piątek, 29 lipca 2011

Flashbacks of a fool (2008)


wtorek, 26 lipca
Zapragnąłem małej zmiany, zatem machnąłem kilka ścieżek "Rano" Columbusa. W sumie nie potrzeba dużych kombinacji, tylko chwili skupienia w tym rozbrajającym emocjonalnie czasie, a potem ewentualnej potrzeby wyciszenia kilku partii skrzypiec i wiolonczeli. Na zrobienie "Rejsu" nie jestem jeszcze gotowy, tam zbyt wiele partii mi się podoba.
***
Pizza. Mile się zaskoczyłem. Położyliśmy mozarellę, liście bazylii (już po) i ten "włoski" konglomerat (białe, zielone, czerwone) znakomicie się spisał, salami było wystarczająco czytelne i kompletowało całość.
***
Flashbacks of a fool (2008). Daniel Craig wygląda dobrze, tak dobrze, że można obejrzeć jego tyłek, a oprócz tego nie potrzeba mu charakteryzacji. Jeszcze nie znamy końcówki, więc nie wypowiem się ostatecznie ("Sexy Beast" też się zapowiadał) i nie wiem, czy poniosę go dalej.

środa, 27 lipca
Zupa nam się popsuła. Na szczęście w robocie było ciasto (DD prawo jazdy), więc jestem opchany jak bączek i właściwie wystarczy mi tylko kawa i nowym zagęszczonym mlekiem. Napisane jest, że niesłodzone — to w życiu nie piłem tak słodkiego niesłodzonego mleka.
***
Trochę mam poczucie winy, że nie robię okładki, ani czegokolwiek z vreenem 3 (po nowe płyty wybieram się w czwartek), a lipiec ma się ku końcowi. Usprawiedliwiam się sytuacją w robocie i zestawem okoliczności tam występujących (pan p.o.), ogólnym roztrzepaniem, brakiem słońca i innymi dodatkowymi kwestiami. Chociaż np. mogę słuchać "Trouble comes running" Spoon i to jest ożywiające. Ale w konsekwencji pasuje mi bardziej cała "Transference" — jest jednak nostalgiczna w wymiarze.
***
Film mi się spodobał. Poniosłem go dalej. Pod koniec wahał się tak między 80 a 90% i w konsekwencji mogę mu dać mocne 83%. Szczęśliwie nie przekroczył tek delikatnej granicy, która mogłaby z niego zrobić hollywoodzkiego wyciskacza łez. Piękne zdjęcia.


czwartek, 28 lipca 2011

Morderca zostawia ślad (1967)


niedziela, 24 lipca
Po tych zawodach sportowych w piątek (ładnie siniejąca kostka palca wskazującego dłoni prawej) i trudach wycieczki (w końcu, mimo niewytrenowanego i specyficznego składu towarzyskiego — Matka/Ciotka — zrobiliśmy te 17 km) postanowiliśmy sobie zrobić dzień leżakowania. Z małą indywidualną wycieczką a park. "You only live twice" coraz bardziej smakuje.
***
Urugwaj, niemal bez żadnych problemów wygrał z Paragwajem 3-0. Podobnie jak z meczem wczorajszym emocje były trochę oszukane, ale ponieważ rzecz jest historyczna, następna za 4 lata, więc trzeba było korzystać i skorzystałem.

poniedziałek, 25 lipca
Tego popołudnia było tak potwornie ciemno, że można było robić niecne rzeczy bez zaciągania zasłon. Ciemnica była o k r u t n a ! Wprowadzała nieznany nastrój przygnębienia i niepewności. Owszem, zjawiskowe, ale mało przydatne w naszym wspaniałym letnim klimacie. Słońca! Słońca! Słońca!
Zdaje się, że oprócz zupy (Pyszczku) zakończyłem dogrywać mega zniekształconą ścieżkę "human space", tym razem uznałem, że nie miksuję dodatkowo ułożonych klocków. Na chwilę obecną mi pasują. Wojtowi chyba też. Napisał, że wydamy osobny krążek z remiksami, heh.
***
Orchid — Capricorn (2011) zdaje mi się szalenie zabawne, właśnie ze względu na totalną repetytywność. Ale przecież na tym polega ta płyta. W sumie myślę, że żaden fan Black Sabbath się nie obrazi. Wszystkie patenty dobrze odwzorowane.

Morderca zostawia ślad (1967). Ścibor-Rylski ponownie. Tym razem anturaż wojenny, ale czarny kryminał jak się patrzy. Zagadka poprowadzona w taki sposób (scenariusz!), że wypadałoby obejrzeć film jeszcze raz, aby teraz — znając już rozwiązanie — dostrzec wszystkie elementy układanki. Do tego muzyka Kilara. Motyw przewodni kapitalny, plus instrumentarium i sposób jego realizacji są klasą światową w obrazowaniu kryminalnego nastroju. Ach, i jeszcze Cybulski niewyglądający jak Cybulski, za którego głos podkładał Łomnicki — genialne posunięcie (chociaż najzupełniej przypadkowe). Barbara Stesłowicz.

wtorek, 26 lipca 2011

wyprawa!


sobota, 23 lipca
Wyszykowaliśmy odpowiednio zbroję.

