czwartek, 30 kwietnia 2009

Bert Kaempfert

no patrz, jest taki gość: Bert Kaempferti
specjalizuje się w easy listening zaaranżowane na orkiestrę, big band oraz dodatkowe instrumenty, okazało się, że "stranger in the night" to jego numer, a płyty to składankowa klasyczna klasyczność — niewiarygodna przyjemność słuchania(przypomina co bardziej frywolne kawałki Johna Barry'ego, np. z "Dr No")
środa, 29 kwietnia
Zacznijmy od tego, że w sobotę oglądaliśmy jeszcze całkiem ekstra nieordynaryjny film "Jabłka Adama". Duński. Zdaje się, że drugą główną rolę grał znany z 007 LeSzyfr. Film niezwykły nie tyle w treści, ile w przekraczaniu ukazywania ludzkich postaw i postaw wobec tych postaw. Momentami wyglądało to jak żart błyskotliwego scenarzysty, ale przecież przedstawiono tam multum spraw ważkich, a jednocześnie z niezwykłą ironią, czasem nawet sarkazmem. Zdrowy film. Kameralny, ale profesjonalnie skrojony w full kolorze, z poetycko-mitologizującymi ujęciami. Żadnej fuszerki, czy polskiego teatru telewizji. I niech nikogo nie zmyli tekst:
— Jedziemy do Indii, bo tam dziecko z zespołem Downa nie będzie się tak wyróżniać.
Acz, taka odwaga cechuje cały film. Byłem pod wrażeniem.

Zaś w niedzielę (26.04) wpadłem na genialny w swojej prostocie pomysł. Nastawiliśmy babkę ziemniaczaną, a potem Skarbie na rower, kocyk i browary do plecaka i poszliśmy/pojechaliśmy na kwietniową majówkę. Parę kroków od naszych bloków, na zaplecze parku, na nasłonecznionej stronie wzgórza, gdzie można znaleźć nieduży fragment płaskiego terenu. Zabarłożyliśmy tam niemal dwie godziny, w pełnym oszałamiającym słońcu, czasem owiewani wiatrem, rozdziani do przyzwoitych elementów. Widzieliśmy nawet fantastycznie zieloną jaszczurkę, na polskie warunki gigant — miała ponad 10 cm. Skarbie — choć niechętna niedzielnemu wychodzeniu z domu - pomysł się spodobał. I pierwszy kontakt z rowerem niestraszny. Ba, nawet zachęcający. Być może poszukamy drugiego używanego rowera. Być może jakimś razem gotowy obiad wyniesiemy na świeże powietrze, na majówkę.

Skoro trasa już wypróbowana, to w poniedziałek (27.04) na próbę do Endriusa wybrałem się rowerem. Poszło sprawnie, nawet przy okazji zaśpiewałem "oryginalny" wokal do "Farelki" w wersji disco. Endriu był kierownikiem.

We wtorek (28.04) Johny zachorzał na zatoki, więc teoretycznie próba okrojona, ale Nicolasowi nie chciało się ruszać, więc zaprosił mnie do siebie. Podymałem rowerem. Było sprawnie, bo od Gdańska po Oliwę prowadzi wygodna ścieżka rowerowa, więc komfort jazdy jest. Zajęło mi to godzinę. Na miejscu Nicolas głównie zajmował się kuchceniem, i wypichcił zupę z bakłażanów, następnie sajgonki. Okazało się, że z niego niezły łasuch. Zanim więc zabraliśmy się za "krytyczną ocenę" występów zespołu na żywo na podstawie dostępnych filmików z koncertów zrobiła się 22, a potem 22:40. Paliliśmy nawet tytoń, choć nienawykły do tego jestem. W drodze powrotnej grzałem ile wlezie, ale specjalnie mnie to nie przyspieszyło. Do domu zajechałem baaaardzo późno.
A teraz uwaga: w jaką grę (głównie/jedynie/nałogowo) gra Nicolas?
W Heroes, tyle że IV. Ha!

Środa znowu nie widziała mnie za bardzo w domu. Pojechałem do Karoliny, aby z Jaśkiem "pograć" trochę na gitarze. Więc znowu umiem grać "Autobiografię" oraz nauczyłem się "Baśki". Co ciekawe, gra szła do metronomu, urządzenia, którego prawie nigdy w życiu nie używam. Oczywiście zostaliśmy obdarowani pełnym zestawem obiadowym — nawet na wynos. Jako bonus — tokaj.

Uff, tyle zdarzeń, aż jestem trochę od nich otępiały i nie wiem jak się odwdzięczać. Może odpocznę jutro w robocie.

Ponieważ teraz wydarzenia z play-off dzień po dniu, to: Pistons odpadli gładziutko 0-4 z Cavs; Lakers bez problemów popchnęło Utah 4-1; dosyć zaskakująco Spurs po raz pierwszy od czasów Duncana (11 lat?) odpadło w I rundzie, zaskakująco, bo z Dallas już 1-4. Reszta par wciąż się mierzy, najbardziej zażarta jest seria pociętych kontuzjami Boston i młodych Chicago — same dogrywki i rzuty w ostatnich sekundach. Z innych ciekawych wydarzeń Denver w jednym meczu (na 3-1) rozgromili NO Hornets w ich własnej hali różnicą prawie 60 pkt. Jest nawet ciekawa idea o nowych Bad Boys

a to osowiałe zwierzę nazywa się koszatniczka
***
łał, jaka futurystyczna wizja (a propos świńskiej grypy) — pierwszy post z góry:
http://prawda2.info/viewtopic.php?t=6342
(nie pójdę po żadne żarcie do wojskowych!)
(zresztą, ci od nas prędzej sprzedaliby te zarażone żarcie na rynku, niż rozdawali za darmo = w Polsce to nie grozi)
no to Dobranoc!

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

JAK ZWAŁ TAK ZWAŁ

sobota, 25 kwietnia

broda mi pachnie słońcem, powietrzem, gran derbi i sobotą
pod wpływem zewnętrznych warunków atmosferycznych sztywnieje, a zapach zostaje w niej na dłużej
wczoraj po robocie byliśmy na relaksującym hiszpańskim, a potem na imprezę do Marii; jej mąż jest bratem Michała z roboty; mieszkanie pustawe, ale łazienka genialna, stylowa, jak z żurnala. Sam dom w centrum Wrzeszcza, postawiony ładnie, z widokiem na tory SKM i kościół po drugiej stronie — nocą ładnie podświetlony

dzięki temu, że Maciek jest na prochach, to miał dobry humor i wymyślał na poczekaniu śmieszne pomysły, i w konsekwencji, po dodatkowym wzmocnieniu piwem, momentami kładliśmy się na podłodze ze śmiechu; do następujacych przebojów:
— kupno konia, prawidziwego, co żre owies
— pyton, albo nawet kudłaty pyton
— wioski dziecięce i pijany Andrzej, któremu pod maluchem przetacza się kobieta
— i ten trudny wyraz na określenie jakiegoś zwierzecia, które osowiałe ma depresję — kiedy było już późno, tym trudniej było wymówić ten wyraz
dodatkowo Andrzej był wozem, więc mieliśmy transport do domu po północy

Jerzy jest po operacji (czwartek), trochę chwilowo spękałem, kiedy nie odpisywał na sms; ale dzisiaj wyraźnie czuje się lepiej, pisze nawet dowcipne smsy

nie powiem, żeby sobotni poranek był bezkolizyjny i najprzyjemniejszy, ale jajka w mundurkach i kawa po śniadaniu pomogły; cud, ze kupiłem pompkę z dwoma różnymi końcówkami — okazało się, że do roweru pasuje akurat inna niż sądziłem; zresztą — jak ta technika poszła do przodu! (albo ja zostałem w czasach szkoły średniej) — odkryciem dla mnie był fakt, że teraz nie trzeba się tyle pieścić z jakimiś wentylami itp., tylko powietrze "ulata" dopiero w momencie, kiedy wciskam bolec do środka — cuda, panie; już nie ma szaleńczych prób zakręcenia nakrętki, zanim cały twój trud zdąży ulecieć

było na tyle ciepło, że można było bieżyć na krótki rękaw, ale nie miałbym gdzie wtrynić walkmana; postanowiłem wybadać trasę do Endriusa, na Chełm bez problemów, potem pokręciłem się trochę po "wzgórzu Mickiewicza" (ha, ul. Asesora)(podobno to Krzyżowniki, choć może niekoniecznie), żeby jak najpóźniej wjechać na zakorkowaną, przerabianą Łostowicką; po przekroczeniu Kartuskiej, ulicami: Nowolipie i Schuberta, aż do domu Endriusa na Morenowej jechało się jak marzenie (częściowo ścieżką rowerową); tempo miałem spacerowe — nawet kobiety mnie wyprzedzały!; po pół szklanki wody, Morenową do końca, potem Wileńską (fragment zupełnie kapitalnych domów, częściwo drewnianych, jakby je z gór przestawili) i nagle wylądowałem na Sobieskiego, ha Wrzeszcz!

