poniedziałek, 30 listopada 2009

Dwaj przyjaciele z boiska

czwartek, 26 listopada

Właściwie dzień spokojnie. Troszkę bez historii. Lidl. Potem ćwiczyłem kolejne wokale do nagrania. I jeszcze akustyki do ITNON. Jesteśmy umówieni na sobotę na nagrywanie wiolonczeli. Umówiłem się z Wojtem na czwartek. I zeszło.

Easy Virtue (2008) — zaskakująco szalenie sympatyczny obraz. Ze względu na arystokrację podobny do "Bridershead revisited", ale tym razem w tonacji komediowo-musicalowej. Film na podstawie sztuki teatralnej, co miejscami było widać, ale wszystko lekkie, dowcipne, niezobowiązujące, zabawne i bardzo sprawnie przygotowane.

A zmiana wyglądu aktorki znaczna.

Wędzona makrela wciąż jest poezją.
***
Jestem uzależniony od codziennych serwisów na:
Już nie patrzę na recapy nba.com, tylko czekam na relację i opinie. Blog jest na topie w moich ulubionych.
***
piątek, 27 listopada

Widziałem przelotem filmik o "dwóch przyjaciołach z boiska". Z serii "Young Guns" Darius Miles i Quentin Richardson — obaj wybrani przez Clippers jeszcze niedawno. Zadziwiające, jak w młodym wieku kariera leży u stóp, niemal młodzi bogowie koszykówki i taki zjazd (oj tam, to tylko przyprawa) (pewnie w związku z twarzowym podobieństwem do Snoop Doga, hie hie). Dunki, buzzery, transfery, a suma wygląda tak: Miles — wybrany z nr 3 draftu 2000 (Clippers, Cavs — era przed lebronowa, Portland, Memphis) "during his six-year NBA career, Miles has averaged 10 points and five rebounds".
Quentin Richardson — wytransferowany 4-krotnie tego lata — bardziej się postarał (Clippers, Phoenix, Knicks, Memphis, Clippers, Minnesota, obecnie się kontuzjuje Miami) (troszkę wygląda jak zabawa z gorącym ziemniakiem) (najbardziej znany chyba z epizodów w NYK): "601 regular season games (389 starts) during his nine-year NBA career and has averaged 11.5 points, 5.0 rebounds, 1.6 assists, 0.81 steals and 28.0 minutes while shooting 39.8 percent from the floor, 35.4 percent from three-point range and 71.2 percent from the foul line… has missed 118 games due to injury".
***
Stephona Malkmusa & Jicks live tak średnio mogę słuchać, zbyt surowo. Te wszystkie piosenki takie same, hie hie. No i ten żeński wokal fałszujący w chórkach mi przeszkadza. Stary mizoginista ze mnie. To co, trochę zdjęć?

Jako że Allen Iverson tymczasowo smutno zakończył karierę, jest zabawny tekst na zczuba:"Allen jest lepszy niż Shaq. Nagrał płytę (nie musimy dodawać, że raperską) zatytułowaną '40 Bars' i nigdy jej nie wydał. Wypuścić album na rynek potrafi każdy, nagrać płytę i nigdy jej nie wydać — do tego trzeba wielkiego człowieka. Albo polskiego zespołu alternatywnego".

piątek, 27 listopada 2009

Pani Szykulska wow

środa, 25 listopada

No to pojechałem jak stary. Nie wiem na czym to polega, ale kiedy jadę na granie JZTZ to czuję się jakbym był na gościnnych występach i czuję się zupełnie bezstresowo. Co nie oznacza brak zaangażowania, bo śpiewanie idzie mi coraz lepiej (czego nie można powiedzieć o ruchu scenicznym, hie hie). Ogólnie sympatycznie spędzona godzinka z przebierankami, ktoś tam przystawał i słuchał, momentami nie padało. Potem wypiliśmy po piwie w zielonym smoku. Występ z cyklu "bierzemy mikrofony w ręce i jedziemy" — ależ wygoda! Moglibyśmy robić trasę po domach kultury, emizach i domach opieki społecznej.