I ruszyliśmy w las.

Jedliśmy grzyby.

Walczyliśmy z potworami.

Ratowaliśmy księżniczkę.

I zdobyliśmy zamek.

Na koniec trzeba było wrócić do domu. Gdzie po obiedzie z dodatkiem świeżych koźlaków do wczorajszego papmuchowego sosomięsa oddaliśmy się zasłużonemu relaksu. W sumie zrobiliśmy nieznany nam dotąd fragment zielonego szlaku od węzła Karczemki po dolinę Strzyży, gdzie stykają się szlaki niebieski, żółty i zielony. To oznacza, że kiedyś szliśmy zółtym w dół Strzyży właśnie. Fragment zielonego między Niedźwiednikiem (Wojt!) a Oliwą jest całkiem wymagający — przygoda, przygoda. Oliwa wciąż zniewalająca.
***
Skończył nam się moscatel. Ale mamy porto. Wenezuela starała się, ale Peru znów zrobiło swoje i wygrało nawet w nieco przesadzonym stosunku 4-1. Ale akcje bywały mistrzowskie. Bardzo specyficzne te Copa America.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Sexy Beast (2000)


czwartek, 21 lipca

Deception (2008). A mi się podobało, że było widać, że mają więcej zmarszczek ode mnie i brodawki (McGregor). I nie mam bladego pojęcia na co zmarnowałem popołudnie. Jako piękność z Wall Street występowała Charlotte Rampling.

piątek, 22 lipca

Asertywność pierwszego stopnia:
— Ale jak podejdą do nas i zaproponują grę, to odmawiamy, ok?
Jasne.
(po chwili)
Hej, zagracie z nami?
Pewnie.
...
Po czym jako oldoboye zagraliśmy z dzieciakami, które charakteryzowały się dwumetrowym wzrostem, podwójną szybkością i wsadami. Uogólniając: mogło być gorzej, niektórzy radzili sobie nieźle, a ci co sobie nie radzili, mogli ponarzekać. Moja "szybkość" okazała się nieco przeszacowana, ale w końcu nie była dwa razy mniejsza, jak byłem dwa razy starszy ("pan z brodą"). I powiedzmy na te 6 rzutów ze 3 trafiłem. Taki koleś. Strat przez szacunek wymagany starości nie liczę.
***
Sexy Beast (2000). Początek był genialny. Szykowała się przewrotna szydera. Ale niestety skończyło się jak jakiś dramat obyczajowy. Intryga zupełnie wtórna. Wreszcie Ben Kingsley pokazał, że gra, a nie tylko jest.
***
W nocy z piątku na sobotę śniło mi się udo.


piątek, 22 lipca 2011

Beata (1964)


środa, 20 lipca
Nie na chacie jak w rollercoasterze. Dwa razy wszedłem do matrixa. To jednak zostawia trwały ślad. Potem człowiek w domowych pieleszach nawet nie może się otrząsnąć. Nie ma czasu na nic, więc nawet na głupoty nie ma czasu.
***
"Czuję się jak na wycieczce w Kenii: gorąco, lepko i łażą po mnie muchy".
***
Wszystkiego nie dam rady wynotować. Ale bywa. "Jak ma twarz niewyjściową to nawet lepiej — nie puści cię od razu kantem". "A na twarz to nic nie poradzi — ale mu o tym nie mówiłem".
"To ja jestem ta rozważna, a ty ten romantyczny
".

***
Wracam do zdrowia. Idę na kasetę z 007. Totalny, dawno niebywały relaks. Nawet skłaniam się do myśli, że mógłbym jakiś film z serii obejrzeć. Nio, nio.

Beata (1964). I młody Gołas, i młody Opania, i młody Łazuka. I fabuła dla rozemocjonowanych gimnazjalistów (dla mnie). Wszystko co trzeba. Oczywiście Pola Raksa. A, no i w końcu — gdzie ona się podziewała?
***
No, lecę, bo czas goni.


czwartek, 21 lipca 2011

prawdziwa dama


poniedziałek, 18 lipca
Brazylia 4 przestrzelone karne i heja! Rewelacja. Pierwszy ze stresujących dni w pracy ze zwyżką emo. Opowieści, opowieści, palce się nie zamykały. A co tam. Jak się zdarza, trzeba brać. Po południu trochę gorzej, czadowa Ciotka z Matulą wpadły oczywiście za wcześnie, więc trzeba było naprędce dzielić pokarmy. Ciasto z jabłkami wciąż rewelacyjne. Następnie wybraliśmy się na umówione kręgle — zawszeć to jakaś rozrywka. Rywalizacja wzbudza dodatkowe emocje, zatem przy statycznym sposobie bycia przyda się nawet coś takiego. Stylowo i punktowo tym razem słabo wypadłem, ale za to Pyszczku rzucała z gracją i sukcesem. Jak prawdziwa dama. I zrobił się późny wieczór.
***
Jak już jesteśmy w temacie, z tomiku o przyjacielach:

"ja już cię noszę w mojej głowie, niezależnie
od tego, czy kiedykolwiek odgarniesz mi włosy z czoła"

(zajebiste, co nie?), z życia:

"emocjonalna bliskość, dzięki której potrafię wyminąć wzrokiem niekorzystne ujęcia niektórych powierzchni"

i z piosenki V. Villas:

"postrzegasz mnie, nagle serce ci pęka
ta scena mi
każdej nocy się śni
od wieczora po świt
(...)
pudruję nosek i węgielkiem czernię brwi"

wtorek, 19 lipca
Zaczęło się tak:
— Weź mi to zapnij, bo mnie zaraz kurwica weźmie
— Ho ho, podwójne zapięcie; strasznie trzeba się namęczyć sięgając jedną ręką pod bluzką po ciemku, ja zawsze sobie z tym dobrze radziłem
— Czy chciałbyś się jeszcze pochwalić jakiś wspomnieniem!?!
***
A minęło tak, że nawet nie pamiętam. Ale musiałem być zajęty. Różnościami. Przemas oczywiście był później, więc robiliśmy niemal do 21:40. Darcia mordy było co niemiara. Rzeczywiście, jak mówi Pyszczku, być może nagrywanie wokalu Przema trzeba będzie przenieść do dziupli, ale na razie nikt z sąsiadów nie przyszedł. We wtorek pod koniec (podobnie jak w zeszłym tygodniu) byłem na tyle zmęczony, że nie byłem pewien, czy to co nagraliśmy jest dobre jakościowo i stylistycznie. Nie jest najgorsze, ale przyda się weryfikacja na świeże ucho. Np. jestem przekonany, że "where is jerry" wymaga melodyjnego refrenu, a nie nieustannego darcia japy. Co uchodzi na próbie lub występie, w nagraniu jest mniej strawne. Ale nie zamierzam teraz tego sprawdzać, postanowiłem sobie zrobić dzień wolny. Jak ostatnio "human-space" dał mi w kość (a wciąż jest na etapie układania klocków, że o miksie nie wspomnę), to te aktualne gitary słyszałem już zbyt wiele razy (a bez basu i całości nie będę ustawiał poziomów).
Portugalski moscatel całkiem całkiem.
***
Z cyklu z kim całkiem calkiem:

środa, 20 lipca 2011

O jeden zwód za daleko


niedziela, 17 lipca

Wczoraj wieczorem Peru-Kolumbia 2-0 to jeszcze nie była pełna poezja. Ale ze względu na najciekawszy w futbolu wzór koszulki (wiadomo! Espańa '82) oraz znakomitą organizację gry oglądanie Peru sprawiało przyjemność, więc pierwsza, a potem druga bramka w dogrywce wystarczająco mnie ucieszyły.
***
Następnie festiwal dogrywka + karne zafundowały Argentyna z Urugwajem (1-1, k. 4-5). Wolałbym, żeby nie trwało to do trzeciej, ale zaczęło się od trzęsienia ziemi (dość przypadkowa bramka dla Urugwaju), a potem było jeszcze ciekawiej. Przez niemal cały mecz Urugwaj grał w 10 (dwie żółte dostał strzelec bramki), wkrótce wyrównała Argentyna, a potem nastąpiła nieustanna wymiana ciosów (ciągłe ataki Argentyny kontra kontry Urugwaju). Duet Suarez-Forlan był wyborny jak w zeszłym roku podczas mistrzostw świata (ten pierwszy ma taką pocieszną twarz). Argentyna bawiła oko rajdami i mnóstwem podań, ale zaszkodzili sami sobie, nie doprowadzając do skutecznego podsumowania działań. Swoją drogą bramkarz Urugwaju — Muslera miał tyleż umiejętności co szczęścia, bo bronił niesamowite rzeczy, i tak oczywiście obronił ten karny Teveza, jak oczywiście ten źle strzelił. Tak jak nie lubiło się Jordana, tak nie cierpię obecnej Barcelony i Messiego trzeba zaczekać, aż się zestarzeją i sentyment pozwoli docenić ich grę. Błyszcząca kolorystyka koszulek Urugwaju (w obu wersjach) tak, to można by mieć. Niemniej, o ile Argentyna nie była Argentyną, to wciąż sympatia dla Urugwaju się utrzymuje, zatem z radością (a wcześniej dodatkowymi emocjami po każdym udanym zagraniu) powitałem końcowy rezultat. Mecz chwilami był wielki.
***
Po ostatniej flądrze było na śniadanie, a potem korzystając z pierwszego upalnego dnia (!) wyruszyliśmy utartym szlakiem na plażę. Tam zupełnie relaksowo (nawet z wymuszaniem pierwszeństwa na samochodzie). Niestety, zbyt mocny wiatr, drobny piasek całkowicie nas obkleił.
***
Przeczytałem opowiadania Parnickiego. Rzezie, krew i seks. Ale wszystko w tonacji:
"A on nie odrzekł nic, jeno pochylił głowę i dotknął ustami brzegu jej szaty". Chronologiczny zestaw najbardziej charakterystycznych/ulubionych dla niego fragmentów historii powszechnej.
***
Za to powrót wybraliśmy nieco inny, najpierw pojechaliśmy za daleko, bo aż do baterii na szlaku czerwonym (przeprawa przez wielką łąkę byłaby zjawiskowa, ale zbyt piaszczysta droga była mało wygodna), zatem powrót aby znaleźć tę właściwą i wreszcie skrajem lasu, a po prawej rozpościerał się znakomity widok na tę zieloną przestrzeń. Wyjazd koło działek, następnie wybraliśmy przejazd przez most wantowy, po dwóch piwach okazałem się mistrzem precyzji w tym wąskim przesmyku między barierką a umocowaniami lin. Potem dołem pod estakadą i wtedy już znaną ulicą (Miałki szlak) na Olszynkę i do domu. Z powrotem jak zwykle się zmordowaliśmy, tak już jakoś bywa. Może powinniśmy sobie robić przystanki nad zalewem? Mydło teraz mamy pilling, zaś pół arbuza z lodówki to był znakomity pomysł Pyszczku. Opalenizna w przyzwoitym zakresie, a wieczorem wypracowaliśmy znakomite ciasto z jabłkami, z ładnie chrupiącą skórką i góry i po bokach. Wczoraj i dzisiaj nawtykałem się bobu. Efekt jest na tyle spektakularny, że jednak nie wezmę go do roboty.
***
Piłkarze Paragwaju nie mają takiego wyszkolenia technicznego, jak czołowa trójka Ameryki Południowej, ale Brazylia, choć chwilami oszałamia dryblingami i nieskrępowaną fantazją (vide poprzednie MŚ) i oblega bramkę, na razie tylko bezbramkowo remisuje. To trzeci ćwierćfinał i trzecia dogrywka. Nieźle.

Nieistniejąca (już) hala GKS-u Wybrzeże.


