piątek, 29 marca 2013

Odcinek z dawno niewidzianą próbą




27 marca, środa

My drogi i Miłościwie Nam Panująca prowadziliśmy niezwykle złożone i skomplikowane konstrukcje odnośnie badalnych poziomów szczęścia, a Ty nie wierciłaś nóżką.

Jeden stopień wyżej. Tak, się uparłem. Ale trudno tego nie zauważyć. Niejako temat nr 1. Rolnicy znowu będą mieli wymówkę.
Gadda, Gadda, Gadda.
I w tym przypadku nawet nie muszę czytać dopowiedzeń, gdyż on mówi sam za siebie. Przypomina mi stare włoskie filmy. Oczywiście czarno-białe. Takie same jak zdjęcia w tym numerze. Nadmienić muszę, że dodatkowo lepiej mi się czyta, kiedy już identyfikuję miejsca i rzeczy w wiecznym mieście.

A zatem tego dnia miałem zadanie zdążyć do obsługi mieszkańców, co się udało, pani mnie rozpoznała, a ja pozbyłem się kolejnej stówy. Wolę jednak zakupy, ale co tam. Grunt, że zdążyłem, a obca osoba potwierdziła to, co do czego nie miałem wciąż pełnej wiary pewności. To oznacza dokumentarne potwierdzenie pewnego etapu, który już, na szczęście, za mną.

Byłem na czas, o on nie ("k...., dzie jezdeś..."), siedzimy i gramy. Nie, nieprawda. Siedzimy i gadamy. Przecież tyleśmy się nie widzieli. Przyszedł też E. z bułką, nie chciał na piwo. Zatem siedzimy i gadamy. Ba, nawet coś rześmy pograli. I będzie git.

No, a wspominek do opowiadania, to miałem na dwa dni. Także...

Henry Mancini — Versatile (1957)
http://www.youtube.com/watch?v=waNkKdnBtEQ
http://www.youtube.com/watch?v=_Rv_EnX-5aw

(a sciągnijcie se całość, oczywiście w stereo)


Napoli, 2001 nie Carlo Bavagnoli

czwartek, 28 marca 2013

Odcinek z nocnymi zakupami




26 marca, wtorek

My drogi i Miłościwie Nam Panująca mamy na podłodze siatkówkę.

Te –2 z rana to oszukane, bo zegar miejski (tak, on wyznacza temperaturę) jest nasłoneczniony, więc nie przekazuje. Bo to —5 jest.



Emiliana mi gra w rytmie jungle, słońce świeci, a Gadda jest śliczny. Pierwsze akapity musiałem przeczytać jeszcze raz, żeby pojąć o co mu się rozchodzi. No bosko było i wciąż jest. Jest tak doskwierzyście włoskie, przecież tam u niego te warzywa (włoszczyzna, panie) mówią. No zachwycony jestem początkiem. Oraz zakupami w biedronce.


Tu się trochę obrabiamy, bo nie ma jednego, drugiego i za chwilę wszystko będzie na mojej głowie (wątłych barkach?), ale wbrew strasznym spotkaniom budżetowym — jest spokojnie. Rzekłbym nawet: miło.

Trochę komunikacja miejska mnie podziębiła przez 25 min na dworze, ale dojechałem na Stogi. Zjadłem, napiłem się kawy — wszystko w temacie, bo potem już nie było na to czasu. Dużo zupy, a raczej potrawki, bo za dużo makaronu się sypnęło. Bogato.

Wizyta w Sopot, a potem nocne zakupy w dawno nie widzianym sklepie (to jeszcze nie ten). Jakoś pomieściliśmy się z siateczkami w dwóch koszyczkach. Lubię zakupy. Pasja zakupów towarzyszy mi w codziennym życiu. Te były udane i bogate (jak zawsze). Chyba jednak żałuję tych wiśni w czekoladzie.

Wino smakuje rewelacyjnie. Kanapka z kotletem również. Rozpakowywanie także. I sen.
 
Lalo Schifrin, Escape from tomorrow
http://www.youtube.com/watch?v=qoxk9aNvA8U


środa, 27 marca 2013

po prostu horror




25 marca, poniedziałek

My drogi i Miłościwie Nam Panująca przez chwile dwie.

—2 i coś tam ledwo sypie. Przewodnik znakomity, można chodzić od kościoła do kościoła i zwiedzać nawę za nawą. Z opisami. Takie właśnie sobie życzę. Do chodzenia krok po kroku. Miasto niewielkie, a tyle się zobaczy.
Zatem obowiązkowa piekarnia i już jesteśmy znowu przy życiu. Robimy. Ty dzisiaj mniej, ale za to prasowanie i inne zainteresowania.

Już prawie wszystko wiem o mieście, a przynajmniej, że ma kanał. Bardzo dobrze. Zatem pokazałem i kanał i wypadnięty odbyt i gazetkę dla zboczonych chłopaków z reklamami dla nich również. Przycięcie męskiej decyzji.

Kawa i idę. Tam w piwnicy też nic się nie zmieniło, jakiś taki dzień niezmienialny. Jakieś wstawki przed kolejnym akustycznym gigiem. Wracam, księżyc świeci jak w horrorze — zasadniczo jest to całkiem uroczyste (od uroczyska, proste). Wracam do domu, a tam strój na święta już ślicznie wybrany. Odcinki co prawda nie chcą się ściągać, ale kotlety dają się wchłaniać. Zapakowani, przygotowani, miodzio.

http://www.youtube.com/watch?v=csntOhRs9Tc



wtorek, 26 marca 2013

Odcinek z upojnie leniwym weekendem cz. I i cz. II



23 marca, sobota

My drogi i Miłościwie Nam Panująca pracujemy (Ty) i leżakujemy (ja).

Poranny relaks z weryfikacją filmową oraz brzydotą. Znalazłem na to wzór — teraz czyta mi się i ogląda bardzo dobrze. Szybkie zakupy i do pracy. Podgoniłem, ponadto zrobiłem wiele wersji okładki. Nawet inne (nie podstawowe) zaczęły mi się podobać. Trudny wybór.

Kupiliśmy palmę. A ja trzymam sztamę.

Tymczasem nastąpiła dobra pora na płyty, które:
a) nigdy nie słyszałem
b) słyszałem, ale po co
c) słyszałem tak wiele razy, że przestałem je odbierać

a) Tymon & Transistors — Wesele (2004)
b) Tymon & The Transistors
Bigos Heart (2009)
c) Velvet Underground
White Light/White Heat (1967)

"Ja chyba lubię szanty"
("Sztuczne szanty") cytat.

Więc beka, radocha, wesołe, popierduchy, przeboje, fajnie Gałązka rypie na tej perkusji, dobrze nagrane, mile słuchalne (tak, to już starość), ponadto świeże odkrywanie stereo. I na małych jabłuszkach i na dużych, wciąż sprawiających niesłychaną frajdę, kolumnach.
Acha, nowość, proszę: kilkanaście lat i już zainstalowałem sobie tutaj foobara.
Teraz mam problem, jaką wybrać skórkę oraz jaką ustawić szerokość paneli.
Siłowaliśmy się na ręce, uprawialiśmy sporty (a ja przecież na tyłku dzień cały), aż miałem ubytek energetyczny, ale udało się go nadrobić.
Kotlety mielone o konsystencji nie wiadomo jakiej (podobne do tych z łososia), a przecież sami je sprawiliśmy. Pyszności. Niestety zostało ich równo osiem, nawet nie można zjeść po kryjomu, bo się wyda.
Kości i wtedy można jeść popcorn, bo lewa ręka wolna.
Beksiński i jego tłumaczenie Monty Pythona. Ale żebym ja później szedł spać? Nowość.