Jeszcze zaległe foto z poprzedniego teatru by Wojciech Kupidura.

Frontiere(s) (2007) — "pełen okrucieństwa, mroczny horror" o neo-nazistowskich kanibalach i wszystko jasne :)

Francuskie, ładnie kręcone z ładnymi kolorami. "(...) solidny, choć niewyszukany, krwawy kawał mięsa" — filmweb.

A potem odcinek "Pana samochodzika i templariuszy".

Poniższe foto stąd:
Tym razem bez żartów — tematyka bloga zawodowa! (zamki, ciekawe miejsca, templariusze — ha! piosenka o templariuszach się przygotowuje)
I jeszcze to:
nienacki.art.pl

czwartek, 26 listopada 2009

Ale, ale!

wtorek, 24 listopada

No to dzisiaj gramy w Teatrze w Oknie. Co przy dzisiejszej pogodzie (porwisty wiatr, deszcz) nie rokuje publiczności, ale co to dla nas. JAK ZWAŁ TAK ZWAŁ swoim wykrystalizowanym składzie, zwarci i gotowi (część tekstów znam już na pamięć!). Trzeba trochę ciuchów nabrać, żeby się pokazać.

Jeszcze foto z LO by Wojciech Kupidura.

Bill Evans — Loose Blues (1962), jak tam piknie gitara gra (Jim Hall).

Nieźle dzisiaj zmokliśmy po drodze, na zbiorniku retencyjnym obecne były prawdziwe fale — niezwykłe. Tak zacinało, że utytłane w błocie buty zdołały się wymyć chwilę później. Spodnie dosuszaliśmy pod suszarką ręczną — musiałem Pyszczku podnieść nogę.

Zaś wczoraj wybrałem się do Endriu, tym razem na krótko, bowiem próba wokalna przebiegła szybko i sprawnie. Lecimy na same wokale, więc bezsprzętowo będzie bardzo wygodnie. Prawdopodobnie mamy pomysł na drugą płytę JZTZ — to będzie ciekawostka.
Na słuchawkach miałem Appleseed Cast — straaaasznie się wzruszyłem. I niewiarygodne, jak słabiej jest nagrane Japandroids w stosunku do nich (jedno po drugim nastąpiło). Lo-fi.
***
"The Wicker Man" okazał się pogańskim dramatem obyczajowym, zaś "Wzgórza mają oczy" zwykłym slasherem.
***
Ale ale!
Rozpoczynamy nową drogę życia! Pierwszy zakup w internecie. I pierwsza samodzielna wyprawa za granicę. Tani lot z Gdańska do Alicante planujemy na zimowy urlop, który i tak mamy do wykorzystania. A co tam się dalej wydarzy — w końcu trzeba zacząć sobie dawać radę. Strach trochę jest.

środa, 25 listopada 2009

Wybornie

poniedziałek, 23 listopada

Serwis pogodowy. W sobotę fantastycznie, słonecznie, ciepło (10 stopni C), rześko, niemal wiosennie. Wizyta w parku była nieodzowna. W niedzielę sądziłem, że była odzowna, ale po przejściu się na sklep, uznałem, że utrzymująca się wilgotna, mgielna atmosfera też zasługuje na spacer. Wybornie.
***
Kosz w piątek szaleńczy. Rzecz jasna, jak od czasów podstawówki byłem wybierany na samym końcu draftu, ale byłem w dobrej drużynie (która wygrałaby bez mojej obecności). I jak mówią powiedzonka, w obecności lepszych graczy stajesz się lepszy, zaliczyłem szaloną pierwszą połowę, gdzie z tradycyjnej 20-procentowej skuteczności skoczyłem chyba na 49%. Było sporo biegania (3 na 4, potem 3 na 3), ale gra była zacięta i "na poziomie". Zdaje się, że przeżyłem to lepiej niż tydzień temu, na drugi dzień bez problemów.Za to wieczorem skruszyłem kawałek zęba na orzeszku solonym, co trochę zawieruszyło moje dobre samopoczucie = zapowiedź nieuchronnego końca. Ojoj.
***
Filmoteka.
The Last House on the Left (2009) — wolałem remake niż oryginał Cravena (1972 to jednak dawno było), typowe kino "exploitation", czyli przemoc, krew, seks, tutaj jeszcze dreszczowiec w połączeniu ze slasherem i gore. Krwawa rozrywka w wersji hard, ale w standardowych szablonach. Bardzo przyzwoicie zrealizowane, kamerzysta wykonał dobrą robotę, ładne to nawet było.