ulicą Jarową pod górkę, później Smoluchowskiego, by jak debil zaplątać się w pobliże stadionu Lechii, na szczęście mecz za kilka godzin, choć obstawa już opancerzona i gotowa, kilka grupek kibiców minąłem bezkolizyjnie, zjazd do Aleji Zwycięstwa, czyli czegoś co zawsze nazywałem Grunwaldzką, tam terenami po byłych cmentarzach gdańskich (okazało się, że niektóre istniały nawet do 1956 r.), bliżej torów kolejowych niż jezdni, ciszej, więcej okoliczności trawnikowych; do 3 maja, koło kościoła (tzw. Bastion Jerozolimski) stoją rozsypujące się kamienice — jedna już jest definitywnie do rozbiórki; do końca 3 maja, i tknęło mnie, żeby pojechać w ten fragment starej dzielnicy z imponującymi kamienicami, ulice: Biskupia, Na stoku, Salwator i Menonitów — najbardziej malowiczy fragment XIX-wiecznej zabudowy, niewielki, ale w stanie niemal niezmienionym od lat, wciąż bruk, czerwona cegła sypiących się kamienic, stylowa zabudowa i stylowi mieszkańcy, kilka starych sklepów na parterze; do tego, rzecz nie aż taka częsta, przy tych wąskich uliczkach, z wąziutkimi chodnikami, pną się one pod górę, kręte; u zwieńczenia Biskupiej jest teren policji (jeden z ciekawszych fragmentów fortyfikacji, z wysoką wieżą, którą widać z daleka), obok jakaś szkoła humanistyczna, która zaanektowała część starych fortyfikacji, dobudowując się obok nowymi budynkami; w tej przestrzeni na górze, skąd rozciąga się ładny widok, choć niepełna panorama, bo nieco przesłonięta drzewami (szkoda, że nie można oglądać miasta z tej wieży "policyjnej") znajduje się, wyglądem zbliżony do niemal sześcianu, bryła mieszkalna, będąca niegdyś koszarami; zamieszkana, gdzie na bardzo oryginalnym tarasie, sypiącym się, podtrzymywanym klasyczną konstrukcją z bali i desek wieszano pranie
było przepięknie słonecznie, w wielu miejscach na biało i śmierdząco kwitną jakieś drzewa oprószone kwieciem

ten fragment miasta zatrzymany w czasie, w to sobotnie przedpołudnie wyglądało jak oaza miejskiego spokoju, gdzie o wczesnej porze już mężczyzna pije swoje piwo, w drugiej ręce dzierżąc swoją małżonkę; niewielka grupka spragnionych, umięśnionych kibiców piłki nożnej spędza czas przy samochodzie, zaś najstarsi mieszkańcy zażywają słońca na wydelegowanych ławeczkach w tej wyremontowanej części obok kanału Raduni
to prawda, że w procentowej części jest to fragment mikroskopijny, ale tym zmurszałym dostojeństwem, szlachetną wilgocią, być może biedą, na pewno pijaństwem, ale ta będąca na uboczu, niejako (szczęśliwie!) oderwana od głównych traktów komunikacyjnych wysepka będąca scalonym obrazem minionego nie ustępuje lizbońskiej Alfamie, tyle że miast bielonych ścian jest czerwona cegła — genialnie
potem już tradycyjnie wałem do domu, z męskim podjazdem z parku na górną Orunię — tam nawet na piechotę ciężko się wchodzi

a to jeszcze nie był koniec szczęśliwych wrażeń tego dnia, po obiedzie zabrałem się do roboty, niechcący otworzyłem balkon, wysunąłem fotel z ustalonych torów w stronę wyjścia, wystawiłem stopę na zewnątrz, słońce pełnym zasięgiem wpadało do mieszkania, grzejąc na tyle, że zmieniłem spodnie z długich na krótkie, po jakimś czasie musiałem zdjąć skarpetki (że o swetrze ni wspomnę) (w tym czasie temperatura po wschodniej stronie mieszkania mogła być nawet o 10 stopni niższa); pozytywnie ogrzewające słońce pobudziło pragnienie, że w rezultacie do pełni szczęścia brakowało mi już tylko grilla — szkoda, że już nie można grillować na balkonie!
i tak w fotelu, absolutnie zadowolony i niezagrożony spędziłem resztę popołudnia, aż obniżająca się temperatura do wtóru z obniżającym się słońcem nie zagoniła mnie wgłąb mieszkania

na finał, lokalne zawody, niby ważne, ale przecież zawsze jakoś takie drugoligowe, i pod względem sportowym i pod względem historycznym — teoretycznie: pierwsze w I lidze
dla celów kronikarskich zanotuję
Lechia Gdańsk: bramkarz Kapsa, dalej Bąk, Manuszewski, Wołąkiewicz, Mysona (ten od Żydów na koszulce), Wiśniewski, Surma (bodaj niegdyś Legionista), Piątek, Rogalski, Rybski, Buzała — trener Kafarski, asystent wyekspediowanego obrońcy Legii, słabego trenera Zielińskiego
Arka Gdynia: Witkowski, Kowalski, Żuraw (co w Niemczech grał), Łabędzki, Telichowski, Sokołowski, Scherfen (chyba ex-Lechita), Ława, Pietroń, Zakrzewski (przygoda w Szwajcarii), Wachowicz — trener Chojnacki — specjalista od utrzymywania ŁKS-u w lidze, w trybie awaryjnym powołany na miejsce "polskiego murinio" (jak to piszę, zawsze parskam) Michniewicza, co zdobył raz Puchar Polski
ot, nazwisko w nazwisko, profesjonalista w profesjonalistę, banda kopaczy, którzy występują chyba tylko dlatego, że nikt inny się nie zgłosił na zawody, eh

w porannej prasie przeczytałem jeszcze o jubileuszu "Lampy" i Duninie-Wąsowiczu, że (jak my wszyscy) ledwo wiąże koniec z końcem i właściwie jest hobbystą (jak my wszyscy) w tym wydawaniu pisma, a także o pomyśle chłopców z IPN, że należy zmienić nazwę ulicy z Brunona Jasieńskiego na inną, bo był komunistą (naprawdę to był podstawowy, w prosty sposób wyrażony argument, jak ja to wyrażam właśnie); dobrze, że chociaż miałem okazję przeczytać "Palę Paryż" — może wkrótce jego tomiki będą — nomen omen — palone
czy ci ludzie naprawdę nie mają nic innego do roboty, eh
***
foty JAK ZWAŁ TAK ZWAŁ robiła i obrobiła JustynaM — mieliśmy fajny pomysł, żeby zrobić tę sesję zdjęciową

piątek, 24 kwietnia 2009

we are from poland

poniedziałek, 20 kwietnia
dość nietypowo, po robocie wybrałem się na trasę, więc jak się rozpędziłem, to przejechałem park, Orunię Dolną, do Gdańska wałem, wdrapałem się na Chełm równolegle do Armii Krajowej (chyba nigdy w życiu nie byłem na tej kamienistej jezdni), następnie od basenu, obok mieszkania Piotra i na pętlę do nas — nawet nie zdążyłem się spocić; ale też tempo miałem spacerowe; melodie bondowskie średnio się nadają na jezdnię z towarzyszeniem samochodów — potworny hałas przechodzi przez słuchawki — cichsze momenty wypadają
***
i wieczorem — znowu dość nietypowo — zająłem się podreperowywaniem domowego budżetu
****
we wtorek, po krótkim występie Kevin Arnold przed francuskim zespołem SOLAS (
www.myspace.com/solaslegroupe)(w foyer Teatru Dramatycznego w Gdyni, jakiś młody (zapewne) człowiek zapytał nas, co chcemy przekazać będąc na scenie; odpowiedziałem po pokrótce tak:
musiałem się zerwać godzinę wcześniej z roboty, którą to godzinę odrobię następnego dnia, potem 40 minut wozem do Wrzeszcza, niestety nie mogliśmy wjechać do dziupli, bo regularny dzień pracy, więc dymaliśmy ze sprzętem kilka razy w tę i z powrotem, potem po dupę na Zaspę, następnie w stosunkowo niewielkim korku do Gdyni (szczęśliwie organizatorzy, którzy zorganizowali nam próbę między 18 a 19, przesunęli ją na godziny: 17:30-18, żebyśmy mogli się pośpieszyć), gdzie na miejscu się okazało, że w ogóle chuj nic nie nagłaśniają, tylko dają 3 mikrofony na wokale (przecież to wyposażony teatr, ja pierdolę!), na szczęście Francuzi bardzo sympatyczni, a choć na scenie nic nie słychać, to przynajmniej nie gramy za głośno — jakeśmy się już rozstawili; ponieważ do 20 było sporo czasu, zrobiliśmy przymusową wycieczkę na Kamienną Górę (sympatycznie), wróciliśmy na czas, i z nikąd — jakoś nikt nas nie naglił — mogliśmy już grać; więc jedynym moim zmartwieniem było, żeby w miarę poprawnie zagrać co mamy do zagrania (gitary swojej nie słyszałem) i bym nie zapomniał tekstu w newralgicznych miejscach — w tych nie zapomniałem — zapomniałem w dwóch innych — poratowałem się śpiewając niektóre wersy podwójnie
***
więc cóż ja miałem do przekazania będąc tam na scenie, zwłaszcza że w perspektywie było spocone znoszenie sprzętu do wozu, jakoś na okrętkę, żeby nie deptać po ludziach, a później zwózka z powrotem do Wrzeszcza, przetarganie do piwnicy i powrót do domu, żeby jeszcze zdążyć się wyspać — ot, niewiele; zagraliśmy cicho, spokojnie, trochę bezjajecznie, może było coś słychać z wokali, nie miałem w ogóle nastroju do gadania
***
za to niewątpliwie zespół Paula Solasa zaprezentował się w pełni profesjonalnie pod względem muzycznym, wizualnym (ach, te modne białe buty z wężowej skóry) i szołmeńskim — zagrywki i zachowania dopracowane/wypracowane bez zarzutu — typowe, ale jakże wymagane na koncercie rockowym — bo chłopaki, nawet wbrew temu co jest na myspace, wypadają mocniej i dynamiczniej; jak grają te "szansony" z towarzyszeniem gitary akustycznej, to jest bardziej typowo (tylko akordeonu brakuje), zaś kiedy włączają przester to zaciągają — typowym, ale jakże pożądanym — pop-rockiem zbliżonym do Muse, a nawet w niektórych zagrywkach instrumentalnych do QOTSA — wokal jednak robi swoje; więc pytanie kolegi z pracy: "kiedy wy zaczniecie tak grać?" zasadne — nigdy; do nas najbardziej pasuje określenie: niestandardowi
***
za to powtórzę, że Francuzy bardzo sympatyczne, więc nie wahałem się rzecz kilka słów w łamanym angielskim; reszta wieczoru minęła jak zazwyczaj bywa w takich sytuacjach — opisane powyżej
***
za to niezmiernie się cieszę z pozytywnej opinii w blogosferze, że płyta się podoba, to wiedziałem wcześniej, ale zawsze oczekiwaniu towarzyszy niepewność; no i muszę przyznać, że zajawka "najlepsze ballady rockowe" mnie rozwaliła:

http://wearefrompoland.blogspot.com/2009/04/wojt-de-la-volt-vreen-dioptrie-radio.html
***
środa, 22 kwietnia
niewiele się działo oprócz kwestii zakupu pompki do roweru — definitywnie potrzebna — i zobaczenia bramek z meczu Liverpool-Arsenal 4-4 (Fabiański grał, momentami dawał radę); na razie w play-off nba spokojnie, nie ma większych niespodzianek, następują raczej spodziewane rozczarowania — Celtowie nie obronią tytułu na przykład
***
w pozostałej części dnia podreperowywałem budżet
***
były za to muzyczne niespodzianki:
po raz pierwszy słyszałem w oryginale moją ulubioną piosenkę Nirvany z ulubionej płyty (tej singlowej z odrzutami): "Son of a gun" The VASELINES — to jednak kapitalna nuta
drugie, podwójne, na płycie THEM (tytułu nie pomnę) są dwie piosenki, z których riffy stały się zaczynem dwóch najgenialniejszych piosnek BECKa: "devil's haircut" (tak, ten riff gitary nie był jego) oraz "jack ass" (nie dość, że, że tak powiem "riff", to jeszcze łącznie z "dzwoneczkami") — oj, jak biednie muzycznie zostaliśmy wychowani

środa, 22 kwietnia 2009

zeszły tydzień

Kończąc zeszły tydzień: w czwartek (16.04) pojechałem do Wojta, zaczęliśmy grać zestaw koncertowy, kiedy Wojt wysunął kilka pomysłów piosenkowych, więc skupiliśmy się na tym. Zapisałem sobie na fonty kartce, kilka pomysłów zapowiada się nieźle, na przykład cover Doorsów z wstawką gitarową z Michaela Jacksona — Wojt ma cudowną właściwość, że nie trzyma linii melodycznej oryginału, więc cokolwiek zagramy obcego, to w naszym wykonaniu za cholerę nie będzie przypominału pierwowzoru. Może nawet jesteśmy bliscy stworzenia numeru dubowego. Udanie, udanie.
W piątek pilna praca w pracy, trochę poczucia winy z powodu nieprzygotowania na hiszpański, tradycyjny zestaw w barze mlecznym. Ale zajęcia spokojne — akurat mieliśmy zrobione te ćwiczenia, co trzeba. Wieczór minął.
***
Potem w sobotę pojechałem dalej rowerem — no bo co miałem robić. Zdziwiło mnie, że piesze trasy, które przemierzaliśmy kilka godzin, idąc np. z outleta, można przemierzyć tak szybko. Jednak ze względu na wielkość kół, spore ogumowanie, przerzutki łatwość jazdy przewyższa kilkakrotnie zdobycze rowerów "Pelikan" i "Wigry 3" (nawet lux — z 3 stopniami przerzutki w dynamie). Niestraszne paszczyste łachy, błocko i twarde, wysuszone koleiny po dużych samochodach. Okazało się, że tylne hamulce w ogóle nie działają, a przednie słabo — więc wiedza o umiejscowieniu hamulców i tak by Jerzemu nie pomogła.
Przejechałem, co miałem do przejechania (dwa stawy, ulubioną dolinę, osiedle "moje marzenie", do nas na dzielnicę), kupiłem o góry kłódkę — u nas sklep był zamknięty — i zainstalowałem rower w piwnicy. Nie, żebym się go bał, dupa boli (podobno tak jest w wszystkim za pierwszym razem), spróbuję w poniedziałek, muszę wymyślić osprzętowanie, żeby nie zabić się o kable słuchawkowe i nie posiać walkmana.
***
Trochę robótki, zaś wieczorem "Śpioch" Allena — zaskakująco przyjemna komedyjka — Diane Keaton wygląda jak młoda laska; później "Hellraiser", trochę starawy horror (1988), ale pomysł i klimat w miarę trzyma w napięciu.
***
Na razie wiadomo, jakaś stablizacja i kwestia czasu, aż wszystkie odpowiednie czynności zostaną wykonane.
Ale jak sam o tym myślałem i rozmawiałem z Jerzym, takiego scenariusza raczej byśmy nie wymyślili w naszych opowiadaniach. Jego gnębi większe poczucie domniemanego (który na szczęście nie doszedł do skutku) i możliwego katastrofizmu (który jeszcze może się wydarzyć) — w końcu to on jest poważnym człowiekiem i odpowiedzialnym mężem i ojcem.
Ja zaś widzę ten pęd roweru (jeszcze do obrazu mi brakuje sceny, kiedy czasem jedzie się z rozłożonymi rękoma i nogami w tzw. krzyżak: "patrz! jadę bez trzymanki"), a następnie ów kilkumetrowy suw po betonie. I ten paradoks: wsiadł na rower na 20 sekund, żeby się tak wyłożyć.

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

rower zabójca

sobota, 18 kwietnia 2009
Wstałem rano, porobiłem trochę, przygotowałem filmy i trza się było zbierać do Jerzego. Obniżyłem siodełko, sprawdziłem ten kulawy pedał, co nie obraca się sprawnie i pojechałem. Droga w sumie zajęła mi jakieś 18 minut. Po bożemu przeprowadzałem rower na przejściach dla pieszych. Jednak przestrzenie przemierza się szybciej niż na piechotę. Nie powiem, nie było lekko, szczególnie "na wzgórze" musiałem podjechać na stojaka, więc kiedy byłem pod blokiem Jerzego, zadzwoniłem, on zszedł, to mówię, że dzisiaj już nie gram w kosza, bo zmęczony jestem. Taki żart. On na to, że zarosłem i że rower wcale nie taki zły. Ja na to, że wszystko co potrzeba ma, tylko nieco lat już ma. Jerzy mówi, daj się przejechać, dawno już nie jeździłem. Wziąłem pompkę i piłkę, Jerzy wsiada, do boiska jest prosto z góry, wzdłuż parkingów, które kilkoma platformami opadają po zboczu jedna za drugą. Wsiada, jedzie i krzyczy:
— A gdzie tu są hamulce?
— Tam z przodu — krzyczę, no bo gdzie mają być.
I pojeeeeeeeeeeeeechał!
Zdążyłem raz odbić piłkę, przemknęło mi, co on tak szybko napiera z tej górki, i nagle jak się wypierdolił!
Widziałem, jak już leżąc na boku z rowerem przesunął po chodnikowych kostkach ze 3-4 metry. Auć.
Schodzę na dół, w końcu Andrzej na nowym rowerze przedwczoraj też się wywalił; kiedy stałem w czwartek na przystanku widziałem dzieciaka, kiedy wyłożył się przez kierownicę, sam nie wiem, jak to zrobił na prostej drodze.
A tu masz, chłopak wsiadł na rower po raz pierwszy od ilu lat — i już kraksa.
Jerzy wstaje, idzie do mnie, dziwię się, że zostawił rower, a on mówi, że się nieźle walnął w głowę. Trochę krwi mu poszło z nosa, czerwone obtarcie na lewej skroni, ale żadnych poważniejszych objawów nie widać.
Natomiast od razu chciał i zadzwonił po karetkę. Wziąłem sprzęt i poszliśmy do domu. Lekka opuchlizna zaczęła być widoczna w okolicy lewego oka, ale Jerzy choć oszołomiony, przytomny, gada do rzeczy.
Sanitariusz stwierdził, że Jerzego twarz wygląda jakoś niesymetrycznie. Być może. Zawsze był chudy.
***
Pęknięty oczodół, strzaskane zatoki i kość jarzmowa oraz ich przesunięcie. Po jakiś 7 dniach, aż ustąpi obrzęk mózgu, będzie miał operację.
A po koszu miała na niego czekać urodzinowa niespodzianka, no masz. Cholera.