24 marca, niedziela

My drogi i Miłościwie Nam Panująca — ja zachwycony, Ty zarabiasz kaskę.

Wciąż se popadywa.
Na śniadanie 5 naleśników. Szybkość i prostota wykonania. Pyszne. Szczególnie — niespodzianka
z pastą z wędzonej makreli.
Uff, wreszcie zakończyłem czyszczenie stóp (nie swoich) oraz werbli. Nieco też poukładałem ścieżki. Termin majowy nie jest już taki zagrożony. I, co mnie zdziwiło, w niektórych przypadkach czuję klarowność poszczególnych instrumentów.
A jeszcze nie robiłem EQ.
Na obiad soczewica z marchwią, selerem naciowym, cebulą i odrobiną popsutej wędzonki. Kawa z imbirem. Zmywanie kompleksowe. Nie chce mi się wiązać drewna w piwnicy, ale mam poczucie spełnionego obowiązku.
Z serii Muzea Świata (Arkady) d'Orsay sprawia wrażenie dość mądrego i światłego. Po ponad pół roku zabrałem się za to. Warto.

Wiem, już było, ale prosta niedzielna muza dla prostaczków:
Nick Cave And Warren Ellis
Lawless (2012)
The Men
Open Your Heart (2012)
alt-J, Interlude II
wzruszam się padającym 24 marca śniegiem. Może nie jestem najstarszym góralem, ale kiedyś na wiosnę nawet padał deszcz, ale z reguły już się piło wino na plaży.

The Eagle Has Landed (1976) dopiero zacząłem, ale już mnie urzekło:
Jest pan beznadziejnie wszechwładny. Co mogę dla pana zabić?

Vince Carter wciąż umie grać w koszykówkę. Jedna kwarta, a fajnie.
I zjedliśmy różne zupy na kolację i pyszny deser (ten czekoladowy rewelacyjny) i galaretkę i starego wina szklankę i ostatnią kanapkę (stąd ta myśl o rzeczach ostatecznych?) i kości poszły luzem, łącznie z pdfem 007, a potem oni zaczęli grać wcześniej w tę koszykówkę i stream się włączył, więc akcja była, po niej pociągi, a tych pociągów to narobili strasznie dużo. Ale może jednak inną planszówkę? Się zobaczy. Zwieńczeniem udanego weekendu było udanie się spać i panikujące ataki śmierci mózgu. Ty miałaś lepiej, bo przez sen grałaś w kości.


poniedziałek, 25 marca 2013

Odcinek z klasycznym rozpoczęciem weekendu




22 marca, piątek

My drogi i Miłościwie Nam Panująca świetnie napoczęliśmy, mimo że byłem zdechły jak nigdy. "Co oni ci tam zrobili?". Śmiesznie.

Tradycyjne
5 i wszystko ok. Jestem tam, gdzie będziemy w maju. I uwaga, jakaż niespodziewanka! Najnowsza LnŚ, która przychodzi już wiadomo gdzie (a jej imienia nie mozna wymawiać), ma w sobie Gaddę — a on tam bywał. Cóż za koincydentalny zbieg okoliczności.
Dzisiaj już piątek — czuję to w kościach.
Wszystko zależy od płochości nastroju. Dzisiaj "We're Only In It For The Money" (1968) jest mistrzowskie.
Jadę, czytam, Pinacoteka de Brera (św. Katarzyna, panie — patrzaj, a ona tam jest i w jednej i drugiej i trzeciej książce naraz), wracam. Gramy aż byłem zdechły. Oni wygrali 104—96. Było blisko. I co z tego, że nic nie trafiałem, skoro nie byłem w tym odosobniony. Teoretycznie najsłabszy element okazał się bardzo trafionym (dosłownie) transferem. Więc nie staliśmy na przegranej pozycji. To była prawdziwie męska gra, obrona nawet stała na poziomie albo po prostu przez długą część początku nikt nie mógł się wstrzelić. Dobre to było, podsumowując.

"Wszędzie mam brzuch, hihi" — dlatego uważamy. To po tym hinduskim czwartku.

Polska
Ukraina 13, na szczęście już w aucie okazało się co biega, więc nawet nie trzeba było śledzić. Piłka nożna to taka strata czasu.

Argo (2012), jak oskarowo na tego bardziej znanego Afflecka całkiem niezłe. I dopracowali pomysły z charakteryzacją bohaterów oraz muzyką z lat 80. XX wieku. Dobrze się to kino oglądało. Piwo raz. Aaale
bez popcornu. A ze zdjęciami postarałaś się Ty.


piątek, 22 marca 2013

Wielkie indiańskie żarcie




20 marca, środa

Odcinek ze znowu wyjątkowo wolną środą

My drogi i Miłościwie Nam Panująca między innymi oglądaliśmy trzcionki.

Robiłem sobie w nocy pobudki, żeby zobaczyć, ile mi snu zostało. Raz wiele, raz niewiele. Wciąż jeszcze mamy marzec-figlarzec.
Szybko minęło, przyzwyczajony do poprzednich literek, mając aż za duży wybór, nie mogłem się przestawić na nowe. No i teraz będę musiał odtwarzać poprzedni szkic okładki.
Implantowanie czcionek trwało i trwało i trwało.
Dobrze mi szło z wieszaniem prania (jak na liczydle), kiedy zawołała mnie zupa, bo już o tej 20 byłem głodny.
Surówka z dużą ilością ziół i krojonym jabłkiem.
Drżałaś wieczorem o moje senne ruchy, bym nie wyklikał złej kości.
Acha, i rzucili nam nowy odcinek, a Ty już świetnie umiesz te rzeczy pobierać.
We flashu mamy impas.

lahori-paneer-tikka-copy

21 marca, czwartek

Prawdziwa randka z zapachem

My drogi i Miłościwie Nam Panująca w ramach niczego mieliśmy wyjściówkę.

Wciąż jednostajne —3, ale mi się podoba. Miami Heat punktują, ja jadę i czytam. Doszło do mnie, że ostatnio moim ulubionym programem muzycznym jest photoshop. Nie, jeszcze nie mam obrazka z dymkiem "lubię majsterkować". Dawno tu nie byłem. Nie, nie czytałem tego sto milionów lat temu, a jakieś 1,5 roku. Chyba niewiele straciłem (patrz wyżej). Owszem, Golden Age Projekt Pre 573 wciąż mi się podoba, ale podobnie jak do monitorów, nie będzie potrzeby go mieć na własność. Podobnie jak innych rzeczy. A co w najnowszej EiS?  Jest niezmiennie polska i jakby komunistyczna, ale rozwija się: użyła słów "indie-folk". Ponadto epatuje kolorowymi obrazkami wtyczków, których przeglądanie może przyprawić o ból głowy. Czyli patrz wyżej — ja już mam swoje ulubione. Lubię majsterkować po swojemu. I jeszcze wykwalifikowani polscy wykonawcy i realizatorzy. Nikt ich nie zna, prócz innych profesjonalistów. Z tymi profesjonalistami to ja mam wciąż podobne wrażenie, które wyraża się w piosence "Pretty Face". Nieźle nagrana. W radio gdańsk!
Moim ulubionym periodykiem wciąż jednak będzie tygodnik "Czas".

Dzisiaj nastrój na AUDIOGLIDER MIXTAPE Vol. 4. Niedługo będę sobie mógł pisać wzór na czwartki. No nie wiem, co z nimi jest.