The Wicker Man (1973) — psychologiczny horror jeno zaczęliśmy, bo jest bardzo specyficzny. Z pewnością można zobaczyć piersi (i całą resztę też) Britt Ekland, czyli Dobranocki z "The man with the golden gun". Co ciekawe, momentami są wyraźne wstawki musicalowe!
Mogliśmy mieć nienajlepsze zdanie o tym filmie, ale pewnie je zweryfikujemy po seansie "Public Enemies" (2009) Michaela Manna (o tym potem) i gdy obejrzymy go do końca.

"Wrong turn 2" okazała się typową powtórką z rozrywki, ale nie aż taką koszmarną, żeby jej nie obejrzeć. Szyku zadawał Henry Rollins, a twórcy postarali się o nowe brzydkie maski zmutowanych zwyrodnialców. Krew, przemoc, rozrywka — czegóż więcej na sobotni wieczór z udziałem butelki whiskey...

Nie muszę już chyba dodawać, że "Wrogowie publiczni" okazali się ładną wydmuszką, która nic nie wnosi do obrazu gangsterki, że o sztuce filmowej nie wspomnę (że ach "Nietykalni" 1987). Być może dlatego w niedawnym "Filmie" przy okazji tego obrazu poświęcono spory artykuł o tym dlaczego lubimy "dobrych" gangsterów, zaś o samym filmie niewiele. Pierwsze primo: splot "bohaterskich" nielogizmów, które drażnią, drugie primo: jakiś kompletnie pogubiony ślad, dlaczego przestępca (Depp) jest fajny, a jego oponent (Bale) nie (że niby taki Robin Hood, co nie kradnie PINIENDZY klientów), trzecie: chwalenie filmu za obraz epoki też moim zdaniem przesadzone, bowiem wszystkie płaszcze i sukienki wyglądają, jakby właśnie wyszły spod igły kostiumologów, że nie wspomnę, że w życiu nie widziałem w jednym filmie tylu wypucowanych na glanc przy padającym deszczu staroświeckich aut. Ostatecznie już dramatycznie przedłużony i puszczany w zwolnionym tempie finał, okraszony podniosłymi smykami, wypełniony gęstym symbolem (gangster Depp na filmie gangsterskim z Gable'em) jest wystarczająco drętwą męczarnią, że można sobie było darować ten kiepski pomysł w ostatniej scenie filmu (wisienka, heh). No szkoda, że tyle pieniędzy poszło. Niedostatecznie podbudowany fabułą i dramaturgią nadęty patos jest gorszym pomysłem niż lekkie mrugnięcie okiem i tego będę się trzymał.
***
W sobotę nawiedził nas Jerzy w whiskey i choć wykosztował się na przekąski i podtruliśmy go wodą z kranu w kostkach lodu, które nie spełniały swej funkcji, to nam się podobało i przy monopolu oraz kościach 5 godzin minęło jak z bicza strzelił.Nocne przesenne odpowiednie nawodnienie (chyba z 1,5 litra wypiłem) slutecznie uchroniło nas przed skutkami drinkowych eksperytmentów.
***
Jako że w sobotę na obiad zjedliśmy tortillas, które zawijaliśmy na farszu z mielonego, cebuli, czosnku i fasoli czerwonej. Część tego farszu posłużyła nam na zaczyn niedzielnej jajecznicy. Ugotowaliśmy kolejną zupę buraczkową na żeberkach — tylu zup nie zjadłem w ciągu ostatnich 10 lat.
***
Odcedziliśmy również wino z winogron. Na razie za mało cukru, ale jeszcze popracuje. Ma bardzo oryginalny smak, rzecz jasna mówię zawsze na wyrost, ale przypomina mi fragolino. Jest jami.
***
Z muzycznych przygód ITNON — ułożyłem wokale do dwóch, żeby Dżerdżej mógł to posprawdzać. I oczywiście znowu z przesadą, ale mogę uznać, że jestem jak wino. Na razie tylko perkusja, gitara rytmiczna i wokal, a jest z tego melodyjny miks. Baaaardzo mi się podoba. Mówię to na podstawie łatwego przykładu, że jak nagrywaliśmy płytę z Wojtem, to część numerów bezapelacyjnie brzmiała od samego początku, zaś inne należało "uratować" dla płyty, nadając im jakiś ciekawy aranż, łapiąc jakiś pomysł. Obecnie takich problemów na razie nie ma.