wtorek, 19 lipca 2011

flądra


sobota, 16 lipca
Nie wiem, czy to niewłaściwe wspomnienie zeszłego upalnego (nie mylić z upalonym) lata, ale tegoroczny lipiec zdaje mi się straszliwie przygnębiający. Nie żebym pamiętał lipce (nie mylić z Lipcami, dzielnicą Gdańska). Ostatni jakiś chmurny był z 8 lat temu. Wtedy też była Copa. Ba, jak sobie przypomnieć zeszłoroczną FETĘ (a ona za pasem), to piątek (występ JZTZ z różowym słonikiem) pięknie upalny, ale sobota (ponowny wypad na miasto) deszczowa i zmienna.
***
Nie ma nic lepszego na poprawę humoru, niż kupić sobie fajną rzecz za 7 zeta. Właściwie kupiłem dwie (2 x 7). Przyzwoicie błyszczące spodnie od dresu, w których będę mógł wyskoczyć pod blok, a także kusą w sam raz kurtałkę, która będzie pasowała do moich space-spodni.
***
O nieprzyzwoicie wczesnej porze wybraliśmy się na rynek naszego większego małego miasteczka. Owoców odpowiednich nie znaleźliśmy, więc zakupiliśmy rzeczy bieżące (jabłka, morele, fasolka szparagowa zielona, ogórki małosolne, pietruszka — wreszcie jakaś porządnych gabarytów, szczypiorek, bób) i zachciało nam się ryb. Padło na wielkie flądry (6 zeta/kg) oraz te no-name wędzone. Długim spacerem wałami obronnymi ruszyliśmy do domu. Brakowało tylko budki z piwem po drodze. Popsuli już oryginalnie wyglądające hale (sportowe?) koło stadionu żużlowego GKS-u. Człek nawet nie wie, co to dokładnie było. Na wysokości zajezdni tramwajowej na rozlewisku instalował się francuski teatr: miasteczko na wodzie — trzeba przyznać, że samochód, przyczepa kampingowa, sztuczne drzewo, lampy uliczne itd. wyglądały zjawiskowo nawet w świetle dnia. Wieczorem musi być ciekawie. Kajakarze przepływali między tymi instalacjami. Zakupy te, a może sam fakt kupowania ryb na rynku, jako żywo przypomniały mi o sposobie żywienia się w BCN albo Walencji — tam nawet piękniej. Może jeszcze ten duży pęczek pietruszki zamiast tego gówna dostępnego w lokalnym warzywniaczku.
***
Tym sposobem obiad zjedliśmy już ok. 12. Flądry wypatroszyłem, dodatkową zachętą do ich spożywania była obecność piasku i resztek muszelek. Przynajmniej wyglądały, jakby właśnie niedawno były wyciągnięte z morskiego dna. Usmażyły się ze wspaniałą skórką. Rewelacyjnie.
***
Mały, naprawdę mikro przypływ energii. Mały porządeczek na półeczkach dwóch (niedziałający vhs idzie do piwnicy, a do pudełka po panie pedro poszły "znalezione" prawdziwe papierowe foty: kilka starych kevinowych (Johny był kiedyś szczuplejszy jednak), kilka jeszcze z Dolnej Oruni — chata, kilka z wczesnych lat na Górnej, dwudniowa wyprawa w Tatry, i jeszcze kilka kompletnych staroci z imprezowania w Gdyni. Gdyby nie nieodpowiedniość takich zachowań, to jest okazja do sentymentalnych wzruszeń. Ach, właśnie w wyniku robotniczego sprzątania otrzymałem w spadku z setkę starych pudełek po cd. Normalne i slim. Białe, czarne, i bardzo ładne różowe lub zielone. Porysowane, zakurzone bądź całkiem normalne. Biedne pudełka. Może w mniej oficjalnym wydawnictwie użyję tych szrotów. Płyty będą mówić: jesteśmy w pudełkach, które ocalały z holokaustu. A może to po prostu moja natura śmieciarza. W końcu nie od parady miałem w pokoju na szafach 6 popsutych telewizorów, stare grindersy i inne cuda cywilizacji.
***
Bawimy się Heroes V. Wszystko w temacie jasne. Trójka to to nie jest. Teraz opakowania od sprzętu komputerowego mają ładniejszą grafikę (to nasza karta graficzna) (ciężko taką fotę pudełku zrobić). Ba, ale kiedyś mieliśmy czarno-białego neptuna, gdzie obraz był szaro-szary, a w fazach słabej dostawy prądu posiłkowaliśmy się dodatkowym stabilizatorem prądu. Doprawdy, wspaniała, ciężka maszyna wielkości taboreta. Świat jednak poszedł trochę do przodu. Żyć nie umierać.


poniedziałek, 18 lipca 2011

zapowiedź nadchodzącego weekendu

piątek, 15 lipca

No. Sukces. U Andrzeja działa cd-text! Jakoś mnie to ucieszyło. A już najbardziej zachwyciłem się zdrobnieniem imienia Zdzisława.
***
Byłem u tego dziada w tym dziadowskim banku i zrobiłem co trzeba. Siedzę i popierduję. Katar zgęstniał (było już?). Jestem jednym z niewielu na świecie (?), którzy nie smarkają na sucho, jeno z towarzyszeniem kranu z wodą. Dzisiaj oddałem chyba najdłuższy smark w historii, trwał jakieś 40 sekund ciągiem. Chyba się zawinął koło przysadki.
***
Powoli palę, palę. w tak zwanym międzyczasie widziałem fragmenty ostatnich meczy Copa. W sobotę i niedzielę ćwierćfinały. Użyłem hantla. Jak się naużyję, to mam na bicepsie taką żyłę. Taką miał kolega z podstawówki (już wtedy). Mi to trochę zajęło. Kolega miał tatę marynarza, wideo i grę atari. To u niego w domu hurtowo mierzyliśmy sobie linijką długość maluchów. Mało prawdopodobnie, ale wtedy wszystkim wyszło, że ok. 10. Kolega miał ciut mniej cierpliwości, więc model pancernika z "Małego modelarza" skleiłem za niego. Potem powiesił się w piwnicy. Ale to nie dlatego, że źle skleiłem. Młodszy brat go znalazł.
***
Wróciło tablo, można było się z kawałem muzy zapoznać. Od poniedziałku czekają mnie ciekawe czasy, więc choć nie powinienem — liczę na weekend.
***
Udanie było, udanie w gościnie A&E. Dwie flaszki, misy żarcia i pociągi, pociągi, pociągi. Zacząłem nawet uważać podczas gry i robiłem wyniki. Rano w sobotę gra wróciła do Jerzego.

czwartek, 14 lipca 2011

Sea Oleena — Sleeplessness (2011)


wtorek, 12 lipca
Teraz nawet lepiej wchodzi niż Grouper. Wreszcie trochę słońca, miast tej przygnębiającej szarzyzny. Słuchałem kilka płyt Nasiona. Katar zgęstniał. Na próbę podymaliśmy ponagrywać sobie gitary. Przem oglądał video w niedzielę przed snem 3 razy. Powtórzę: 3 razy.
***
Adam rachu ciachu zrobił marakas z dvd-roma i się naprawiło. Zebrałem cały bajkowy zestaw i pojechałem do dziupli. Trochę tam znowu zmarzłem. A gitary poszły ostro. Będzie surowy rock. Może nie olsztyński.
Kilka fragmentów już jest ładnie. Łącznie 6 numerów. Przemasowi szło wszystko bardzo sprawnie. Fragmenty na kaczce będą gitarową ozdobą.