Do przejrzenia w wolnej chwili:

http://favoladellabotte.blogspot.com/2011/01/sirmione-la-sentinella-del-lago.html

http://fotobrulion.blox.pl/html/1310721,262146,169.html?4

Ponieważ fan zamówił Odessę, więc miałem szybkie 15 min przed spotkaniem i załatwiłem wszystko ekspresowo na wypuszczonej poczcie — to taka stara instytucja jest. Mroźno jest. Ziąb. Marzanny nie ma gdzie utopić, bo przecież dzieci nie chodzą z kilofami do lodu. Użyłem zapachu, Ty cienia do powiek, wiec zrobiło się randkowo. Potem zasiadamy na antresoli, i nawet znalazłem się w miejscu, który trudno mi było zlokalizować, a to centrum historyczne miasta było. Ale po chwili już wiedziałem. Ładnie pachniało i byli prawdziwi Indianie. Herbata, dania główne (Karhai Paneer, Garlic Chicken Tikka Sizzler), jedno lepsze od drugiego. I do tego chlebki Naan. Znakomite. Więc i sosy i mięso i ser. (foty były niewyjściowe, więc wrzuciłem dowolne ładne). Jemy, jemy objadamy się. Ja szczególnie. Wielki brzuchalec. Do tego lody BANONOWE oraz mango. Jemy, jemy objadamy się. Ja szczególnie. Wielki brzuchalec.

I nagle okazało się, że mamy przed sobą wielki wieczór, z którym nie wiemy co zrobić, więc nie zrobiliśmy nic, a i tak zeszło nam dłużej niż zazwyczaj. No dobra, lekko przygotowałem się na piątek, a resztę zostawiam na weekend. Jest gra i gra w stereo. Pójść spać z pełnym brzuchem — marzenie każdego biedaka. Wieczór podsumowałem regularnym pierdzeniem. Bo ja taki wąski jestem i pakowny. No i randka udana. No i będziemy prowadzić dokumentację znamionującą znamiona.

Horse-Hound-010


czwartek, 21 marca 2013

Premiera "Bathroom"



18 marca, poniedziałek

Odcinek z KSIĘGAMI

My drogi i Miłościwie Nam Panująca szaleńczo się obkupujemy.

http://www.ktosruszalmojeplyty.com/lewe-lokcie-niewiele-sie-zmienia/

http://www.ktosruszalmojeplyty.com/poto-aby-futbol-nie-zbawi-swiata/

(wstawki)

więc może przy okazji nasz nowy teledysk:

http://www.youtube.com/watch?v=XbQ6CnzwSaA




Zrobiliśmy go z Miłościwie Nam Panującą i zajęło nam mnóóóóóstwo czasu. I przyjemności.

Jadę, leśna róża, jestem, spożywam.
Leniwie.
Potem idę pograć z chłopakami na gitarach — to wciąż nieobgadane mam jeszcze. Wracam, wciąż mrozi. I przewodnik i Goya, bo przecież dokonałaś wyczynu i przywiozłaś nam te ciężary. Ślicznie.

Atoms For Peace
Amok (2013) oczywiście, że mu zawsze pokazuję dupę. Oczywiście, że miło się słucha. Kolejna porcja smętnych dźwięków i tych samych pomysłów, które lubimy i które lubimy słuchać ponownie.




19 marca, wtorek

Odcinek z rosołem

My drogi i Miłościwie Nam Panująca pobieżnie, ale jednak w domu.

Henry Mancini — Versatile (1957) taaak kołysze w tej zimowej aurze. 5 dzisiaj, zima znowu zaskoczyła drogowców, wszystko jedzie wolniutko i się spóźnia do pracy.

A w newsweeku jest dvd skyfola, ale nie biere.

Abel Korzeniowski — Escape from Tomorrow OST (2013)
mile zorkiestrowane. Takie stylistycznie romantyczno-patetyczne pod lata 50 jeżeli chodzi o mój gust. I polubiłem to ze względu na podobieństwo do Mistrza.

I się szybko sprawiłem tu i tam, nowe miejsca, nowe sprawy. Miałem prywatne przygody, bo w tej śnieżycy ciężko było krem znaleźć, ale pojawił się nowy sklep na horyzoncie. Potem już idę tamtędy, gdzie miało już nie być śniegu, ale jest go o wiele więcej niż w ogóle w zimie. Jadę, wpadam, nagrzewam nagrzewnicę, uruchamiam wężyk, zlewam, mało słodkie, dosładzam (ale niedużo), zjadam pół paczki czipsów zioła włoskie, grzeje się, siedzę w fotelu i oglądam telewizję, lenistwo, zjadam dobrą kromkę z dobrą pastą z wędzonej makreli, czytasz Brysona i się śmiejesz, to dobrze, grzeje się, hmmm, jakie smaczne, siedzę w fotelu i oglądam telewizję
boże co za bzdury, jak dawno nie marnowałem czasu w ten sposób, ci misjonarze zawsze przedłużają, pakuję się, jak drzewiej bywało, zagrzało się, hmmm, jakie smaczne, zapakowany, przemieszczam się, i skąd się wzięły obrazy olejne, dobry temat, wiozę kasety, Pontiak!

Byłem późno, ale to wciąż dobry czas na szaloną straceńczą rozgrywkę na dwa pociągi, wciąż nie wygrywam, ale nieważne, z Tobą przegrać, to jak wygrać. Jutub nie chce wchodzić, nieładnie. Będzie telefon do przyjaciela. Świąteczne plany sprecyzowane. Aż do nocy włącznie. Ach rosół rosół.



środa, 20 marca 2013

Odcinek z kolejną wizytą



17 marca, niedziela

My drogi i Miłościwie Nam Panująca zaznaczamy kolejne ptaszki.

I tym razem obudziłem się, bo w nocy robiłem te okładki JZTZ 2 przez sen. Więc korzystając trochę ze światła zzamyszkowego (nie grzało ich), poczytałem zestaw 1, a potem zestaw 2. Zjadłem kromkę. Położyłem się i niemal zasnąłem. Tym razem już na pewno mieliśmy budzik na 10.

Jajecznica obowiązkowo, planów nie robiłem, trzeba było zapakować i pokroić rzeczy, wypić kawę, zbieramy się. Czekamy, marzniemy, potem idziemy poooowooooluuutkuuu. Jemy, pijemy białe (drób), kawę, gramy mozolnie w wagoniki, dobra pora, spacerujemy sobie z powrotem. Dzielnica malarzów znaczy się.

Okazało się, że tam jest strasznie maluuutko trzcionek, ale zrealizowałem jeden pomysł, wygląda nieźle, ma dobre kolory. Tylko trzeba dorobić kilka różnych wariantów. Oraz pomalować na seledynowo ("pokażesz mi co to za kolor"). Hannah Montana(h).

I proszę, kości gadowe, na wszystko gotowe. Bo znudziły Ci się literaki, a tamte wszystko pokazują. Ino trzeba mieć szczęście w kartach.

The Best Exotic Marigold Hotel (2011) — co było miłe, sympatyczne, dobrze się skończyło, nie łamało przyzwyczajeń czytelniczych, M jak trzeba i wszystko wyszło ładnie. I humor mi się poprawił i kolumny z oddali ładnie grają (choć nie wyglądają). Podoba mi się.





wtorek, 19 marca 2013

Odcinek z prawie nic nie robieniem



15 marca, piątek, cd.