wtorek, 24 listopada 2009

drinki sobotnie

niedziela, 22 listopada

Oto, czego się dowiedziałem z piątkowej wyborczej. Mój faworyt z zeszłego tygodnia, Matisyahu, ma nową płytę, na której podobno "znów łamie granice". Ho, ho. Ale autora, Marcina Babko, najbardziej "przekonują poszczególne momenty: chórek ‘ojojojojojoj’ (...)"...

No ja bym się nawet nie obraził, gdyby ktoś zapamiętał takie cuda z mojego krążka, ale wydaje mi się ortodoksyjnemu Żydowi z NY nie o taki przekaz na świat się rozchodziło. Ale autor mini-tekstu obok na tej samej stronie jest chwalony za: "przypominające rejestrację strumienia świadomości teksty mają główny udział w kreowaniu psychodelicznej, kwaśnej właśnie atmosfery ('nie mam telewizji, ale miałem wizję')", gdyż ponieważ jest "wokalistą, MC i deklamatorem w jednym" recenzowanego zespołu — grunt, by wszystko zostało w rodzinie.

Ale to jeszcze nie koniec literackiej tworczości.
"
Zażyłem twojej trucizny, by poznać twoje cierpienie.
Zażyłem twoje narkotyki, by poznać twój lot.
Wziąłem twoją rękę, by iść obok ciebie.
Zatraciłem zmysły, zeby zatracić miłość
" — w przeciwieństwie do wydrukowanego tekstu rozłożyłem go na linijki — łatwiej odczytać jego głębię, gdyż: "Brzmienie i teksty ‘six’ [tytuł płyty The Black Heart Procession] to gęsty destylat mroku, smutku i goryczy. To przetłumaczone na nuty i słowa cierpienie po złamanym sercu, zatracenie w samotności".
Dla mnie bomba. Owszem, zdaję sobie sprawę z mojej odmiennej percepcji słów i rzeczywistości, ale wciąż jestem zdania, że bezrefleksyjne puszczanie knotów na poważnie jest gorsze od świadomej kpiny. Ale coś mi się wydaje, że moja postawa "literacka" pozostanie jednak niedoceniona, hieeeee.
***
Inne. Dwie psycholożki (określone jako "znawczynie ludzkiej duszy") odpowiadają na pytania dziennikarki dotyczące zagrożeń związanych z wszechobecną reklamą i możliwości obrony/ucieczki itp. Uogólniając, nic ciekawego do momentu o dzieciach, McDonaldzie, że tak: "Dziecko wychowane w duchu konsumpcjonizmu i zachwytu na dobrym życiem rozumianym jako życie dobre materialnie, jako dorosły ma niskie zadowolenie z życia (...), a poczucie własnej tożsamości zastępuje marką". Rzecz jasna się na tym nie znam, ale nie za bardzo rozumiem kwestię demonizowania dóbr materialnych — zdecydowanie lepiej mieć bogate posiłki niż składające się z diety cebulowo-ziemniaczanej i tego będę się trzymał. Po wtóre wydaje mi się, że mając odpowiednie zaplecze finansowe o wiele łatwiej wychować dzieciara zapewniając mu lepsze wykształcenie, a poźniej może nawet lepszy zawód. Czy ktoś zna sfrustrowanego syna jakiegoś prężnego mecenasa?
No nic to, na zakończenie dobra rada: "by dzieci nie wpadły w sidła konsumpcji, rodzice mogą ukierunkować dziecko na inne wartości: rodzinę, religię, wspólnie spędzany czas, rozwijanie zainteresowań". To ostatnie to mi się nawet podoba, ale co do reszty dziwię się, że od czasu średniowiecza nie zaproponowano niczego nowego, bo jeżeli mnie to nie kręci, to jak ma kręcić jakichś szczyli, którzy od dzieciństwa mają 50 kanałów w tv?
***
Cosmopolitan
60 ml wódki
30 ml cointreau
30 ml soku żurawinowego
sok z połowy limonki
pół łyżeczki drobnego cukru
3/4 shakera z lodem, dodać, wymieszać