gitara by johannvreen

***
Oglądaliśmy video: ogólnie bardzo ładne amatorskie nagranie. Ja wyglądam jakbym był chory albo miał depresję, co akurat pasuje, Przem wygląda jakby miał łagodne ADHD, a Johny robi swoje. Kilka piosenek po fragmentach, nawet to małe coś z kamery mówi, że dźwięk wyszedł ładnie, nagrania poprawne i chwilami ROCK BABE!
***
Do snu obejrzałem mecz Chile-Peru, ale to nie było nic rozsądnego — ogólna kondycja psycho-fizyczna nie pozwoliła mi tego dnia na wiele.
***
Z cyklu z kim rock babe (Veronica Hart):



środa, 13 lipca 2011

Daydream Nation (2010)


poniedziałek, 11 lipca
Pogoda tegoroczna. Lipcowa. Dobry katar: człowiek się naje i napije. Wieczór pełen emocji. Po ostatnich wahaniach formy w gotowaniu tym razem danie powinno być na wypasie. Pasjami obieram młode ziemniaki. Właściwie same takie mogą stanowić potrawę. Zatem pięknie się przygotowałem na dzień następny. Potem popsuł się dvd-rom. A kiedy już wypalałem audio w prędkości jeden/jeden włożyłem wtyczkę i wszystko pierdyknęło. Więc nakład nie będzie 100, tylko 99 egz.

Daydream Nation (2010). Taki tytuł, bo SY leciało? Ładne kadry, spowolnienia i kolory. Reece Thompson. Kat Dennings. Sceny między Thurstonem Goldbergiem a tatą Caroline Wexler są znakomicie rozegrane. Nie przepisywałbym mu żadnej wartości, jedynie tonacja komediowo-nastrojowa dla mnie tu gra. Choć to zupełnie inna para kaloszy, jestem gotów podejść równie miło, jak do "Superbad" (McLovin'!).

Z cyklu (tym razem wersja dzielona na akapity), kto ma dobre płuca do jarania (Kat Dennings):


wtorek, 12 lipca 2011

WHERE IS JERRY


sobota, 9 lipca
Nadeszła ekscytacja z wymyśleniem okładki. Ta dam! Przyszedł pan katar. Wybrałem się na miasto, a gama od 11 => dupa. Transfer na Stogi odpowiedni. Spacer z opalaniem i moczeniem stopylców. Nawet gra w pociągi niejako dała radę. Wyjątkowo swoją obecnością zaszczyciła nas słoneczna pogoda. Przy głównym wejściu na plażę zebrała się gęstwa wczasowiczów. Czerwony szlak i tak jest lepszy. Wzmocnieni obiadem i okocimiem udaliśmy się do domu, gdzie dopadnięty nagłym atakiem choroby obejrzałem mecz Paragwaj-Brazylia 2-2 oraz Wenezuela-Ekwador 1-0 z uznaniem dla kopciuszka. Nadeszły mnie niespodziewane efekty, których wcześniej nie doświadczałem — przez kilka godzin ciekło mi z prawego oka, co mocno utrudniało oglądanie. I tyle z tego było.

niedziela, 10 lipca
Sen jak stosunek — przerywany. Przez cały dzień zapuchnięty nos oraz zawalone gardło i zatkane uszy — wymarzona kondycja na śpiewanie podczas występu. Dzień siłą rzeczy rozwalony na pół, zbierałem się do wyjścia już o 15:20. Cała reszta wyglądała dokładnie tak samo jak przy tych okazjach (5 lat grania, 15 lat pierdzenia w stołek), z wyjątkiem braku piwa. Głównie skupiałem się na zachowaniu energii. Efektem tego była słaba próba, jaką mieliśmy przed występem. Podczas tegoż miałem raczej zmarszczoną minę (takie skupienie!), ale większość się udało. Podobno wyszło dobrze. I dobrze. Drugi występ WHERE IS JERRY możemy uznać za sukces. Pakowanie i transport powrotny bez zarzutu. Muchy całkiem ok, choć ruch sceniczny pozorny, kilka piosenek — wciąż te same — wciąż ładnych. Może się podobać. Nowsze kompozycje to już raczej schyłek — wydaje się, że szału nie będzie. Chciałem nadmienić, że mieliśmy znakomite warunki w garderobie, panie kierowniku. Rzeczywiście — czegoś takiego jeszcze nie było. Klasa. Być może właśnie dzięki tym kawom, słodyczom i napojom udało mi się przetrwać drugie pół dnia. I warto wspomnieć o przebojach Pyszczku z dotarciem na miejsce, które to zaliczyła na piątkę! Zdjęcia: Rafał Łaskarzewski. I mi się też podobają.