Miałem wrażenie, że jak tylko się zatrzymamy, to pan wygoni mnie z tego samochodu i każe więcej nie wracać. Zaciągnąłem ręczny, wygasiłem wszystko, po czym on rzecze, egzamin zaliczony pozytywnie, proszę poczekać, aż wypiszę panu kwit. Dobra, nie powiedział: kwit. Tymczasem byłem w takim szoku, że pokornie czekałem, aż mi wypisze cokolwiek, a potem sprawdzę, co on tam nagryzdał. Kreśli, kreśli, kreśli, ja siedzę, siedzę i czekam. W ogóle jeździłem w kurtce i było mi niewygodnie. I jeszcze komórka wrzynała mi się w nogę. Ale stopy miałem umyte. Może to mi przyniosło szczęście. Właśnie, wciąż będąc w szoku, nie mogłem weń uwierzyć.
Pan wręczając mi kwit, rzekł, że popełniłem kilka błędów, na które zwracał mi uwagę podczas jazdy. I że w ogóle co to za dojenie krowy? Czy instruktor nie uczył pana, że należy podczas skręcania przekładać ręce? (no nie mówił, mieliśmy tyle innych problemów przecież). Nie wyobrażam sobie, jak pan sobie poradzi w ten sposób, kiedy trzeba będzie dokonywać szybkich manewrów. No i sposób prowadzenia pojazdu oraz technika jazdy to jednym słowem dramat. Mam nadzieję, że nie zrobi pan nikomu krzywdy — po czym nie zwlekając wysiadł z wozu i nie oglądając się poszedł przed siebie. No mi wcale nie było przykro, przy tym wszystkim, com dzisiejszego dnia przeżył, mógłbym wysłuchać o wiele więcej. W końcu nigdy się nie spotkamy i nie będziemy musieli sobie patrzeć w oczy.
Zamknąłem drzwi i na wszelki wypadek zajrzałem do kartki: pozytywny.
Wstrząśnięty udałem się do drzwi wejściowych/wyjściowych.

Tam siedzisz Ty, któraś mnie przywiozła i to pewnie było na szczęście. Czytasz już od niemal godziny, ale co to za czytanie przecież. Nie wróciłem po 15 minutach, więc chyba jednak. Światła już pogaszone, cieć sprząta krzesełka, podłogi już zamiecione. Wchodzę, wciąż na trzęsących się nogach. Hurrraaaaa!

Potem (nogi nieustająco miękkie), oddycham (oddychaj, oddychaj), opowiadam, oddycham, nie mogę się otrząsnąć, jestem w szoku. Wszystko to już nieważne, papierek ładnie schowany. Możemy jechać do domu. Już spokój.

Star Wars: Episode I
The Phantom Menace (1999) — to jednak strasznie słaby film jest. Ale była pora (i pozwolenie) na obejrzenie czegoś niezobowiązującego.

I jeszcze, nadmieniam, w przerwie między puszczałaś muzykę "relaksacyjną", czyli zestaw piosenek z tego serialu filmowego. I w końcu po jakimś malutku, powolutku wszystko ze mnie zeszło. Była impreza (2+1 piwa i popcorn) i można było rozpocząć weekend, jakiego jeszcze nie było.



16 marca, sobota

My drogi i Miłościwie Nam Panująca prawie nic nie robiliśmy.

Nie pamiętam kto wstał, a kto budził i jak to wyszło. Po śniadaniu jednakowoż wybraliśmy się na zakupy. Znowu kupiliśmy kanapę. Nie wiem, czy jak co miesiąc będziemy kupować kanapę, to nam się wszystkie pomieszczą. I kupowaliśmy kurczaka. Tak jak kiedyś. I jeszcze parę innych rzeczy. A na inne zaczekamy. Acha — i mamy już komplet szklanek prawie paryskich. Desery przepyszne.

Lód w drogę i wracamy. Aż nawet zmęczenie z ciężarami jak wielbłądy. Potem senność, jedzenie, zmęczenie, pesto.

I jeszcze pamiętam pomarańczowy pokój — to taki prywatny topik, który jest obecny w małym pokoju przez krótką chwilę soboty. Zazwyczaj.

Potem pisałem pisałem, bo ja się czymś zająłem, a Ty nie, i wtedy bardziej do snu i okazało się, że ten drugi photoshop jednak działa, prawdopodobnie przez 30 dni, więc trzeba szybko robić. (a właśnie, te starsze wersje takie mało dostępne są).

A racja, było jeszcze zmywanie, robienie łazienki, podłogi i takie tam kurczak, więc miało na czym zejść.



poniedziałek, 18 marca 2013

Odcinek z kolejnym podejściem



14 marca, czwartek

Odcinek z fajnym... z samymi luksusami

My drogi i Miłościwie Nam Panująca spędzamy miło dzionki i wieczory. Ty jedziesz i wracasz.

Dzisiaj -7, wciąż leży ciut śniegu. Korzystam z każdej chwili spaceru. Powietrze orzeźwiające.
Paul Johnson, Krótka historia renesansu (2004) — krótko, zwięźle, na temat, lubi mi się tak czytać.
A jak się znajdzie księgarnię, gdzie albumy i przewodniki są taniej
to jest się wtopionym. (mniam)

The Men
New Moon (2013) zapewne strasznie chwilowo, może nawet krócej niż poprzednia płyta. Tak, wiem, herezja. Ale chwilowo mi się włączyło, straszna popelina, którą mógłbym przyrównać do prymitywnego Old Canes, kiedy już zaczęli grać szanty. Natomiast nie mogę im odmówić melodycznych kalek umieszczających ich między Mudhoney a wczesnymi Rolling Stones, co sprawia, że teraz grają tak, jak się oczekuje, że się gra "prawdziwą, głośną, garażową muzykę".

No, wracam, a Ty śpisz. Że nie w nocy. Jakby policzyć, to wszystko minęło szybciutko, tylko te przejazdy się ciągną, 2 ha samego jeżdżenia, więc to chyba w końcu mnie zmęczyło. Za to dużo książki w kawiarni. No resztki zimy, którą miałem zobaczyć i zobaczyłem. Miło tam wciąż.
Poza tym wieczór spokojnie, tylko tej radości zakupów zabrakło, bo się rozhartowałem. Szczęśliwie wszystko gra. Kolumny też. Przed snem zgadywałem w ciemno światełka — bez sensu. Nie pora na to.

Więc zaznaczę jeszcze — że cały dzień, po nocy, perfekcyjnie, łącznie z drobiazgowym wpisywaniem nazwisk do strony www i innymi pracowitymi zajęciami. Odkrycie tańszej księgarni z możliwością własnego odbioru — rajcujące. I jeszcze jedno zamówienie płyty (odległej/odessie) przez net — prawie załatwione. I wreszcie umyłem włosy, bo już nie mogłem rozpoznać czy są. Acha, George Clooney ma taką samą fryzurę, tylko lepiej wystylizowaną, a ja nie mam (już) brody.


15 marca, piątek

My drogi i Miłościwie Nam Panująca pojechaliśmy zdawać w zamieć śnieżną.

Ja już myślałem wczoraj, że to były ostatnie moje zimowe ślady w parku, wstaję rano, a tutaj jeszcze większa zima. I ładna.
Nie dziwię się, że NYK przegrali, zabawny jest ten dom starców w składzie, przejęli pałeczkę po Bostonie:
C. Copeland
K. Martin
K. Thomas
I. Shumpert
R. Felton
w pierwszej piątce. Za wszystkich gra
J.R. Smith    35:19     11-21     4-8     7-10    33
a potem znowu próchna:
M. Camby
J. Kidd
S. Novak
P. Prigioni
bawi szerokość składu i jego możliwości. Niemniej, warto zajrzeć na video i spojrzeć na starszych panów, szczególnie Thomasa i Camby'ego
cud, że w ogóle żyją.

Nie żebym miał jakieś ambicje — no skąąąd — ale gdyby ktoś chciał się dowiedzieć, to jestem poza czasem i poza telewizją. Bo na przykład mamy nowego papieża i parę innych nieszczęść. Nieważne to wszystko. ja wychodzę rano, idę piechotą do tramwaju. Oddycham świeżo opadłym śniegiem. Potem jestem we Francuzach. Czasem obudzi mnie bankomat albo doładowywacz karty miejskiej. Taki przerywnik. Potem czas konieczny, ale zmarnowany. Liczony dialogami i mp3kami. Potem wreszcie można udać się przestrzeni życiowej, no chyba że próba. Wtedy znowu cały tydzień zajęty. Mistrzowski sam w sobie jest piątek, szczególnie ten po 22.