Grants Lemon Zest
2 shots whiskey
1 kostka brązowego cukru
1 dash soku z cytryny
top up — sok jabłkowy
wycisnąć sok z ćwiartki cytryny na kostkę cukru i rozgnieśćm dodać kostki lodu, 2-3 plasterki cytryny ze skórką, wlać whiskey i uzupełnić sokiem jabłkowym

Gold
1,5 shots whiskey
1 shot cointreau
1 shot kremu bananowego
wstrząsnąć z lodem w shakerze

poniedziałek, 23 listopada 2009

Arbouretum

piątek, 20 listopada

Wieczór zmarnowałem podwójnie, bowiem miast zajmować się plikami obejrzałem zaległe odcinki inside nba (końcówka sezonu 2008/9). A potemm oglądaliśmy "Wrong turn", który pomylił mi się z filmem "Wzgórza mają oczy". Okazało się, że to właśnie "Drogę bez powrotu" oglądaliśmy już kiedyś. I nawet Emmanuelle Chriqui oraz Eliza Dushku w obcisłych podkoszulkach już tak nie straszyły.

Aaale uznajmy, że trochę rozluźnienia jeszcze nie stanowi — w końcu w zeszłym sezonie obejrzałem nawet kilka meczy. Tymczasem do roboty przyszedł "Pan Rybka (przychodzi też "Pani Kanapka" — koleżanka stwierdziła, że niedługo zacznie przychodzić "Pan Antałek", ale to na razie się nie ziściło), co nam zapewniło obiad, a dokładnie młode dorsze, które "ugilowałem" w piekarniku albo raczej upiekłem na kratce. Chyba lepiej niż w rękawie foliowym — ryba potem nie pływała we własnym sosie, była odpowiednio sucha i miękka.

Dodatkowo zakupiliśmy też surowego łososia, którego zostawiłem w mieszanej zaprawie winno-musztardowo-miodowej, zobaczymy, czy będzie zjadliwy. Był fantastycznie tłusty — prawdziwa ryba!
***
Odpaliliśmy przywieziony z Portugalii muszkatel dla prawdziwych piratów (nie mylić z muszkietem), co z tego że nie do ryby, ale wypadł bardzo smacznie.
***
Ranek dzisiaj z mini mini przymrozkiem, ale za to fantastycznie bezchmurny i słońce nam dzisiaj zimowo świeci przez cały dzionek — dobrze.
***
Arbouretum — Song of the pearl — to też dziwne, i dziwne, że od Tomka, gdyż to współczesny band grający psychodeliczny rock w stylu Jefferson Airplane.
***
Bellini — The Precious Prize of Gravity — o, to już brzmi jak płyta od Tomka. Klasyczny noise. Nawet śmieszne jest to, że wstępny riff do złudzenia przypomina ten Shellaca. Swoją drogą te japońce mają talent do podrabiania brzmienia i gry Albiniego.