piątek, 17 kwietnia 2009

po wierzchu

Niedziela to już głównie wypoczyn i próba zrelaksowania się przed zjawiskiem "pójścia do pracy" — raczej nieudana. Mecz Wisła-Lech raczej rozczarował, wieczorem coś rześmy oglądali — niepamiętam. Chyba "Zbrodnie i wykroczenia" Allena. Chyba zmęczyliśmy się tą serią. Ale trzeba przyznać, że książka od Wojtka, wywiady z Allenem, trochę dobarwiają okoliczności filmowe. Aczkolwiek wywiady — zapewne autoryzowane — nie są jakąś kopalnią wesołych zagrywek. W ogóle wydaje się, że Allen jest mało "zabawowoym" człowiekiem. A już można odpaść z nudów, jak zaczyna prawić, że dla nie w sztuce/filmie liczą się tylko "ważne tematy".Na przykład w superlatywach wyrażał się właśnie o filmie "Zbrodnie i wykroczenia", że podoba mu się i
jest całkiem zadowolony (a z reguły nie jest) z tego wartościowego obrazu o podłożu filozoficznym, taaa.
Mówię do Skarbie, że nie mogę patrzeć na Mię Farrow i wolałbym uprawiać seks z Alanem Aldą niż z nią. A ona mówi: "każdy by wolał".
***
oj, to jakiś stary odrzut był
***
we wtorek (14.04) próba kevinów, chyba od roku nie miałem takiej radości na próbie, jak podczas grania "Czy to jest to to?" w wersji rockabilly?/country?/american rock? — tak sobie spróbowaliśmy na przyszłotygodniowy występ — może tak powinniśmy grać?
***
Przed snem totalny wypas, na ulubionym kanale "hyper" była pełna prezentacja możliwości i rozgrywki (proces rozbudowy + bitwy) EMPIRE TOTAL WAR! Fantastycznie prezentuje się ta gra. Nie ma szans bym miał czas na jej studiowanie.
***
w środę dostaliśmy w spadku po Andrzeju rower — trzeba obniżyć siodełko — takiego wypasionego, z przerzutkami itd. w życiu nie miałem; na razie jednak na próbę do Endriusa pojechałem autobusem; John Barry zawsze dobrze robi na słuchawkach, człowiek od razu się odrywa, zaczynam powoli rozpoznawać, gdzie kończy się podkład do "You only live twice", a zaczyna do "From Russia with love". Próba wokalna udana, uzgodniliśmy kwestię współpracy nad kolejnymi projektami. Jeszcze było śmiesznie, bo widzieliśmy fragment filmu z cockneya, i o ile w JZTZ wyglądamy jak banda przygłupich pedałów z autystycznym młodzieńcem na scenie (ale coś w tym jednak jest wyjątkowego), to moją uwagę zwróciło, że podkład + perkusja — do Wojta zabrzmiał cholernie naturalistycznie, jakby ten perkusista rzeczywiście tam grał, a my sobie podśpiewujemy i przygrywamy — taki półplayback wyszedł kapitalnie. Ho, ho — kto wam zrobił taka perkusję!
***
Mecz MU słaby, podobno liverpool-chelsea 4-4 wczoraj był niezły. Do snu oglądałem w tv (!) film "Magnolia" — początek mnie zaintrygował.

***
Dawno nie słuchałem nowej muzyki. Bajzel wydał nową płytę, ale ponieważ zrezygnował z elektroniki, bez bitów przestał być charakterystyczny, a został młodszą wersją Budynia. Z jakiegoś występu (w Trójce?) TCIOF — zupełnie bezjajeczne te nowe akustyczne piosenki, cholera wie o czym śpiewają, brzmienie basu mi się podoba, ale kompozycje się nie zapamiętują. No bez kitu, weź posłuchaj: Inverness — Forest Fortress (2009), a potem to, niby to samo, smętnie, dzwoneczki są, nawet perkusja gra nierówno, a wszystko to ma coś.
***
Koniec sezonu regularnego w nba (miscellanea).

środa, 15 kwietnia 2009

i po świętach

wielka sobota, 11 kwietnia
Filmowo ubiegły tydzień nie prezentował wiele atrakcji. Obejrzeliśmy "New York Stories" z etiudkami Allena, Scorsese i Coppoli; pierwsza (Nick Nolte jako malarz) ok, druga, której scenariusz i kostiumy wymyślała Sophia Coppola dzieckiem będąc — katastrofa — dziwię się, że ktoś to puścił do druku; historyjka Allena o matce, która pojawia się na nieboskłonie — całkiem, całkiem.
***
Film "Paris", o którym niewiele wiem (grała Juliette Binoche), dosyć intrygująca historia, w której nie było dramatycznych gestów i ponad ludzkich zachowań, mimo powagi tematu. Tragizm zmieszany z codzienną banalnością, kilka zaskakujących scen (modelki w chłodni mięsnej), trochę trywializmów; co jeszcze było denerwujące — dosyć nachalne próby połączenia poszczególnych postaci, które fabularnie nie mają ze sobą nic wspólnego, w te same kadry, które miały je wiązać; ale ogólnie bardzo na plus.

***
Ponadto oglądaliśmy w wieczornym tv bardzo nietypowe kwestie: ME w podnoszeniu ciężarów oraz curling do snu. Szczególnie ciężary — mimo tego, że to potworny "sport" — przykuwały mnie/nas niespiesznością przekazu. Szczególnie głosy komentatorów — Pindery i Zygmunta Smalcerza — były kojące. Niesamowicie delikatny, wręcz szepczący głos ma Smalcerz. W połączeniu z kwestiami "ależ fantastyczną techniką dysponuje ten zawodnik", "znakomity, dynamiczny wypad". Sympatyczne to było.

***
Tydzień w pracy nam jakoś minął bezboleśnie, ale zapuściliśmy się zupełnie z hiszpańskim. We wtorek mieliśmy próbę KA, gdzie Nicolas przekazał nam swoje uwagi: ściszyć mój wzmacniacz; ujednolicić stroje — żebyśmy nie wyglądali jak pajace; mam stać na środku, jako lider. Nie wiem, czy to wpływa na konsumpcję muzyki, ale ja się nie znam, więc nie będę się sprzeciwiał. Natomiast podejrzewam, że postulat, aby instrumenty były nagłaśniane, a wokale dobrze słyszalne nie ma szans powodzenia w naszych klubach. Zresztą wobec braku czasu nie czekają nas żadne występu — oprócz jakiegoś delikatnego w Gdyni w teatrze. Ale muszę przyznać, że nowe szkice, które gramy czasem na próbach, które momentami brzmią obiecująco, za tydzień już ich zupełnie nie pamiętam i nie ma jak do tego wrócić.
***
Za to pod względem "ćwiczeń stylistycznych" krok po kroczku popracowałem nad brakującymi tekstami ("templariusze", "gem/set/mecz") oraz ułożyłem całość wg metronomu w konwencji zwrotkowo-refrenowej. Kilka tekstów nawet nieźle wyszło, a nad resztą nie będę się zastanawiał. Muzyka rzewna, powooooolna, jeden tekst napisze mi Wojtek (już kropnął zwrotkę i refren). Teraz muszę przemyśleć kwestię nagrywania. Rozpiszę to na godziny i spytam się ile kasy ew. będzie chciał Endriu. I mogę jechać na salę ćwiczyć perkusję.
***
Z dodatków oddałem mapy Piotrowi. Przeszedłem się raz dwa na Chełm i z powrotem (czwartek), zaś w środę bujnąłem się na miasto i doręczyłem płyty do "Szafy", zaś inne wydarzenia już umknęły, bo...
***
Śmigus Dyngus, 13 kwietnia, poniedziałek
Szczęśliwie dotarliśmy do domu. W domu najlepiej. Święta krótkie, nie były takie złe. Taki przedłużony weekend. W sobotę od rana piekłem indyka. Duży. 4,5 kilo. Obracałem go w te i wewte, skrzydełka zjedliśmy jeszcze trochę niedopieczone, ale już obiad dzisiaj (nóżki i pierś) były raczej dobre. Jednak ok. 5 h pieczenia na malutkim ogniu podziałało. Później Skarbie zajęło się paschą. Wyglądało to dosyć podejrzanie — zwłaszcza, że nie byliśmy pewni, czy szmata działa tak, że wciąga nadmiar wilgoci i czy całość wciaż nie będzie pływać. Na wszelki wypadek poprosiłem o zrobienie strucli, a Skarbie nie oponowało. Sobota minęła migusiem. Na national geografic był dwugodzinny program o kosmosie — niesamowita prezentacja. Widmo końca wszechświata — za ileś tam miliardów lat — wprowadza we mnie nastrój niepokoju. To co wtedy?
Na wzór opowiadania o postmodernistycznym rajdowcu mam opowiadanie o czarnej dziurze:
— O patrz, czarna dziu...
***
W niedzielę wstaliśmy ok. 7:30, przejazd był sprawny, w większości zapakowaliśmy się wcześniej. Idealnym pomysłem okazało się wzięcie komputera-laptopa. Śniadanie ok, ciasta (w sumie 4!), kawa, następnie wyruszyliśmy na szlak. Na stronie pttk (kiedyś jej nie było) rozwijają się i tworzą nowe szlaki. Ruszyliśmy więc tym najbliższym nam. W sumie w dzieciństwie człowiek marzył o tym, żeby mieszkać na Stogach — plaża, morze, lato. Teraz wiadomo, że nie jest absolutnie bezpiecznie i estetycznie, ale bliskość plaży i morza jest niepodważalna — człowiek już nie jest nad morzem 2 razy w roku. Mieszkańcy centralnej mogą nam zazdrościć. Szlak czerwony (tutaj) (
http://www.pomorskie.pttk.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=240&Itemid=67) nazywa się "fortyfikacji nadmorskich" i ma 8,3 km (+ dodatkowe 2 x 1,5, jeśli chce się przejść do jeszcze jednej baterii). Co najważniejsze — oprócz kierunkowości i poczucia celu marszruty — są i elementy fortyfikacji. Na przykład gwiazdobloki — rząd betonowych zasieków z 1944 roku, które obecnie ciągną się w "młodym" lesie sosnowym — co sprawia wrażenie cokolwiek surrealistyczne. Następnie dwa stanowiska haubic z 1911 (tak, tak), ciężki schron przeciwpancerny, i — co dziwne, ale musiało (?) mieć znaczenie strategiczne (przy ruskich to nie wiadomo, czy racjonalizm ma jakieś znaczenie) — wieża widokowa wraz ze stanowiskiem dla obserwatorów z 1956. Co oczywiste — jak dla mnie — robota szwabów, kształt budowli i rodzaj zastosowanych materiałów o wiele lepsze sprawiała (i sprawia) wrażenie niż betonowa wylewka między szkieletem z desek (jest na to jakieś fachowe określenie murarskie; oj tam).
W dodatku po raz pierwszy byłem na Górkach Zachodnich (Wschodnie wielokrotnie, można powiedzieć, że obchodzone wraz z groblą całkiem nieźle) — widoki całkiem ładne (na Górki Wschodnie właśnie), można się przejść do "punktu świetlnego" z lewego brzegu ujścia Wisły Śmiałej; następnie tereny yacht klubu czy widok na Stocznię Wisła — przyjemna wycieczka.