Takie to mam "przemyślenia" przed. Stres mnie zjadł. Już od samego rana. Nawet nie wiem, czym się zajmowałem. Znaczy się wiem. Nawet dobrze mi poszło, więc obejrzałem sobie parę obrazków z serii, gdzie na końcu się ostrzega, że nie należy wykonywać gestu Kozakiewicza. Przynajmniej podciągnąłem się w światełkach, Ponadto zobaczyłem wszystkie błędy, które można popełnić i które na pewno ja zrobię. Wszystkie. Nawet jeśli mi przerwą w połowie ich wykonywanie.

Poprzednim razem, po tygodniowej zaprawie oraz bezpośrednim treningu przed miałem nawet lekki cień przekonania, że może mi się udać, w końcu wszystkie elementy umiałem wykonać, nawet mi szło, popełniałem tylko małe błędy, nawet rękaw wykonywałem dobrze — wychodziło mi 8 na 10 razy, sęk w tym, że wychodziło pozostałe osiem.

Teraz miałem wrażenie, że start jest dla mnie wyzwaniem ("żeby nie zgasł, żeby nie zgasł"), ba, ale przeszkodą nie do pokonania mogło być zadanie pierwsze, te tam światła, postojowe, eee, pozycyjne? a wie pan, kurcze zapomniałem — to pan wróci, jak się pan nauczy. Miałem nieodparte wrażenie, że poziom nieuzasadnionego stresu mam nieproporcjonalnie wysoki, a ostatni taki jeszcze podczas egzaminów studyjnych. Doprawdy wolałbym, żeby mnie przepytywali ze średniowiecza. Jak będę musiał znowu mieć jazdy popołudniami, to się chyba zastrzelę.

Wracam więc ja do domu, chyba nie wiem, co przeczytałem, głodny nie byłem (już od połowy dnia — żołądek mi się skurczył ze strachu), więc kawa i ciastka, dla poprawy atmosfery. Żeby tak nie siedzieć bezczynnie, wziąłem i poprzestawiałem głośniki w jedną i drugą stronę, pod kątem wieczornej projekcji. Z daleka ok, z bliska jednak lepiej, więc wystarczyło wypoziomować i sprawdzić, jak latają statki kosmiczne w stereo. Dodatkowo test ze sceną wzorcową ("The chimera") i jeszcze obejrzeliśmy scenkę z dzieciństwa Pythona — straszne, ale śmieszne.

Potem, niespecjalnie wymagana, raczej z racji obowiązku, zupa na danie przed wyjściem. Zawieruchy i zawieje, ale podobno wszystko tam pracuje na pełnych obrotach. Jedziemy. Godzina zero (20:45) się zbliża. Umyłem stopy — może to przyniesie mi szczęście?

Należało odśnieżyć auto (mieliśmy dzisiaj kolejne ataki zimy, ale niespecjalnie się tym przejąłem — ja jeździłem tylko zimą i tylko w nocy, nawet nie wiem, jak jest w innych warunkach, prawdopodobnie nigdy się nie przekonam jak może być inaczej) i pojechać. To poszło nam sprawnie. Mówię, nie bierz książki, bo przecież za 5 minut wracam. Okoliczności przyrody bardzo ładne, choć gałęzie złowrogie, konary złowieszcze, a pnie posępne. Zaś drogi białe.

Siedzimy i zabawiamy się rozmową, wydawało mi się, że 5 minut, ale to było dużo dłużej, dowód na szczęście wziąłem.
Mamy wymyślone następujące kategorie:
A — auta
B
chyba buldożery
CiP
ciężarówki i przyczepy
MiM
motory i motorówki
D
drogówka (to oczywiste)

Wybiła godzina i od razu wezwanie. Nr 6 (wtedy 7, czyli szczęśliwa liczba), oczywiście, że w ogóle nie zajarzyłem, jak się pan nazywał. Płyn chłodzący i światełka pozycyjne. Raz i dwa. Sukces. Fotel jak zwykle za nisko, nie wiem, co to za wielkie typy siedziały przede mną. Filip zrobiony, gotowy do jazdy. A pan mówi, że jednak nie. Że warunkiem przejścia do następnego zadania jest poprawne wykonanie poprzedniego, więc chwilowo mnie oświeciło, zostawiłem zapalone te pozycyjne, i skoro miałem ruszać, jak już będę gotowy, to nie zwlekając przełączyłem na światła mrugania i szu. Wystartowałem, no ba, wtedy też wystartowałem. Jak się startuje, to się ciśnie gaz, jak się jedzie po rękawie tylko puszcza się sprzęgło — taka była nauka.

W prawo, znowu w prawo, ten sam rękaw, już miał wjazd odsłonięty, więc nie było kombinacji i wątpliwości, w który należy wjechać. Koperta raz. Tym razem bez żadnych prób względności, od razu cisnę na gaz, o dziwo, trzymam się między 20 a 30 i nawet nie wyje. Popuszczam (podejrzanie brzmiący wyraz) i jadę. Jadę, jadę, jadę! UWAGA! JAAADĘĘĘ!!! Z tego wszystkiego nawet zapomniałem się zmartwić, jak tu dobrze skręcić się w drugą kopertę i czego miałem się trzymać i ile kręcić. Zatrzymałem się, telemarku nie było. Chyba. Zanim zdążyłem się zastanowić nad konsekwencjami tego zatrzymania, pan mówi, żeby jechać na wstecznym, no to jadę. Drugi słupek, dwa razy kręcę na pełen obrót, jadę, patrzam, jest linia równolegle, dwa razy kręcę na pełen obrót w drugą stronę. Fuksem okazało się, że odległości mniej więcej są równe, więc nie muszę dokonywać korekcji. Nagle czuję, że noga mi lata jak szalona, więc czem prędzej stawiam piętę, dociskam udo do fotela, jadę dalej. Macham intesywnie głową w prawo i lewo i patrzę do tyłu, żeby tylko widział, że się lampię. O dziwo, odległości wciąż mniej więcej są równe, środkowa tyczka pośrodku tylnego zagłówka, fuks jakiś. Teraz żeby się nie pomylić i dokonać zatrzymania, kiedy tyczki pojawią się po za widokiem przodu auta. Stop.

Pan patrzy, nic nie mówi, wsiada. No to jedziemy w lewo. Czyżby czyżyk?

Pojechać na podjazd, czyli lewo, potem prawo, podjazd. Podjazd to łatwizna, przecież tam wiadomo, że trzeba cisnąć gaz. Z dużą dozą pewności czuję, kiedy samochód zaczyna drganie, puszczam ręczny, samo pojechało, cuda. No to prosimy do wyjazdu. Zacząłem z wysokiego C, przy wyjeździe nie wiedzieć czemu pojechałem pod prąd (zmyliło mi się, że na parking jedzie się drogą za płotem) potem wymusiłem pierwszeństwo pojazdowi, który sobie tam był z prawej strony, my stoimy, on stoi = impas. On mruga światełkiem, my stoimy. W końcu na komendę jedziemy, zgodnie z procedurą zatrzymuję się na wychyleniu zakrętu — znak stop. Miałem fuksa, bo pusto na drodze, niczego nie musiałem wypatrywać w tym diabelnym okrągłym lustrze. W lewo, czyli będzie krzyżak św. Andrzeja
to opanowane. Myślałem, że na tym skrzyżowaniu z pętlą autobusu pordowskiego będzie to trefne zawracanie, ale nie jedziemy w lewo, znowu fuks, nic nie jedzie, nie muszę nikomu ustępować miejsca. Potem klasyczne zadanko z zawracaniem z wykorzystaniem infrastruktury drogowej, czyli zatoczką dla kierowców z L. Wjazd ok, nic nie jedzie, wyjeżdżam tyłem, nie jest perfekcyjnie, zajechałem pół drogi, coś nadjeżdża, ale zdanżam. Wracamy przed krzyżak znowu zgodnie z procedurą.