piątek, 20 listopada 2009

Peeping Tom (1960)

czwartek, 19 listopada

I sztorm nadszedł wczoraj od Bałtyku, i wielki wiatr wstrząsał posadami domów, i wielki deszcz oblewał sponiewierane domostwa, i narodziła się bestia, jej numer...
Wiatr dosyć zelżał, co ciekawe — jest ciepły. I ponownie udało mu się odsuszyć podmokłe ścieżki naszy.
***
Bez kitu, płyta Lindstrom & Prins Thomas "II" nadaje się na podkłady do porno z lat 80. XX wieku. Nie żaden tam lounge z odniesieniami — zwyczajne jakieś para-muzyczne tło.
"Rezygnacja z mechanizmów muzyki tanecznej na rzecz wielobarwnego instrumentarium, splot gatunkowy krautrocka: Neu!, The Cosmic Jokers, elektroniki drugiej połowy lat 70.: Klausa Schulze, Automat, JMJ, Space, Kebekelektrik oraz punktowych melodyjnych zagrywek a la Spartakus And The Sun Beneath The Sea, okazał się zabiegiem przeobrażającym space disco w pulsujący zwierzyniec dźwięków niemodyfikowanych genetycznie (...)"
na szczęście jest jeszcze dopisek:

"(...) niestety miejscami aspirujący do bycia soundtrackiem filmu dokumentującego trudy egzystencji żuczka gnojnika z Krystyną Czubówną na wokalu",
czyli byłem blisko.
***
Peeping Tom (1960) nie zrobił na mnie odpowiedniego wrażenia jako dreszczowiec "psychologiczny". Owszem, ma pewien pieprzyk, ale brakuje mu zwięźlejszej akcji. Być może gdyby wyszedł spod ręki Hitchcocka, to pewnie sam inaczej bym o nim pisał.

Ponadto widziałem I połowę "meczu" z Kanadą (1-0), godzina 17, akurat pora obiadowa była. Potem jakieś wypalanko i pochyliłem się na zwrotką "In The Name Of Name E" — bez niczego, sama perkusja, gitara rytmiczna, wokal, czyste, bez obróbki — a już czuję nieodpowiednie podniecenie i radość, że to już brzmi. Fajnie.

Matisyahu — rapujący do reggae chasyd — gość ma odpowiednie foto. Oczywiście nie muszę wspominać, że płyta jest k....... nudna i monotonna. Jamajsko-żydowskie zaśpiewajki są fajne tylko przez minutę. No chyba, że ktoś słucha na przyprawach — wtedy można godzinami.

czwartek, 19 listopada 2009

Cruja Szalew

środa, 18 listopada

Oczywiście poza zakupami, obiadem, porządkowaniem plików niewiele się dało zrobić. Próba między 21 a 23 jest dosyć karkołomna, na szczęście dzisiaj w domciu, więc sobie odpocznę przy moich ulubionych zajęciach.
***
Starożytne czarno-białe występy klasyków jazzu bardzo ładnie wyglądają, szczególnie Sonny Rollins ma zawodową brodę.

Serwis pogodowy. Jak na listopad, to mamy bardzo mało deszczu — co mnie akurat nie martwi. Łatwiej się idzie przez bagna. Chyba od dwóch dni jest nawet częściowo słonecznie — to niezwykłe. Szarość była dominująca i przygnębiająca. Dzisiaj lekki wiatr, można uznać nawet, ze ciepły, który nieco podsuszył ścieżki.
***
Ze starej LnŚ 11-12/2004 czytam Cruję Szalew — makabryczne, ale niezłe. Znalazłem nawet oddźwięk na blogu:
"Udało się, dotarłam do szkoły na 8. Dziś było całkiem fajnie, wschód słońca w lesie, ptaki śpiewają, romantycznie. W pociągu czytałam „Po rozstaniu” Szalew – właściwie ciągle to czytam, niesamowita książka, smutna straszliwie. Inna niż poprzednie Cruji, ale cały czas to ta sama Cruja Szalew (znana jako Zeruyah Shalev). Stwierdziłyśmy kiedyś, że mężczyźni nie są w stanie połapać się o co w jej książkach chodzi. Czytałam „Życie miłosne” i mimo tego, że moje życie miłosne w niczym nie przypomina życia bohaterki, to i tak czułam, że to o mnie. Mam wrażenie, że piszę właśnie straszne banały, ale jak mam to ubrać w słowa? Ten płacz, który tak irytuje mężczyzn, z ich idiotycznym pytaniem „ale dlaczego płaczesz? Co właściwie się stało?”. Ta niemożność odpowiedzi połączona z przeświadczeniem, że łzy są uzasadnione i na miejscu. Płaczę bo płaczę, bo czuję, że muszę, bo mi smutno, bo mi źle. Każda kobieta tak miewa. I chyba nie ma mężczyzny, który by to zrozumiał. Chyba na tym polega problem z mężczyznami i książkami Szalew. Nie zrozumieją. Nie piszę tego w tonie wyższości, że ONI niczego nie rozumieją. Nie, zupełnie nie. Po prostu jesteśmy inni i pozwalam sobie na niezrozumienie przyczyny dla której mój ukochany rzuca skarpetki na ziemię, zamiast do torby na brudne ciuchy. On rzuca skarpetki a ja płaczę „bez powodu” i mamy remis. (...)"