***
Na obiad żurek, a potem obejrzeliśmy "Lektora" i "1408". Oba całkiem przyzwoite. Jeden "na poważnie", drugi — zwyczajna rozrywka, dobra na 1,5 h, nic poza tym. A jakoś nie chce mi się pisać o samych wrażeniach: ogromny sutek Kate Winslet, tradycyjnie dobry Fiennes, i właściwie mogłem już szykować się do snu — zajrzałem do ksiażki, której jakimś cudem nie wyrzuciłem podczas przeprowadzki — esseje polskiego naukowca o starożytnej Anglii i Afryce Wschodniej. Jakoś nabrałem wstrętu do fabuły, same myślniki oznaczające dialogi mnie odrzucają. Aczkolwiek serię "Tomków" zamierzam kiedyś przeczytać jeszcze raz. Skarbie również tradycyjnie — ja tym razem odstąpiłem od tradycji i nie przeglądałem starych zeszytów z wklejonymi zdjęciami piłkarzy (bo te przewiozłem "do siebie") ani wycinków o nba — czytała "Paragraf 22". I tradycyjnie od początku, który — jak mówi — pamięta już całkiem nieźle. Powroty na "pielesze", choćby przeniesione, zawsze są nieco sentymentalne i zaciągają tradycjnymi schematycznymi działaniami.

***
Po poniedziałkowym obiedzie był jeszcze “Madagaskar 2” oraz “Love and death” i tym sposobem święta możemy uznać za zakończone – podobnie z pospiesznym zapisem tychże wspominków.


czwartek, 9 kwietnia 2009

urlopowe wspominki 4

2 kwietnia, czwartek
Zaraz po sportach pojechaliśmy 256 do przystanku przed Jankowem, przeszliśmy przez las do Jeziora Otomińskiego (ostatnio jezioro widziało nas latem, zaś las na jesieni — na grzybach), następnie zielonym szlakiem, przez nowe dla nas obszary lasu, przekroczyliśmy obwodnicę, by okrążyć Jezioro Jasień (już kiedyś szliśmy tą trasą z okazji majówki u Piotra) i podążyć w kierunku auchan. Co wzruszajace, na skrzyżowaniu widnieje oznaczenie, które dalej prowadzi do Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego, w okolicę Doliny Strzyży. W sklepie zakupy hurtowe (morele, rodzynki, śliwki, orzechy), a dodatkowo — zgodnie z "gazetką" — przewodnik po Polsce za 22 zeta, Stosunek zawartości do ceny bardzo dobry — kiedyś widziałem go w empiku za jakieś 50 zeta. Przyjemny zakup. Ponieważ autobus na Orunię nieco był za późno, pojechaliśmy na Ujeścisko i stamtąd już do nas piechotą. Do 11,5 km trasy zaliczyliśmy sobie jeszcze 4 lasu otominskiego i Ujeściska. Ha! W auchan było jeszcze piwo Łomża — od czasu koncertów z Mińsku Mazowieckim darzę je sentymentem i wyróżnialnym smakiem nieskażonym wielkoprodukcyjnym sikiem głównych gigantów browarnictwa.
(zima 2008 © Grzegorz Krajewski)
***
Wczoraj wieczorem chyba oglądaliśmy "Mężowie i żony" Allena. Już to kiedyś widziałem i denerwowało mnie tak samo — "poważne" filmy Allena nigdy nie mówią o takich związkach, które są mi znane i cała ta drobiazgowość w rozważaniu ich składowych drażni mnie, kiedy brakuje w niej humoru. Ale to i tak jeszcze było nic z porównaniu z "Alicją", którą oglądaliśmy w czwartek właśnie. Satyra na sposób życia finansowej arystokracji NY okazała się takim bzdetem, a sposób zachowania głównej bohaterki — tak, oczywiście rozpisany przez scenarzystów — ale tak denny, że w połowie filmu Skarbie zostawiło mnie, żebym szybko skipując wykończył fabułę. Szału nie było, oprócz scen z chińskim doktorem i tekście, czy "pingwiny są katolikami, bo wiążą się w pary na całe życie" to naprawdę była strata czasu (i nerwów). Dodatkowo — co mi naprawdę przeszkadza w oglądaniu — amerykanizacja i fałszywe postrzeganie rzeczywistości filmowej poczyniło w moim umyśle niewyobrażalne ubytki — Mia Farrow oraz druga aktorka, którą obserwujemy w kilku Allenowych filmach, plus jeszcze Juliette Lewis są tak odrażające fizycznie, nieapetyczne seksualnie i kiepsko ubrane, że przykro mi się je ogląda, szczególnie w obrazach, które są albo bardzo kiepskim krzywym zwierciadłem rzeczywistości, albo próbują ją przedstawiać na serio.

***
Stąd czasem pożyteczne są filmy w stylu "Monster Man" — mało strasznym dreszczowatym horrorze, ale zrealizowanym porządnie i zdecydowanie z przymróżeniem oka — było kilka sprośnych gadek, dobrze przygotowani aktorzy, sporo intrygujących indywiduów oraz parę odrażających scen o podtekście seksualnym. "American Pie" na krwawym zachodzie.


***
Dobre wrażenie zostawił na mnie pilotażowy odcinek "Twin Peaks", którego seans popsuły nam nieco rozjeżdżające się napisy. Może sam obraz nieco się zestarzał, ale intryga, postacie, klimat całości są w stanie zrobić wrażenie. Nie wiem, czy będziemy oglądać.

***
Któregoś dnia — nie pamiętam — oglądaliśmy film "Changeling" z Angeliną Jolie w reżyserii Eastwooda. Klimat lat 30. XX wieku sympatyczny, rola Malkovitza znakomita, historia mnie osobiście nie wzruszała, ale poprowadzona była sprawnie. Samo filmowanie i okoliczności epoki chyba robiły największe wrażenie.

***
Zaś dla odreagowania "Alicji" — może to jest tak, że akurat taka forma eskapizmu w stylu naiwnych filmów z lat 40 mnie po prostu nie bierze, jak już, wolę np. klasyczne "Mężczyźni wolą blondynki" niż coś, co udaje głupiutki film — poszła "Księżna" z ikoną urody panną piratką Kirą Kneightly (czy jak to się tam pisze). Oczywiście rolę to tam zagrał Ralph Fiennes, a nie ona, która chyba w kontrakcie miała zapisane, żeby nie zmieniać jej charakteryzacji mimo upływu filmowego czasu. Historyjka banalna, może jako rzecz w dyskusji o feminizmie kogoś porusza — mnie nie. Podobnie po opisie kilku tradycji i zachowań Jagiellonki mogę sądzić, że żywoty i zwyczaje dawniejsze musiały być nieco inne, nawet kilka stuleci później, stąd pokaz politycznych wieców i koloryt epoki był co najmniej uproszczony i dostosowany do naszych współczesnych wyobrażeń. Więc wedle ówczesnych standardów rzecz nawet nie nadaje się do dyskusji o feminizmie. Ale w końcu nie oczekiwaliśmy prawdy historycznej, jeno kostiumowego melodramatu. Przynajmniej był ładny.

***
Więc zamiast doświadczeń filmowych miałem raczej przygodę z południowo-amerykańską piłką nożną. Do tej mam sentyment oczywisty — nie ma na świecie lepszych piłkarzy — oraz osobisty, swego czasu oglądałem transmitowane nie wiadomo po co przez tvp mistrzostwa świata Am. Płd., kiedy najwcześniejsze mecze zaczynały się ok. 24 i komentował je redaktor Wołek. Przyjemność sama w sobie. Więc od poniedziałku były powtórki kolejki meczy sobotnio-niedzielnych, zaś potem z nowej serii ze środy. Tak więc widziałem fragmenty porażki Argentyny z Boliwią 1-6 w bajecznym słońcu, "zwycięskiego remisu" Paragwaju z Ekwadorem, urocze stroje Peru. Tak mniej więcej wygląda mój spadek zainteresowania piłką nożną. W czwartek kupiłem "Przegląd Sportowy" dla uczczenia sobie meczu z San Marino i siłą rozpędu w piątek też dla uczczenia. Wielkość działów sportowych w prasie codziennej — żenująca — że tylko przypomnę sobie o CODZIENNEJ PRASIE SPORTOWEJ w Hiszpanii, liczącej co najmniej 4 tytuły po 40-60 stron, z niedzielą włącznie.
A w ogóle to lubię, robiąc przy okazji inne rzeczy — na przykład zmywając, słuchać komentarza telewizyjnego do meczu, nieoglądając go. Jakoś mnie ten monotonny głos uspokaja.