Dymiemy "na miasto". Aczkolwiek z prędkością to bym nie przesadzał, dla bezpieczeństwa nie wrzucałem czwórki, droga czarna, śnieg nie pada, dobrze
bo zapomniałem, jak się włącza wycieraczki. Niemniej widziałem jak zielona strzałeczka mryga i wtedy sprawnie przełączałem bieg na wyższy czyli trójeczkę. Jedziemy trasą "na Stogi", czyli tam gdzie jeździłem rowerem. Po kamulcach i dziurach, myślałem, że będzie w prawo i strefa 30 z drogami jednokierunkowymi, ale nie Brama Nizinna. Znowu fuks, nic nie jedzie z naprzeciwka. Po dwóch kawałkach skręcamy w prawo, pan nawet uprzejmie powiedział, że między budynkami, następnie skręt w lewo, posłusznie zmieniłem pas na lewy, na znaku stop ustawiam się co by mieć dobrą widoczność i wtedy jednocześnie naciskamy hamulec. Pierwszy error. Dlaczego pan się nie zatrzymuje się? Zatrzymuję, w miejscu z którego mam dobrą widoczność. No to jedziemy, dalej, dalej. Przy skrzyżowaniu koło urzędu marszałkowskiego (mekka zawracania i zakręcania) chwilowo jest prosto, w prawo, a potem górny poziom, zatem włączam kierunkowskaz. Stoimy na czerwonym świetle. Z lekkim opóźnieniem, ale włączam prawy kierunek, w końcu tam nie można inaczej jechać, udało się wystartować, potem haczyk ze zmianą pasa na lewy — to miałem obcykane nawet spojrzałem się w lusterko i zmiana pasa tak sprawnie, jak nigdy na treningach. Nie pojechalim daleko, niedługo skręt w prawo, przejeżdżamy obok kościoła Piotra i Pawła. Na skrzyżowaniu ze światłami w lewo, czyli walimy na Dolne Miasto, wiadomo, strefa 30 i trochę jednokierunkowych, na przejeździe koło uprzywilejowanej zwolniłem, dwa skrzyżowania dalej nie było niespodzianki, mogłem pojechać w lewo (znowu pusto na drodze, fuks), a następnie znowu w lewo (czyli nie pojechaliśmy w ulubioną strefę parkowniczo-skrzyżowalniczo-równoległą obok Bramy Żuławskiej.

Pędzimy po kostce brukowej. Pan rzecze: czy musimy jechać 15 km/ha? Ja po kostce nie lubię szybko, no ale
— tak powiedziałem. Zatem przyspieszyłem. Do 20. Na skrzyżowaniu znowu w lewo, czyli wracamy skąd przybyliśmy. Kolejny zakręt, kolejny zakręt, ominąłem stojący wóz z użyciem kierunku, potem już nie wyrównywałem, skoro znowu mieliśmy skręcać w lewo, znowu nasz kostka brukowa, tym razem sunę ponad 20. Teraz już wyjeżdżamy ze strefy, spokojnie jadę, jest zielone, nie muszę się spieszyć, przejeżdżamy obok muzeum, zmierzamy do mekki, ha, będzie zawracanie. Przytomnie zmieniłem pas na lewy, jest zielone światło, pędzę na tym okrągłym skrzyżowaniu, ale po skręcie zmienia się na żółte, więc się loguję, nieco skośnie do kierunku jazdy, sapię, bo słabo przecież. Obok mnie zmieścił się jakiś wózek, klienci obok kręcą sobie ze mnie bekę, udaję, że ich nie widzę, pilnie wpatruję się w czerwone światło. Wreszcie jest! Odczekałem ułamek, żeby klienci przejechali, a ja bym o nich nie zahaczył, w końcu ruszyłem, przejechałem przez jezdnię, zgrabnie jechałem dwoma pasami naraz, potem zdecydowałem się jednak na prawy ("ta zmiana pasa ruchu to nie do końca prawidłowa") (oczywiście, że tak, cieszę się, że reprymenda była jedynie tego rodzaju, pewnie error jak nic, ale jedziemy dalej).

Chwila prosto, skręcamy na Żabi Kruk, nie przepuściłem pani, która chciała nielegalnie przejść przez jezdnię, zatrzymanie na stopie, ponownie skręcamy w prawo w kierunki Baszty Białej, tym razem będzie zawracanie, zatem lewy pas, zawracam lewo, prawo, lewo — błąd, przecież nie mam zrobić 450 stopni. Więc zjeżdżam z powrotem na ten prawy, wciąż posługując się kierunkowskazami. "Co pan tak slalomem jedzie?" "No, bo zmyliło mi się zapotrzebowanie".

Acha, jeszcze była taka przygoda, aby zaparkować prostopadle przy urzędzie skarbowym, jechałem na tyle długo, aż auto samo zwolniło, wjechałem w miejsce parkingowe jakoś tak, lini żadnych i tak nie było widać, raczej było prostopadle, tyle że z rozpędu dojechałem na tyle głęboko, że poszurałem o kraweżnik, na co pan zwrócił uwagę, że nie powinienem. Tak jest. Następnie dodał, że parkowanie było prawidłowe, gdyż drzwi z obu stron można otworzyć na dwa ząbki, co mogę uznać za przejaw czarnego humoru albo wyraźną ironię, gdyż na całym polu parkingowym nie było żadnego samochodu prócz naszego. Potem należało kontynuować jazdę, co oczywiście uczyniłem w prawdiłowym kierunku, dopiero potem uświadomiwszy sobie, że to był jedyny słuszny, gdyż to jednokierunkowa była.

Po tym slalomie pojechalim prosto, po skręcie w kierunku Bramy Nizinnej, wracam sobie już właściwie spokojnie, w miarę szybko, co miałem polać, to polałem, jedynie myślę sobie, że krótko jeździliśmy, ale co tam. Wcześniej, kiedy znienacka udało się, z trudem, bo z trudem, wyjechać z placu, myślę sobie: hurra! niewiarygodne, wyjechałem z placu, czyli nie jest ze mną tak najgorzej. Teraz przynajmniej godzina jazdy przede mną, sobie pojeżdżę. I przez chwilę sobie nawet przyjemnie jechałem. A potem byłem zajęty. Zatem, kiedy okazało się, że już nie jedziemy na strefę, tylko do domu, to myśl powróciła, że może z jazdą nie jestem za pan brat, ale przynajmniej zaliczyłem plac, więc czegoś jednak dokonałem. Zatem następnym razem powinno być już tylko lepiej. Zatem już skręcamy do domu, pan mówi, żeby wjechać do ośrodka, ja się zastanawiam czy to tam, skąd wyjechaliśmy, czy tam gdzie jedzie się na parking. W końcu przy wjedzie do pordu jest zakaz, a dopiero z bliska widać, że nie dotyczy pojazdów pordowskich. Kiedy już to przeczytałem, to na skręcie on mi regularnie zgasł. Pan rzecze, bym zapalił i wjechał do tego ośrodka. Zapalam, byłbym ruszył, ale on zgasł mi ponownie. Znaczy się dwa razy pod rząd. Idealne podsumowanie tejże jazdy. Pan był najwyraźniej zirytowany, aż spytał, czy jest jakiś problem w tym, bym wjechał do ośrodka. Bo tamuję ruch i auta też chcą wjechać. Zapalam, jadę, wjeżdżam. Pan życzy sobie przed garażami, ale one — te otwarte — bardziej w lewo, pan uparcie powtarza, że przed garażami, bym już szybciej dojechał, tam na wprost, i się zatrzymał, jak najszybciej, w końcu, wreszcie.