poniedziałek, 11 lipca 2011

Urugwaj-Chile 1-1


czwartek, 7 lipca
Pierwsze dni lipca są w tym roku wspaniale się powielają. Dzisiaj miałem wychodne. Ponieważ to było później, udało mi się nagrać cosmic space. Trochę mało przestrzennie. Się stresowałem, w końcu to guru, a i miejsce dla mnie nienawykłe (tekstylia). Szczęśliwie doszliśmy do porozumienia, jak sądzę, obyło się bez niepotrzebnych przepychanek dotyczących zawartości i ewentualnej korekcji (miałem już przygotowany zestaw argumentów). Podsumowując: broda — jest; ubiór miejski jest; plecak jest; przekonanie o outside'owości działań jest; chęć wychynięcia jest (kto by się spodziewał!); pocieszanie się prywatnymi małymi chwilami absolutu jest; poczucie humoru zupełnie inne; poważka też na innym poziomie; świadomość na pewno wyższa; kontaktaż bez szaleństw; prywatna atmosfera może kiedyś; hej, podobno ktoś słyszał płytę miasta 1000 gitar!; lata robią swoje zabieram się za brzuszki. Argentyna znowu zagrała dramatycznie słabo i dużo mgły było w tv. Wróciłem na tyle, że jeszcze godzinę poskubałem space-dźwięk i obciąłem basy, ale to jeszcze nie koniec moich zabiegów.
Właśnie doszło do mnie, że mam kupę roboty materialnej teraz do zrobienia: projekt okładki, zakup dodatkowych egzemplarzy, produkcja, sito, próba mazania po papierze, klejenie ze zgięciem a muszę jeszcze robaki zrobić na sierpień.

piątek, 8 lipca
No proszę, nagle wychynęło słońce. I od razu duchota wychynęła również. I to by było na tyle, gdyż niewiele pamiętam. Chyba byłem mocno zaaferowany dźwiękami space, chyba też przeziębiałem się siedząc z samych gaciach. Ach! Po raz drugi (nieświadomie) obejrzeliśmy "Hide and seek" (2005) z Famke Janssen. No, inni też tam występowali.
***
Na noc Urugwaj-Chile i to było coś godnego. Piłkarze biegali jak króliczki z duracelami i dokładnie przypomniałem sobie, dlaczego lubię Copa America.

Z cyklu z kim gonić króliczka (Robyn Alexandra):


piątek, 8 lipca 2011

Un Homme Et Une Femme



wtorek, 5 lipca
Jeżeli wydaje wam się, że nigdy nie słyszeliście "Un Homme Et Une Femme" Francisa Lai, to oczywiście jesteście w błędzie. Podobnie odczucia towarzyszyły przebojom z listy trójki z lat 80. Każde nagranie tip-top, ale wykonawcy zdają się zupełnie no name. Z tym też lecieliśmy na piątkowej imprezie. ("ty jesteś demon parkietu? a o której to z ciebie wyszło?/już dawno byłaś w łóżeczku/a nie mogłeś uprzedzić, ze ty jak kopciuszek masz? tylko na odwrót/pff/tss").
***
Zaszedłem ja do domu po towar. Antologia, którą czytam już od roku, strasznie ciężka jest. Nie wiem, czy to ta młodość, czy niektórzy tak mają, na poważnie, z ciężarem. Jeden z autorów uczy języka polskiego na Syberii. Czyli coś w tym musi być. Ja bym tylko liczył niedźwiedzie i kolekcjonował etykietki. Jako że kiełbasę miałem niewyjściową, to czasokres zazwyczaj poświęcany na szamanie spędziłem w parku, a tęże zjadłem na sali.
***
Przemas chciał na twarz, to proszę bardzo. Jak się ogląda w kółko, to człowiek zaczyna się śmiać z tej głupoty. A ponadto sobie dywagowaliśmy. A wieczorem mieliśmy desant mega jednostki komputerowej, która sprawia, że nawet na starym monitorze filmy ładnie wyglądają. Mamy nadzieję, że ten też starczy na co najmniej 10 lat. Staremu Yodzie należy się foto (obym nie zapmniał!). Takie ładne pudełka teraz robią do tych wszystkich rzeczy, że aż szkoda kartonu i farby. Wyglądają jak opakowania do gier. I gdzie to teraz pomieścić. A filmy to chyba przez dwa lata będziemy oglądać. Ej, może odpalimy sobie Heroes V? Taki wypas!