***
Jeżeli chodzi o "zobowiązania" urlopowe to prawie je spełniam. Codziennie rano siadałem do nowych pomysłów, które od razu nagrywałem (szkice) oraz zapisywałem (progi, miejsca, dźwięki) (nie dałbym rady zapamiętać). Powinno być ich 10, rzecz w tym, że kilka z nich wymaga napisania tekstu — nie zawsze miałem pełny czas dla siebie. Ale to co już są — podobają mi się. Jakżeby mogły się nie podobać moje własne pomysły!
***
Myślałem o tym, żeby piątek spędzić w domu, ale wobec szałowej pogody uznałem argumenty Skarbie i pojechaliśmy do Sopot. Odwiedziliśmy antykwariat (drugi był zamknięty), na upartego można było coś wziąć, ale tym razem nie zdecydowaliśmy się. To nie był ten dzień, kiedy zostawiliśmy prawie 100 zeta wychodząc z plecakiem książek. Wybraliśmy się na plażę, po czym plażą do Orłowa, a skoro było wcześnie (16:13), to dalej plażą do Gdyni. I przemierzaliśmy dokładnie ten sam fragment bulwaru, jak w zeszłym tygodniu — kiedy był zaśnieżony i pogoda była diametralnie różna. W słońcu było rewelacyjnie. Na "tanich gazetach" w Gdańsku niezły "połów": "Film" marcowy, ale też kwietniowy, a także marcowa "Estrada i Studio", jak i kwietniowa — przebitka tejże z 14 zeta na 5 wydaje mi się co najmniej atrakcyjna.
***

4 kwietnia, sobota
A więc uwaga — "Dr No" w oryginalnej wersji językowej ogląda się równie dobrze. Rzeczywiście muzyka zupełnie w starym stylu kina lat 50., zaś płyta z "soundtrackiem" nijak się ma do treści muzycznej filmu — ot, zagrano kilka "karaibskich" melodii.
Przez to ledwo wstałem ok. 9, by szybko zebrać się i pojechać do Wrzeszcza. Tak spotkaliśmy się ze Skarbie i pojechaliśmy do Oliwy na rynek w Przymorzu. Rynek całkiem niezgorszy, prawie jak w jakiejś Hiszpanii czy Portugalii. Bez szalonych rewelacji, ale dwie książki kupiliśmy. Potem poszliśmy do "naszej" nowo odkrytej ulubionej cukiernii, zakupiliśmy masę słodyczy (kokosanki, ciastka sezamki, małe pączki, małe rogaliki) i w drogę. Wydawało mi się, że z Oliwy do Sopot Kamienny Potok będzie 6,5 km, ale w konsekwencji było 11,3, więc dodając pozostałe trasy — sporośmy się dziś nachodzili, aż już czuję, że te kilka dni skumulowało mi się w stopach. Dokończyliśmy trójmiejską część zielonego szlaku, raczej nie wydaje się byśmy zrobili kiedyś odcinek z Otomina do Skarszew. Więc raczej nie otrzymamy wyróżnienia od Komisarza Turystyki Pieszej "Bąbelek". Zmęczonym.

środa, 8 kwietnia 2009

urlopowe wspominki 3

30 marca, poniedziałek
Tradycyjnie obudziłem się w nocy/nad ranem, kiedy alkohol wyparował i mózg jest gotowy do aktywności — jest 5:54. Zazwyczaj w takich wypadkach usiłowałem dalej kontynuować ciężką noc, przy czym myśli — nierzadko wybitne, często przygnębiające — kłębią mi się, kiełkując, będąc gotowymi do zrealizowania później — po czym nad ranem zupełnie ich brak. Tym razem mogę sobie pozwolić na luksus podespania sobie później — jeszcze tydzień urlopu.
***
Rzecz główna — przygnębiająca — jest taka, że nieskuteczność naszych/moich niemal 10-letnich działań jest zniechęcająca. Jest na to kilka wyświechtanych kwestii: 1. jak coś nie chwyta, to nie chwyta i niewiele można z tym zrobić; 2. musielibyśmy z tego uczynić swój zawód, żeby dzien po dniu, koncert po koncercie utrwalać wizerunek "nasza muzyka jest dobra" — a to męczące; 3. kto w 3-mieście miał nas usłyszeć — to na pewno już to zdążył zrobić (a dalej wracamy do punktu 1). Oprócz tego, że do małych klubów jesteśmy zbyt głośni, to jednak coś jest na rzeczy, że gramy głównie rytmiczną łupaninę — nawet bez opcji sprawnego menedżera powinniśmy dla własnego dobra zrobić 10 "farelek" i z takim repertuarem liczyć ew. na większe zainteresowanie publiczności.
***

***
Aczkolwiek, mimo że występ uważam za średnio udany, i mimo tego, że fani zespołu Panaroja, który grał przed nami powoli wyciekali z klubu gazeta rock cafe jeden po drugim, to jestem niezmiernie wdzięczny tym wszystkim osobom, które przyszły akurat nas dopingować, gdyż dawno nie widziałem ich w takiej liczbie, i nie sądzę, że taki spory zestaw może się wkrótce powtórzyć. Jedynie tradycyjna szkoda polegała na tym, że nie zdążyłem ze wszystkimi zamienić słowa, a i piwa było zdecydowanie mniej niż w cockneyu.
Nicolas był mocno chory, więc walczył glównie z siłami natury, by zagrać wszystko, co miał do zagrania. Ja tradycyjnie wykonywałem jakieś sztuki i momentami dość niechlujnie grałem — trafiały mi się nietrafione chwyty, co przy moim głośnym piecu było widoczne (piec miałem ustawiony ciszej niż na próbach — specyficzna właściwość, że w klubie bardziej łomocze — kwestia okolicznych betonów). W dodatku chyba mają jakieś gniazdko "zelektryzowane", gdyż przy czystym brzmieniu czułem przester. Co ciekawe, miałem piec zaraz za sobą, więc sprzężenia często wydobywały się same. Michał zaśpiewał piosenkę numer jeden — wyszło to bardzo dobrze — co wokal, to wokal. Skarbie podobała się moja "konferansjerka". Reakcje ostałej publiczności były sympatyczne, więc ogólnie czułem się dobrze, w naszym repertuarze oprócz 3 numerów z Nicolasem na wokalu i numeru z Michałem nie było żadnych niespodzianek. Z pewnością lepiej grać spokojne piosenki. Kwestia główna rzutuje na klimat całości.
***
Niedziela upłynęła nam szybko (zwożenie sprzętu zaczęło się już ok. 16:20), wcześniej cz. II naszej pizzy, jakiś boks, wyniki el. MŚ. Przypomniało mi się (bo już nie oglądam, a przelotem trafił się wczoraj), że sportowy przegląd dnia w tvp, który w teorii trwa pół godziny, jest li i jedynie powtórzeniem wiadomości sportowych, jakie są po dzienniku — te trwają maksymalnie 6 minut, tylko że dopraszają jakiegoś "fachowca", który klepie jakieś oczywistości podpuszczany przez prowadzącego, albo — rzadziej, bo i sukcesy przychodzą w polskim sporcie rzadziej — trafia się wujek, czy ojciec takiego czy innego sportowca, który z reguły nieskładnie opowiada, jak to chłopak/dziewczyna od dzieciństwa miał ciąg do sportu. Oszustwo — jeżeli chodzi o dziennikarstwo sportowe. Podobnie nie czytam już magazynu "Piłka Nożna", gdyż dotyczy w głównej mierze mizerii, jaką są nasze niby rozgrywki lokalne, co do innych — skoro zdarzają się co tydzień, to później też będą zdarzać, co za różnica. Podobnie spadek zainteresowania meczami ligi mistrzów objawia się tym, że nie iglądam ich, bo po pierwsze: za długo trwają, po drugie: wciąż grają te same drużyny, po trzecie: jest nudno. (co ciekawe, argument, że grają wciąż te same drużyny nie przeszkadza mi w przypadku nba). W związku z tą niechęcią do piłki nożnej, przed snem oglądałem mecz Ekwador-Brazylia, gdzie ten pierwszy grał w piłkę i w końcu osiągnął zasłużony remis. Ładną pogodę tam mieli, i ładne kolory były. Właśnie wczoraj jeszcze mi mignęło, jak alkoholik Kowalczyk, nażelowany polsatowiec i germanofil Kołtoń znęcali się nad Beenhakkerem.
***
Johny mi sprzedał newsa, że nasz "chlebodawca" dostał propozycję sprzedania firmy znacznie większemu podmiotowi, co może niekorzystnie wpłynąć na naszą przyszłość, ale Skarbie na razie bagatelizuje tę kwestię, zapewne wykazując pożądany zdrowy rozsądek, w końcu po co się martwić na zapas, szczególnie w obliczu oczywistości, że po śmierci niedogodności szukania nowej pracy same znikną.
***
Zawsze wolałem zachody słońca od świtów (prowadzę bardziej nocny tryb życia, ranne wstawanie uważam za nieludzkie; nadto mam traumatyczne wspomnienia z dzieciństwa, kiedy jako młody szczyl zakochałem się nieszczęśliwie po całonocnej rozmowie i nie dość, że byłem niewyspany, to jeszcze fakt ten mnie uderzył i nie było to jakieś radosne wydarzenie, jak na pierwszy raz), dzisiejszy świt nadszedł niespostrzeżenie i już się rozgościł na dobre. Dosyć dobrym lekarstwem na ucieczkę od chmurnych myśli jest muzyka z 007 — teraz "Thunderball" — ta jest rozbudowana orkiestrowo — dużo scen akcji, cały zestaw podwodny również długo trwa. Zupełnie inaczej się tego słucha — mogłem się ostatnio przekonać dokonując przeglądu parku — niż zestawu złożonego w dużej mierze z piosenek.