Dooobra, ale się zmęczyyyyyyłem!

piątek, 15 marca 2013

Premiera klipu "Pretty Face"




12 marca, wtorek

Odcinek z Juice Terror

My drogi i Miłościwie Nam Panująca byliśmy zaatakowani nowymi przygodami.

Na przykład czerwona kapusta dzisiaj przepysznie. I jeszcze po spowiedzi zacząłem odrabiać maile ze skrzynki. Nawet styczniowe. Praca, praca, ja, Ty, my, oni.
Maciek U:
słoń A
słoń B
słoń C

Jimi Hendrix — People, Hell & Angels (2013)
więc oczywiście, jeśli ktoś się spodziewał cudów to nie. Płyta jak dziesiątki innych spod jego pióra. Natomiast: jest ślicznie wyczyszczona. Pięknie słuchalna. Wiele współczesnych zespołów zwyczajnie nie potrafiło by tak zabrzmieć.

Więc jeden autobus uciekł, a drugi był za 10 min. To pojechałem trzecim na Emaus. Potem w bok do C, dzwoni Łysy, a ja na zakupach. OMC a byłbym zapomniał o warzywie. W końcu dotarłem do E i się zaczęło:
1. kabelki
2. głośniki (dzięki za całkoształ E)
3. piwo
4. pizza
5. EiS
6. albo w innej kolejności
7. słuchamy i jest tak NIEŹLE (dobra robota)
8. w życiu nie "zaśpiewałem" tak dobrze
9. to będzie 10 piosenek, które nami wstrząśnie
10. to będzie 10 piosenek, które nami wstrząśnie
bo w punkcie 10 to lepiej wygląda
11. jak chłopcy bawimy się lalkami (mp3kami) i waveami
jest fajnie
12. pakujemy się
13. jedziemy
14. tym razem bez bułeczek
15. bo to długa historia jest
17. ucraina/where is jerry/i inne
18. 18 kwietnia JZTZ zagra w żaku, z gośćmi

A potem musiałem z tego wszystkiego zdać raport, zdać rozpakowanie, zdać herbaty, zdać pliki, zdać na deser i sery, zdać pliki, zaliczyć czoła masaż i nagle zrobiło się strasznie późno i zmęczenie aż do snu. I jeszcze mizeria. I jeszcze wiele by się znalazło.
Ach, no tak
jesteś 1,5 pizzy za mną.



13 marca, środa

My drogi i Miłościwie Nam Panująca szamieeeemy.

Więc z tych różnych okoliczności (-8 dzisiaj) klip się był pojawił. Ja na Francuzach, a w plecaczku mizeria. Znaczy się rozsypała z pudełeczka. Łącznie z jogurtem. Też się rozsypał z tymi ogóreczkami. W plecaczku. Do tego wciąż mamy te 19-ki, ponadto chwilę oddechu, ponadto pliki przesyłowe. Ryż niesamowicie pyszny dzisiaj, z lubością wspominam wczorajszy deser, szczególnie jego górną część
biszkopcik tradycyjnie słabo.

A słoń C pięknie świeci i nieźle się odbija od śniegu.

Devendra Banhart
Mala (2013) jest słaba. ALE. Świetnie kołysze. ALE. Devendra będzie na openerze. Yei!
14 piosenek, niby dużo, a tylko 41 minut. Ale słucha się na okrągło.

Więc oczywiście, że zapomniałem przesyłki obiadowej. Co ciekawe, na Stogach to mi się nawet upiekło (śledziami), ale w domu już nie przeszło. To niepocieszenie.
No to jedziemy na parking. A on znowu ładnie startuje z jedynki. Żeby tylko nie weszło w nawyk (w stopę). W ogóle ładnie się prowadzi. Podoba mi się. Postartowałem, skręciłem, podjechałem pod górkę, starczy. Do domu.
 
"Uważaj, żeby nie wejść w pizzę".
(czy tekst "u ciebie w piwnicy" już był?)
 
Zatem dużo serów, oliwki i bazylia, prawdziwa. 15 minut, bo tyle wystarczy dla dobrej pizzy, nawet z ciastem wyjętym uprzednio z zamrażalnika. Jemy, objadamy się, jest pysznie.
Punkt następny:
skoro wczoraj przywieźliśmy kolumny, to dzisiaj przywiozłem wzmacniacz. W siatce. Trochę niepewności było, czy zadziała. Więc 3 kabelki, dwie przejściówki, włączam, nie szumi = jest nieźle. Włączam muzykę
gra. = cudownie. Zatem świątecznie, dostojnie, uroczyście, chwila przed 22. Nawet sobie usiadłem do słuchania.
Zatem jeszcze przed nocną śmiercią maszyna, która robi ping, sałatka z sałaty, podrapać się do krwi i już można w spokoju się udać.
Z rzeczy, które są nieistotne, ale najważniejsze w życiu, to teraz, jak na twarz gram nam TAK (albo nawet TAAAAAK) muzyka, to musimy (koniecznie) mieć mega ekran, żeby wszystko oglądać w hd, gdyż głośniki wielkością przytłaczają rozmiar obrazu. ot co.



czwartek, 14 marca 2013

Zima strikes back (2013)



10 marca, niedziela

Odcinek z 1000

My drogi i Miłościwie Nam Panująca udanie — to słowo tego weekendu — sprawiliśmy się z kolejną wizytą i obiadem pół-rodzinnym.

I znowu trzeba było pakować łóżko, a nawet wystawiać rodzinny stół. I nie zdążyliśmy z budzikiem. Niemniej. Tym razem Ty sprawiłaś nam jajecznicę — nie wiem, gdzie ja się udałem. I tak jak zwykle bywa w takich przypadkach, wydawało się, że jeszcze tyle czasu, a tutaj na styk. Żegnajcie plany.

A karkówka się nastawiła w pieprzu syczuańskim poprzedniego dnia, więc doszły pieczone ziemniaki i czerwona kapusta z rana (więc jednak wychodziłem z domu). I to był nowy i znakomity pomysł, żeby je przełożyć do osobnego żaroodpornego naczynia potem i tak podać. Były i dobre i nasączone i ciepłe. 

Na deser obżarłem się wieloma ciastkami, trochę winem i ciut melonem. I było również zwiedzanie piwnicy, a ja przypomniałem sobie, jak się gra w tysiąca. Ostatnim razem w dzieciństwie. I dostaliśmy prezenty. Fioletowe, jak sama nazwa wskazuje.

Potem wypoczęci, nie zmęczeni, zrelaksowani usiedliśmy tam i ówdzie. Najpierw tam, bo jeszcze coś porobiłem. Potem ówdzie, bo mieliśmy obiecany seans. W obu przypadkach, począwszy od poranku, a skończywszy na wieczorze, który jeszcze się nie musiał tak szybko kończyć, obyło się bez zbędnych nerwów czy napięć, ze spełnieniem obowiązku, ale nie uporczywego czy nieprzyjemnego. Czy ja wspominałem, że się najadłem?

A to był rzadki przykład polskiego filmu sensacyjnego. Nie komedii, bo to na poważnie było, ale z zagadką. I zadowolony byłem ze scenariusza, lokalizacji, wizerunków (no może prócz dupy papieża), Szapołowskiej, kręcenia, zdjeć i przyjemności oglądania bez zgrzytów. Zdecydowanie. I wykończyliśmy resztkę lodów.
Trick (2010).



11 marca, poniedziałek

My drogi i Miłościwie Nam Panująca spędzamy powolny wolny wieczór.

