualnie brzmiące są tak pasujące do muzyki, że w ogóle zastanawiam się, czy będę stosował equalizację, czy wystarczy miks.

Poszliśmy rzucać na kosza i tym razem było równiej, Pyszczku trafiło 100, ja trochę mniej.
Obejrzeliśmy "Inhale" (2010), amerykański film o w ogóle niehollywoodzkim zakończeniu.
Trochę straszny, nerwowy, bo bazujący na prostych czynnikach wywołujących poczucie zagrożenia: dziecko, choroba, śmierć.

Zaczęliśmy oglądać "Flame and Citron" (2008) z Le Szyfrem. Odrobinę komiksowe i może przez to ciut nieprawdopodobne, ale wciąż pozostaje dla mnie zagadką, jak to jest, że w Polsce nie można sprzedać bohaterów wojennych jako ludzi z krwi kości, dobrze zagranych aktorsko, pięknie sfilmowanych, bez edukacyjnej sztampy, patriotycznego nadęcia, a jednocześnie z zaznaczeniem wielości różnic w samym środku ruchu oporu i rozmaitych zależności politycznych. Owszem — film był przygodówką skrojoną w pewnej mierze do wątki miłosnego, ale było kilka scen tak wyrazistych, które mówiły więcej niż pełne dokumenty o działalności Bora-Komorowskiego. Film duński.

wtorek, 7 września 2010

Where Eagles Dare

poniedziałek, 30 sierpnia

Pyszczku przez niedzielę i poniedziałek oglądała "Prince of Persia" (łał!), a ja w poniedziałek zahaczyłem o mecz USA-Brazylia, gdzie właściwie grają same ogórki (+ Billups) i niemal przegrali z Brazylią. W robocie niezły ch..., jak zawsze o tej porze.
Przygotowałem sobie kasetę nr 7 z 007 = resztki z wersji expanded + "The spy who loved me" (Marvin Hamlisch) i "A View to a Kill" - ostatni ze score'ów Barry'ego, którego jeszcze mogę słuchać. "The Living Daylights" jest już słabe i strasznie się powtarza w obrębie całej płyty.
***
Była burza i robiła dużo zdjęć.

wtorek, 31 sierpnia

Od dwóch wieczorów mam wieczorną jesienną depresję spowodowaną niską temperaturą na dworze i okazjonalnym brakiem słońca. Zatem oglądam mecze MŚ w koszykówce. Litwa-Hiszpania był nawet niezły, głównie dzięki zajadłości i waleczności Litwinów, którzy wbrew cało meczowej tendencji wygrali. A przecież też nie wchodziły im rzuty za 3, Kleiza przez pół meczu nie mógł się wstrzelić, środkowi notorycznie przegrywali z M. Gasolem, a mimo to determinacją wyszarpali zwycięstwo. Hiszpanie — mistrzowie — dwie porażki w trzech meczach.


No i to by było na tyle. Acha. Potem zajrzałem na kanał inny, a tam "Tylko dla orłów". I zacząłem oglądać jak zaczarowany. Nie wiem, co ten film w sobie ma, dzieciństwo? Niby człowiek powinien lepiej pamiętać "Komandosów z Navarony" ("Działa..." to nuuuuda), ale ten jest jakimś mistrzostwem świata.

środa, 1 września

Dzieciuki do szkoły. A ja, ho ho, robota w domu. I kawałek meczu zobaczyłem, jak już oczu pod noc nie miałem.

piątek, 3 września 2010

nico

czwartek, 26 sierpnia

Dzisiaj też nic nie robiłem. Pogoda się psuje, na szczęście dzisiaj nam nie przeszkodziła. Zbliża się jesień. W końcu to już końcówka sierpnia. Niedługo do szkoły. Wyjątkowo byliśmy we 4 i to dopiero była gra! Rozegraliśmy sporo partii i choć nie była to koszykówka najwyższej próby (i te niedopracowane zasady!), to momentami było sprawnie, efektownie i nawet z rzutami za 3.

piątek, 27 sierpnia

Nicnierobienia ciąg dalszy. W związku z tym nawet nie pamiętam co. Chyba oglądaliśmy "Koreę Płn. z ukrycia" (National Geographic), chyba "The Great Global Warming Swindle", a ja do snu parę Czarnych Żmij. Renesans jest nawet śmieszny.


sobota, 28 sierpnia

Z plażowania już nici, bo lato zrobiło wielkie hop ku jesieni. Nawet trochę przeraziłem się tą gwałtowną zmianą: temp. niższe o 5-10 stopni, ciągłe zmiany pogodny, obfite i gwałtowne deszcze, burze, pioruny. Zatem była masarnia, biedronka, pieczeń z kurczakowych nóg i spacer po tradycyjnych miejscach "parkowania". Wieczorem film "Killing Jar" (2010) — nic wyjątkowego (Michael Madsen), ale przynajmniej łatwy angielski. A, wieczorkiem poszliśmy nawet porzucać sobie do kosza na nasze wypasione boisko pod blokiem. Luksus niesamowity z tym, co mamy "na co dzień". Pyszczku:ja 50:30 trafionych z kretesem.
***

Ach tak, napisałem i następnie zaśpiewałem tekst ballady JZTZ 2. Napisałem chyba w piątek, a nagrałem w sobotę. Przez pół nocy nuciłem w głowie melodię, a nad ranem bałem się, że zapomniałem. Ale jakoś doszedłem.

niedziela, 29 sierpnia

Skoro tak aktywnie spędziliśmy lato, postanowiliśmy całą niedzielę przesiedzieć w domciu.
Pograliśmy nawet z WoGa, zlaliśmy wino truskawkowe (choć stoi obok jeszcze jedno — nawet nie wiemy z czego — trochę strach zaglądać). Wieczorem oglądałem polskich koszykarzy, choć podejrzewałem, że przegrają.
***
Mam takie mieszane uczucia co do polskich znanych sportowców. Ogólnie polskiego sportu nie warto oglądać, bo jest nieprzewidywalny i nie daje poczucia satysfakcji ze spodziewanego wyniku (kiedy mają wygrać — przegrają, kiedy nikt nie stawia — fuksem wygrają). Takie złe emocje nie są potrzebne i nie przynoszą ukojenia. I podobnie mam z Radwańską, Kubicą i Gortatem. Niby wszystko ekstra: pierwsza 10 w rankingu, poziom nieosiągalny dla innych polskich sportowców, rodzynki w danej dyscyplinie. Ale już już człowiek ma zasiąść do oglądania, to tamtemu odpadnie kółko, ta przegra po raz n-ty z Szarapową, a wieczny rezerwowy nie wygra sam meczu. A przecież są tacy, co jednak coś wygrywają. Nie nasi.

Foto remanent.