Nie żebym czytał czyjeś blogi, he.

I takie foty tam byli (by Helmut Newton).

No to inne tegoż.

środa, 18 listopada 2009

Speed, Glue & Shinki

wtorek, 17 listopada

Zatem, w poniedziałek po południu pojechałem (to już tradycja?) do Endriusa, gdzie nagrywaliśmy 3 wokale do vreena 3 (dobry omen?).
Ogólnie nie oszukujmy się, jaki koń jest, każdy widzi, na szczęście przy użyciu korektora i innych smaczków mój naturalnie matowy niski, lecz niepełny głos jest jeszcze bardziej basowy, mega pełny i przyjemnie ciepły. Da się tego słuchać. Dwa numery są takie mruczane, trzeci bardziej ekspresyjny (Endriu tak woli podczas śpiewania), już bardziej zaszalany względem emocjonalnego darcia japy. Może będzie dobrze. Posłuchamy ponownie za 3 tygodnie.
Jednakowoż całość mnie odpowiednio wymęczyła, że została już tylko noc na odpoczynek.
***
The Flaming Lips — Embryonic (2009). Flaming Lips nie po raz pierwszy mnie rozczarowują słabością melodyczną kompozycji, małą zapamiętalnością i w tym wypadku absolutnie niedopuszczalnym przesterowanym brzmieniem perkusji i basu. Okropnie się tego słucha, a zachwyty nad tkanką tekstową nie przystają do całości.
***
Nie mam pojęcia, czemu Tomek miał płytę Speed, Glue & Shinki, ale jest to kawał fantastycznego blues rocka w stylu Cream i Budgie. Rewelacyjnie. Z Japonii.
***
Dawno nie zajmowałem się moimi dziewczynkami — doprawdy, nie było czasu. Teraz znam nawet niektóre z imienia = jesteśmy bliżej.

Seren Gibson
Sammy Braddy


wtorek, 17 listopada 2009

broken flowers

poniedziałek, 16 listopada

"Broken flowers". I Mulatu Astatke. Nie oszukujmy się, nie jestem fanem Jarmusha. Najbardziej lubię lekką, składaną "Noc na ziemi". I odcinek z Benignim. Tak jak odcinek z owcą w filmie Allena. Ale Bill Murray zagrał (a może był?) jak trzeba, obsada doborowa, znakomity Felix Leiter (Jeffrey Wright). Było co oglądać.

W piątek byłem po sportach zdechły. W drugiej części graliśmy 2 na 3, to nie było dla mnie po 3 tygodniach przerwy — już nie wspominając o moich zdolnościach koszykarskich, hie hie.
Oglądaliśmy remake "Omena". Jego słabością było to, że był niemal identyczny. Cóż. Pora ponownie obejrzeć klasyczne części.