Czy to w piątek wyjechali nam w tyrce z dziewiętnastkami? Chyba tak — jestem zachwycony. Jakość jakość. Mniam.
Coś tam robię, coś ogarniam, Ty robisz w kaczkach, wypisałem się z próby, nie chce mi się iść do sklepu ani nigdzie po drodze. Fajnie.
Przychodzę do domu, fajnie, piję fajnie kawę, zagryzam chałką. Słownik.
Ponieważ wpadłem na pomysł jak fajnie wykorzystać mnóstwo pysznego sosu spod karkówki. Zatem ryż do risotto i jedziemy. Warzywa chińskie z mrożonki na patelnię. Zrobiło się pysznie i tyleż mamy teraz dobrego jedzenia. Trzeba będzie trochę rozwieźć. No nie przypominam sobie, kiedyśmy mieli taki wolny wieczór. Zahaczyliśmy o kolejny odcinek, powalczyliśmy ze sterownikami i okazało się, że ona drukuje. Do tego zimniutki melon. Ach, bo ja męczę z tym deserem, a przecież tak nie można. Nowe pranie (nie ja), żółta pościel, Pepin Krótki, rachunki zrobione, idziemy spać.

A najlepsza piosenka z Damon Albarn, Flea, Tony Allen — Rocket Juice And The Moon Live (2012) to oczywiście "08.Poison (feat. Damon Albarn)", a myśmy to słyszeli w naszym radio. Tamtym naszym.


środa, 13 marca 2013

"Twoje piersi są takie wełniane"




9 marca, sobota

My drogi i Miłościwie Nam Panująca zajęliśmy się tyloma różnościami, że dzień minął. Udanie. Rzecz jasna.

Zaczęliśmy dość nieortodoksyjnie — od budzika. Ten nas w końcu zerwał. W końcu. Pognieciona. Ano właśnie —  yło uciekanie przed światłem słonecznym, stąd znalazłem się po drugiej stronie łóżka. Wyskok po karkówkę. Jedziemy.

I wtedy na Focha odkryłem, że chyba miałem trochę racji w tej zagadce —  o przy sprzyjających okolicznościach z tej jedynki można wystartować i robić ewolucje. Ewolucje były nieudane, ale przynajmniej jest nauczka. No to już nie jechaliśmy z wro (auto ubezpieczone) na placyk ani tym bardziej nad morze (bo wiało zimą), tylko do domu.

Jemy, pracujemy, pijemy zaległą obiecaną konieczną kawę. Udanie. Jakąś parówkę machnąłem, potem przeniosłem stanowisko, zobaczyłem krótko jak Vince rzuca, ale Durant rzuca jeszcze bardziej.

Wizyta P i muzea literackie w Polsce. Dobry był czas i miejsce i ciemno w pokoju, więc Sinister (2012) dorobiłem i się postraszyłem. Szczególnie na słuchawkach jest fajnie. Straszyło w tych momentach, kiedy miało straszyć. Nie muszę wspominać, że wersja była śliczna. Najlepiej straszą te z opętaniem, więc tak trafiło na mnie w tym przypadku. Bardzo zadowolony byłem w tego seansu. Udaliśmy się na wieczorne kolacje i literaki. Z budzikiem.




wtorek, 12 marca 2013

Odcinek z marcowymi wizytacjami cd.



8 marca, piątek
 
My drogi i Miłościwie Nam Panująca na raty, ale zaczęliśmy udany weekend.
 
Może być, że widziałem Granville miast Biarritz. I okazało się, że widziałem też menchiry w Carnac. Zapomniałem zupełnie. Być może również Saint Malo. Albo Roscoff. One wszystkie takie podobne. To wszystko w wyniku porannej lektury.
Dzieje kultury francuskiej, Jacek Kowalski, Anna Loba, Mirosław Loba, Jan
Prokop (2005).
 
Botanicula Soundtrack — juchu (DVA) — Yuhu!
 



Zatem udane przejazdy, udane spożywanie, nawet udało mi się wcześniej zajechać. Udane granie, aż mógłbym wodę zagotować. Oczywiście, że miałem łatwiej, bo stałem na półdystansie i siup (pstryk). Ale swoje też zrobiłem, choć ambicją się nie popisywałem. Acz na drugi dzień byłem zardzewiały = dawno nie chodziłem po sali z klepkami. Wizyta M i przypisy harwardzkie oraz kolejka do ubikacji. No i pandemonium okruszków. Udane. A właśnie, bo te mielone zrobiłem, sos znaczy się, wczoraj, to było na dzisiaj. I ja to sobie nawet dałem liścia zielonego i żółtego sera do makaraonu z sosem i goździkiem. Obowiązkowo popcorn + piwo i udane oficjalne rozpoczęcie weekendu. Bo to lekka śmieszna chwilami komedia była, dla mnie udana, Ty nie zasnęłaś, ja się rozanieliłem (udanie) tym udanym rozpoczęciem weekendu. Tak było.
Comme un chef (2012).

poniedziałek, 11 marca 2013

U wstępu do zagadki czerwonej kapusty



7 marca, czwartek

My drogi i Miłościwie Nam Panująca z sobotnimi zakupami w czwartek.

No wstałem. Przewieźć wzmacniacz. Zaskakujące zakończenie Süskinda. Teraz zmiana mody w historii. Poranny schemat postępowania:
Duke Pearson — Prairie Dog (1966)
Duke Pearson
The Phantom (1968)
Duke Pearson
Wahoo (1964)
Duke Pearson
Dedication! (1961)
Duke Pearson
Profile (1959)
potem już mogę przejść do bardziej rozrywkowej części (Piero Umiliani), trochę dziwactw [Frank Zappa
Apostrophe (') (1974)] i w końcu do jakiegoś delikatnego rocka (Balthazar), by pod koniec dnia zaszaleć z Copy Haho czy Cloud Nothings.

Wciąż szokujące:

http://www.marchandmeffre.com/theaters/index.html

http://www.ekonomia24.pl/artykul/986092.html

Dodaj do tego lila tulipan, dobicie do połowy kompletu szklanek. (oj, zadłużony jestem w pisaniu). Zatem pojechalim do Sopot (trudna sztuka parkowania), potem nie do lidla, spoore (ale nie duuuże) zakupy w c, sprytne połączenie z wro, następnie domotaxi i już jesteśmy w domu, ale to już późno było i na nic nie starczyło.
 


ps. ej, a za chwilę już weekend (był)


piątek, 8 marca 2013

Odcinek ze śpiewającym rano ptactwem albo jak zrobiłem Przemowi dobrze



6 marca, środa

My drogi i Miłościwie Nam Panująca króciutko, bo ja zawsze spóźniony.

Ho ho, kto by pomyślał — robi nam się ciepło:
1. wracam do domu
mam ciepłe dłonie
2. idę do pracy
już bez rękawiczek
3. wysiadłszy z autobusu
wystarczyły nauszniki
4. rozpostarłszy poły bluzy
oddycham ciepłym powietrzem

W dodatku jest ślicznie i słonecznie i natura
                                                   choć bura
wygląda już zza.

No niestety, wykupili mi francuskie szklaneczki. Bankomat zaliczony, jadę, wpadam, biorę ładnie zapakowane
naleśniki strzałem w 10. Z wieczora babka i boczek. Aczkolwiek babkę taką muszę mieć na świeżo.
18:00
jest Łysy ładny gajerek
18:30
spóźniam się ja
18:45
spóźnia się Przem
19:00
zgrywanko
19:15
montowanko
19:45
może jednak coś zagramy
21:00
kończymy, dzisiaj było głośno i do przodu

No to zdjęcia ze ślubu jednak. I zeszło. Napocząłem jednym okiem na chwilkę:
Nikt nie woła (1960) — no ale to przecież staaaaare jest. Przynajmniej w tych okolicznościach komputerowych głos się nie przesuwa. I miasto intrygujące.