***
Co jeszcze na plus, katar tzw. mokry przerodził się w stały, więc kulminacja miała miejsce w najmniej odpowiednim momencie — wczoraj, kiedy miałem się popisywać moimi niezdolnościami wokalnymi; zaś historia Anny Jagiellonki zrobiła się porywająca; nidaleko stąd do wizerunku szlachciurów utrwalonych przez "Potop", który w wersji filmowej (nie jak w wersji książkowej, która stała się biblią dla mojego dziadka, że po raz n-ty ze wzruszeniem przeczytał ją przed samą śmiercią) stanowi najlepszy obraz polskiej kinematografii jak dla mnie. Jak miałbym jeden wybrać, to właśnie ten. Może lecieć w każde święta.


***
Miałbym jeszcze ochotę obejrzeć film. Z 007. Chociaż może na razie byłaby to przesada.
***
1 kwietnia, środa
tradycja prima aprilis już nie istnieje, chyba że przyjmiemy za żart wynik meczu z San Marino (10-0).
poniedziałek uczciłem smutną piosenką, przeszliśmy kawałek parku, było słonecznie, załatwiliśmy kawałek sklepu i reszta dnia rozpłynęła się w niepamięci — z pewnością nie oglądaliśmy filmu

***
we wtorek Piotr przywiózł nam mapy szlaków PTTK, o które go poprosiłem, chciał trochę poplotkować, ale nie daliśmy mu szans, bo szykowaliśmy się do śniadania, a potem w trasę; SKM do Oliwy (Stara Oliwa jest jednym z bardziej uroczych miast; lubimy ją), zahaczyliśmy o cukiernię — niewiarygodnie tanie produkty — kupiliśmy kilka małych pączuszków, a potem zielonym szlakiem "skarszewskim" w kierunku Gdańska, przez Trójmiejski Park Krajobrazowy, w lesie, na wzgórze i w dół doliny, na wzgórze i w dół doliny, przez pierwsze dwie godziny trochę rześmy się zmachali, ale potem po piwie i batonach odzyskaliśmy równowagę, przejście przez ulicę Słowackiego na wysokości Matemblewa było co najmniej niebezpieczne (mimo że na przejściu dla pieszych), kilka razy zgubiliśmy oznaczenie, ale przez większość trasy było ono klarowne. Byliśmy w miejscach, których nigdy nie oglądałem (wiocha Nowiec, okolica cegielni, Dolne Migowo, dolina Strzyży — naprawdę ładna, w dalszej części struga jest uregulowana, ale wciąż wygląda malowniczo). Z zielonego szlaku zeszliśmy na żółty w kierunku Brętowa, widzieliśmy słynny nasyp kolejowy koleji Wrzeszcz-Kokoszki (powstała w 1913, zlikwidowana po wojnie), przechodziliśmy pod ciekawym mostem. Potem na szczęście był autobus na ulicy Rakoczego (skąd z Moreny jedzie się w dół do oryginalnych zabudowań Brętowa, gdzie mieszka Michał), pojechaliśmy w okolicę Grodziska, stamtąd poszliśmy na rynek koło więzienia, w domu byliśmy ok. 17. Zgodnie z licznikiem tras (nawet coś takiego jest wydrukowane) przebyliśmy pieszo ponad 20 km. Git.

***
Zjedliśmy obiad mięsny przygotowany poprzedniego dnia — wtedy chyba zacząłem czytać "Kircholm" z serii bitew historycznych — jak bardziej na czasie, koronacja Zygmunta III Wazy (vel. Snopka) była ostatnim elementem książki o Jagiellonce — i w serii puchar ekstraklasy grał Ruch ze Śląskiem Tarasiewicza. Potem Skarbie skoczyło na sporty, a ja utworzyłem chyba najpiękniejszą piosenkę urlopu: "PTTK". Naprawdę wzruszająca.

***
W środę miało być "dla ludzi", więc na strzał poszły lumpeksy w Gdańsku. Pogoda nie była wybitnie spacerowa, trochę się ponudziłem, na szczęście na koniec trafiliśmy do spichrzu "Błękitny baranek", gdzie znajduje się wybitna — jak na 3-miejskie warunki — wystawa poświęcona dawnemu Gdańskowi. Zeszło nam na tyle, że z muzeum już nas wyganiali, a nie zdążyliśmy jeszcze obejrzeć dwóch materiałów o Wyspie Spichrzów. Oprócz bardzo dobrego wrażenia, jakie zostawiło muzeum, budujący jest fakt, że wszystkie rozbiórki, jakie mieliśmy okazję swojego czasu podglądać przez szpary płotów mają jakiś sens, na podstawie tych badań dochodzi się do jakiś wniosków i formułuje je np. w tak insteresujący sposób.


wtorek, 7 kwietnia 2009

urlopowe wspominki 2

23 marca, poniedziałek
Gdzieś wyczytałem w wywiadzie z wokalistą Lambchop, że w ramach swojej pracy miał (ma?) takie okresy, że starał się pisać jedną piosenkę dziennie. Jakoś tak obudziłem się z tą myślą rano (bez sensu będę tak sobie pisał a muzom) i postanowiłem to zastosować, jako ćwiczenie praktyczne. Na początek mi się udało. O pewnym stylu nawet myślałem, więc wykorzystałem ten pomysł. Z muzyką poszło łatwo, słabiej z melodią, teskt też utrzymany w stylistyce. Nie musi się powieść, ale plan 10 trywialnych piosenek na 10 trywialnych dni urlopu wydaje się dobrym ćwiczeniem. A i efekt z tego nieskomplikowany może być.
***
Udaliśmy się do miasta w celu załatwienia kilku durnych spraw. W sobotę, ciężko, bo ciężko, ale udało się pokłonić przed biurokracją spółdzielni i załatwić odpowiedni wpis. Dziś ta sama mordęga dotyczyła zakładu energii elektrycznej - podrobiliśmy podpis osoby nieobecnej (jeszcze czego, żeby ściągać jakąś osobę dla durnego papierka!), następnie obejrzeliśmy z bliska budynek Politechniki Gdańskiej, poszliśmy do centrum, w zakładzie gazowniczym poszło już przyjemnie. Spacer niemal industrialnym zapleczem centrum Gdańska, potem nad Motławą, rzadkim miejscem spacerowym, odludnym, ale interesującym. Znaleźliśmy "biura" Muzeum Archeologicznego, spytaliśmy o drogę, zaszliśmy do baru na Długiej. Zalety wystroju wnętrza oraz lokalizacji nie do podważenia, ceny nieco wyższe niż w pozostałych znanych nam barach mlecznych, ale widok z pięterka spokojnie do rekompensuje. Na Ogarnej trafiliśmy ładną czapkę dla Skarbie, koło składnicy harcerskiej znaleźliśmy znakomity lumpeks; kierunek Szeroka (dwa lumpeksy), pieczarki na hali targowej, kawiarenka na Tkackiej (sprawdziliśmy dostępność obiektów kulturalnych w 3-mieście) i wreszcie do domciu. W sumie schodziliśmy się, byliśmy o 18. Kawa i relaks.
***
Rob Zombie ma nie poukładane w głowie. Albo ma poukładane inaczej. Muzykant, którego poznaliśmy jako etap między Ministry a Marylinem Mansonem — z pewnością nic poważnego dla nas. W swoim filmie "Bękarty diabła" ze zwyrodniałej bandy seryjnych morderców przedstawił obraz sympatycznej, tolerancyjnej i kochającej się rodzinki. W dodatku jest wielbicielem klasyki amerykańskiego południowego rocka (Allmans Brothers Band, Lynyrd Skynyrd). W filmie jest pomieszanie z poplątaniem: slasher + gadki o braciach Marx i Elvisie, seksualno-demoniczne sceny nawiedzenia i religioburcze mowy. W dodatku nie wiadomo, czy on sobie świadomie żongluje tymi elementami (sądząc po żartach z rypania kurczaków, jakieś brutalno-wiejskie poczucie humoru posiada), czy tylko kręci, co mu do głowy wpadnie. Jedno jest pewne, kiepskie filmy też trzeba umieć kręcić, więc obsada, muzyka, praca kamery, krajobrazy — bez zarzutu. Jakość tych elementów raczej nieosiągalna w polskich filmach — szczególnie jeżeli chodzi o tło południowego-zachodu stanów: widoki bardzo ładne. I zdaje się, że jego córka tam występowała.

***
Wcześniej "Tajemnica morderstwa na Manhattanie" — było tak samo, jak oglądałem go kiedyś, cholernie nudny film, który ratowało kilka znakomitych i śmiesznych tekstów, które wypowiadał głównie Allen. Ale teraz oczywiście żadnego nie pamiętam. Wcześniej jeszcze odcinek discovery, tym razem Dawkins prowadzącym był.


***
Skarbie w napadzie szału zrobiło "pyszności", czyli strucle na cieście drożdżowym, odpowiednio z jabłkiem i dżemem. Dżem wyciekł, ale jabłko sprawiło się dobrze. Szczególnie po kilku dniach, kiedy oddało wilgoś do ciasta, smakuje naprawdę dobrze.
***
24 marca, wtorek
Pada od rana śnieg z deszczem, który od razu topnieje. Jakoś tak dzień się rozszedł, ponieważ sport dzisiaj popołudniowe, a i nade mną tkwi myśl, że jeszcze dzisiaj próba przed występem niedzielnym. Piosenkę będę musiał odłożyć do jutra, dobrze, że uaktualniłem stronę radio rodoz, którą przekażę Johny'emu do zawieszenia. Dobrze, że wymodelowałem sobie szablon kilka lat temu, do którego tylko dokładam cegiełki. Nagrałem sobie kilka amerykanizmów z filmu "Bękarty diabła" — będę używał, jako wstawki na płycie. Na podstawie jednego fragmentu zajrzę odrobinkę do country. Innym sukcesem była instalacja "In the wake of gods" na komputerze stacjonarnym bez konieczności reinstalowania "Shadows of death". Działa, no o niebo lepszy obraz niż na komputerze-laptopie. Jednak karta graficzna robi swoje. Wyprawa do lidla owocna, dziś na obiad będzie pizza — pyszności!