W sobotę mieliśmy długo oczekiwane spotkanie w kwestii nagrywania wokali do ITNON. Udało się! Nie dość, że w ciągu 5 godzin zrobiliśmy 3 numery i kawałek, to jeszcze Dżerdżej przyniósł wiolonczelę, która okazała się być brakującym ogniwem (kontrabasem) mojej solowej płyty. Ale to kwestia niedługiej przyszłości.
Powoli przyzwyczajam się do myśli, że nawet mając własne kompozycje, ich wykonawstwo należy przekazać w lepsze ręce/głosy. Na chwilę obecną obecność na nagraniach Pawła (dr) i Dżerdżeja podnosi projekt na wyższy poziom. Być może zamiast w stronę QOTSA przesunęliśmy się w kierunku Alice in Chains jeżeli chodzi o wokal, ale dzięki temu stylistyka nie będzie identyczna z oryginałem. Co nienjest chyba złe, bo Alice jest bardzo popularna u nas, a i nowa płyta cieszy się uznaniem, hie hie. Ale ogólnie jest naprawdę nieźle — i te polityczne teksty! (dzięki Tomek za tłumkę :)
Zaczęliśmy klasycznie, "Brainstorm" (Hawkwind) na rozgrzewkę. Później klasyk ITNON — Dżerdżej miał nawet pomysł, więc wystarczyło go zrealizować. Na przykład, jak robimy duble wokali, to on nie powtarza tego samego, tylko tworzy harmonie wokalne, co daje szeroki efekt - nie wiem, jak sobie z poradzę w miksie z tak wieloma ścieżkami, heh.
I tak rześmy lecieli aż do "fu fajters", kiedy czas i brak wyraźnej koncepcji zakończył naszą pracę. Dżerdżej jest niesamowity pod względem nakręcania się bez konieczności stosowania używek. W odpowiednich momentach rozdzierał się w domu na całą japę, ogólnie skakał, tańczył, machał mikrofonem - jedynym niekorzystnym elementem jego ekspresji był fakt, że miał siepiące się skarpetki koloru szarego, więc ślady jego aktywnej obecności wciąż są widoczne na wyładzinie.
***
Wieczorem właśnie "Broken flowers". A okazało się nawet, że mam w zasobach płytę Mulatu Astatke i kołyyyysze jak trzeba!
***
Niedziela minęła nam bardzo tradycyjnie. Nawet nie wychodziliśmy z domciu.
Many PacMan wygrał z Miguelem Angelem Cotto, ale walka tylko do połowy była emocjonująca, bowiem potem Cotto nie walczył, ale uciekał po ringu. A i tak ślady walki na jego twarzy wyglądały podobnie jak po walce z Marquezem, kiedy ten stosował niedozwolony środek, który utwardzał plastry na jego rękawicach. Znaczy się = Manny Pacquiao tego nie potrzebuje. "Teraz na jego drodze został już tylko jeden pięściarz — niepokonany Amerykanin Floyd Mayweather junior" (Janusz Pindera).

Ach, nie udał się Smudzie debiut na piachu.
***
Potem miałem ciśnienie, żeby obrobić choć część plików ITNON, stąd dorywczo zasiadałem do komputera-laptopa. Z rana nagrałem również akustyk do "ketus death II" — ładny popik.
Będą dwie przestawki w ITNON, w jednym numerze zamiast zwrotki na 2 wersy trzeba zrobić na 4 i na 6, w innym w ogóle dokopiować pre-horus po II zwrotce — czeka mnie poważne zadanie w cięciu i przesuwaniu tych wszystkich plików, tak aby płynnie przechodziły.
***
Dzień zakończyliśmy próbą obejrzenia "Annie Hall" po angielsku/hiszpańsku — nieudaną, więc zostaliśmy na dwóch odcinkach Allenowego "seksu" — dało radę. "Gry wojenne" okazały się prostą historią dla dzieci o małoletnim McGyverze — przesłanie z serii tych ważnych jakoś mnie nie przekonuje, nawet w dzisiejszych czasach.
***
Z aktywności muzycznych jeszcze ćwiczenie wokali do vreena 3 oraz próba odszyfrowania gitary do coveru. Jakoś, jakoś.