środa, 6 lipca
Kaseta chodzi dobrze. Plus. Pierwsze dni lipca są w tym roku wspaniałe: szare zachmurzenie przy temperaturze nieprzekraczającej 22 stopni. Popaduje. Aż się chce wychodzić. W domu panuje zaciemnienie.
Maszyna na razie spisuje się wspaniale. Czuć różnicę. W porównaniu z tym co mam w robocie (naprawdę: jednoczesne otwieranie pdfa oraz wysyłanie e-maila nie jest możliwe — magia ulepszeń systemowych). Czasem jestem aniołem cierpliwości. Wymacerowałem pyszną sałatkę na wieczór. Doszedłem do kilku space-dźwięków, ale na nieszczęście ścieżkę wokalną nagrałem mono -> do wyrzucenia. Zdjęcia robaków wyszły jak wyszły, ale pomysł jest pomysł i myślę, że jego realizacja wyjdzie kapitalnie. w końcu to JA będę to dziarał.
***
Dazed and Confused (1993) — pierwsza połowa strasznie słabo. Nie wiem, czemu w ogóle to wspominam.
***
Z cyklu z kim zjeść tęże (Desiree Cousteau):


czwartek, 7 lipca 2011

reminiscencje de BCN #11


Ta okładka jest szczególna, ze względu na brak jednej literki w tytule.

Dzięki plakatowi na mieście byliśmy na wypasionym występie, gdzie każdy z grających tam dzieciaków już teraz umiał więcej niż my teraz. Dla przypomnienia, zespół PLANS:

http://www.myspace.com/plansband

Z okazji występu dorwaliśmy gazetki, z czego jedną znakomitą. A tam gwiazda wieczoru:

Na Geofa Farrinę już pożałowałem pieniędzy (w końcu jeden Mudhoney starczy), ale miło sobie wyobrazić, jak wiele jest możliwości.






środa, 6 lipca 2011

Bicz Boży (1966)


niedziela, 3 lipca
Żarcia (i picia) mamy na tydzień, więc opłacało się dźwigać. Wobec nieszczególnie zachęcającej pogody mieliśmy jedno aktywne wyjście, pozostałą część dnia poświęciłem właściwie na książkę o filmie. Nba, sezon regularny, mam już obczytane. Znakomity Roth też już poszedł. Koźlak smakuje koźlakowo. I bardzo dobrze. Łydki, cz. 2. Czyli jeszcze małe reminiscencje z imprezy.
***
Mecz był jaki był. W gruncie rzeczy rozczarował mnie Kliczko (nawet nie wiem, który to), bo na jego miejscu zmasakrowałbym tego czarnego pajaca (bez urazy), a on sobie wziął na wstrzymanie = słaby jest, tylko mocniejszych na niego nie ma.


Po pierwszym sentymentalnym szale, że Copa America wraca (wraz z redaktorem Wołkiem) (ale straaaaszny maruda), wykonawcy na razie rozczarowują, ale przynajmniej teraz mam obraz w kolorze. Pozostaje liczyć na dalszy rozwój wypadków i całkowity rozkład Argentyny.
***
"Bicz Boży" (1966) (boże, co za niekonsekwencja z tymi cudzysłowami). Uroczy rynek w Rawie Mazowieckiej przypominał nieco klimat ostatnio oglądanych przez nas włoskich filmów. Dowcip z Klossem jest bardzo na miejscu. Stanisław Milski (profesor Gąsowski). Mikulski (zawsze przystojny w mundurze) i Gajos robią swoje, Raksa ma nietypową fryzurę, ot komedyjka, ale bez żenady.

poniedziałek, 4 lipca
Bardzo nietypowo. Bo najpierw kręgle, potem sporty, a następnie film. A koźlak czeka. Ponownie wyszło na to, że pierwsza godzina na straty (mimo wygranych), bo dopiero potem nastawia mi się celownik, stylizuję sylwetkę, trzepię strike'i i mam luz w graniu.
***
"Repo Men" (2010), czyli dziś życzenie — dziś spełnienie. W końcu, ileż można oglądać starych rupieci. Są dwa dobre momenty: pomysł (tak, to nie moment) oraz zajawka skeczu Monty Pythona (szczególnie to wyszło twórcom). Trochę się akcja przedłuża, ale wobec braku jakichkolwiek oczekiwań wobec filmów po roku 2000, spokojnie od czasu do czasu mogę się wyleżakować. I oczywiście zgadzam się z komentatorem:
"jak zwykle wina baby. jakby nie mąciła Remy'emu w głowie, to chłopak by nie miał takich rozkmin, tylko dalej robił swoją robotę i by grało. Gość rozbity po operacji, pikawa mu nie podaje, a zdzira jeszcze zamki zmienia i dzieciaka buntuje. Facet musiał spać u kumpla, chodził przygaszony, kawały go nie śmieszyły, ani lap dance...nic dziwnego, że się nie mógł ogarnąć i popadł w długi chłopaczyna (Blacha86)".

Z cyklu z kim rzucić kulą (Ginger Lynn):