***
No niestety wieczorem musiałem udać się na próbę. Konieczność wyjścia z domu zawsze powoduje u mnie dyskomfort. Próba przedwystępowa, więc konieczna, choć stopień przygotowania zespołu zaledwie poprawny. Nigdy nie pamiętają zmian, które zaszły w numerach od ostatniej próby. Zresztą, jak na wspólną na 3 tygodnie, to w sumie jesteśmy w formie znkomitej. Jurek oczywiście żyje wspomnieniami o chwilach skromnej "świetności" — każda wzmianka "medialna" go cieszy. Jednak, jak się gra kilka repertuarów naraz, to łatwiej się w nie wczuć (mimo pewnego "nadmiaru" materiału) — podchodzę do tego mniej emocjonalnie, a bardziej "zawodowo" — mam po prostu dobrze odegrać swoje partie, nawet nie myślę za bardzo, co się tam w tle kaszani. Zresztą występy mocno (szczególnie udane) poprawiają pewność siebie. Wiem, że po prostu wpadam na scenę i robię swoję, bez napięcia. Byle piwo dawali.
***
25 marca, środa
No ale chwila przed wyjściem była owocna, bo nie dość, że wpadłem na pomysł piosenki, to jeszcze na tyle zapamiętałem melodię wokalu, że tekst skreśliłem w autobusie. Podobnie rano wpadł kolejny pomysł, w dodatku z ładną melodią na refrenie. Z podanych sylab wynika, że tekst musi być po angielsku — jakoś nie widzę tego inaczej.
***
Pojechaliśmy do Gdyni. Zaliczyliśmy "Eksperyment", taką imprezownię dla dzieci (szkoda, że kiedyś takich rzeczy nie było), bawiliśmy się całkiem dobrze. Warto dodać, że znowu mieliśmy atak zimy — całe maisto zasypane mokrym śniegiem. Poszwędaliśmy się koło byłego stadionu Arki, musnęliśmy Płytę Redłowską, zaliczyliśmy bulwar, Kamienną Górę, ulicę Świętojańską, trafiliśmy na halę targową i w końcu zmęczeni potoczyliśmy się SKM-ką, która tradycyjnie mocno grzała w dupę. Pozostał nam wieczorny relaks, zresztą czuję się nawet solidnie zwycieczkowany, szczególnie, że było dosyć mokro i zimno. Gdynia tradycyjnie zrobiła na mnie wrażenie uporządkowanego miasta. Nasłuchuję the NATIONAL, ich łagodne ballady, niby proste w opracowaniu, wykorzystują wiele oszczędnych, ale różnorodnych smaczków w grze na perkusji i brzmieniu gitar — nierzadko przesterowanych.

***
26 marca, czwartek
Dzisiaj przyjechała matula, mieliśmy sobie zrobić maraton filmowy, ale ona taka niewytrzymała jest, więc skończyło się na 1,5 filmu. Zresztą, jakbyśmy mieli święta w domu — wszystko wysprzątaliśmy. Ja to oczywiście mam lepiej, ale Skarbie zawsze nabiera drive'u, ponieważ matula wyznaje staroświecki pogląd, że to kobieta odpowiada za czystość w domu, więc to jej by "się dostało". Więc, to było pierwsze w tym roku sprzątanie — nadprogramowe, bo nieświąteczne. Trudno, przez kilka dni będzie czyściej. Można powiedzieć, że mam przechył w drugą stronę, w końcu przez całe swoje życie matula była fanką czystości w mieszkaniu i — w moim mniemaniu — pod koniec życia nie prowadzi to u niej do jakiejkolwiek przewagi nad "niefanami" czystości. Więc skoro nie ma z tego żadnych konkretnych korzyści, więc po co przesadzać? Ale może ona się z tym lepiej czuje? W końcu, co jej pozostało oprócz dobrego samopoczucia.
***
Nad tekstem do piosenki o templariuszach będę musiał jeszcze popracować, zresztą — niewiele miałem czasu — musiałem ciut machnąć. Mam taki pomysł, żeby w refrenie w usta rycerzy Templum, obok wyliczeń nakładów na zbrojenia, włożyć frywolny refren: "nie bądźmy tacy, k...., sentymentalni", ale nie wiem.
***
Potem zrobiliśmy — tradycyjnym nakładem sił — klasyczną babkę ziemniaczaną. Oczywiście jedzeniowy full wypas.
***
"The Curious Case of Benjamin Button" oprócz tego, że był za długi (prawie 3 h) i że był oparty na ciekawym wyjściowym pomyśle nie przedstawiał nic specjalnego nad klimat, stroje epoki i trywialny romans. Pitt przez cały film głównie stał (ew. siedział) bez ruchu i uśmiechał się. Jakby go żywcem wyrwali z tego obrazu, gdzie grał anioła czy inną śmierć. Podobnie, jak swego czasu Redford — po prostu w filmie wyglądał. (Jak sobie przypomnę — jezus maria — "zaklinacza koni" — to powinni zakazywać wydawania i kręcenia takich gniotów). Nieustające pitu-pitu muzyki na smykach + wyświechtane "prawdy życiowe" powtarzane dwa razy, żeby można było się zdążyć nimi znudzić. Scenę w szpitalu wystarczyło spokojnie dać raz (Julia Ormondówna tyle, się nagrała, że ho ho), a resztę w retrospekcji, a już końcowe widomo katastrofy, która zmierzała do Nowego Orleanu było jakimś pomysłem — jak to się mówi — "wyciągniętym z dupy", bo nie rozumiem, w jaki sposób przypadek takiego dziwaka miał odzwierciedlać szczególną historię i losy tego regionu Stanów Zjednoczonych. Oczywiście tej książki Francisa Scotta nie czytałem — klasycznie "Gatsby" i "Ostatni z wielkich".

***
Z kolei "Pride and Glory" — kolejna wariacja na temat skorumpowanych nowojorskich policjantów, nie była taka zła, jak pisali w gazetach. Dobrze dobrani aktorzy, którzy potrafią pomachać spluwą i pięścią. Po raz kolejny przekonałem się, że Collin Farell jest niezłym aktorem, podobnie jak ten dziobaty, co z reguły gra skorumpowanych gliniarzy (nie mylić z równie dziobatym, który z reguły grywał latynoskich mafiozów). I wbrew opiniom, nie przeszkadzało mi, że na początku filmu wyjawiono, kto jest tym złym — dzięki temu atmosfera zrobiła się cięższa, gdyż wiadomo było, że nieuchronność dramatu jest konieczna, pozostawała kwestia wymiaru kary i wysokości "wyroku" (piszę w cudzysłowie, gdyż wyjątkowo w filmie nie uraczono nas widokiem procesu i jego wynikiem). Nie jakieś tam mocne czy wybitne kino — dobry produkcyjniak bez sztandarowych rozwiązań.

***
Wczoraj usiłowaliśmy zmierzyć się z "Cieniami we mgle" Allena. Niestety, rosyjski lektor obrócił to wniwecz. Doprawdy nawet polski dubbing do filmów dla dzieci jest bardziej znośny — nie sądziłem, że kiedyś to powiem. Więc wszystkie niemiaszki — zanim znów zaczną się śmiać z polskich lektorów — niech posłuchają języka swoich odwiecznych przyjaciół na tym przykładzie. Powodzenia i zobaczymy, kto miał rację w 1920.
***
Przy okazji, przypomniałem sobie jeden z tekstów allenowych, kiedy z Diane wychodzili z opery Wagnera:
— Mam teraz ochotę najechać Polskę.

***
28 marca, sobota
W piątek udało mi się wymyślić dosyć nietypowy numer, tyle że poleniłm się z tekstem. Zresztą lenię się juz drugi dzień. Niestety, futrowanie czosnkiem nie zapobiegło rozwinięciu się przeziębienia, które pogłębia się, podobnie jak katar. Nie żebym przejmował się tym wpływem na jutrzejszy występ — będę miał niższy głos. Załatwiliśmy mały zakup w biedronce, plus nowy wąż prysznicowy — poprzedni się rozsypał. W wyborczej gulczas napisał, że byliśmy nieudanymi inicjatorami sceny indie. Zawszeć to jakiś powód do dumy — może trafimy do encyklopedii.
***
Oglądanie meczy polskiej reprezentacji w piłce nożnej to zawsze jest męka. Zwłaszcza, że szał i wiara w nową jakość minęły po euro. Na razie jest 1:2 z Irlandią Północną (niezła akcja z bramką Jelenia — jedyna taka nasza w meczu), ale nasila się wrażenie, że to będzie porażka i ostatni mecz Leo. Prezes Lato i niezmiennie zadowolony z siebie Engel oczywiście nie dają żadnych podstaw do zmian na lepsze. Ale "oj tam" — kiedyś znowu będą jakieś mecze. A te wszystkie nasze "orły" w każdej klasie rozgrywkowej — szkoda czasu — a jednak oglądam. He he, właśnie Boruc przegrał nam kolejny mecz. Ale w czarnym wygląda dosyć szczupło. Nawet, sobie pomyślałem, że dobrze by było przewalić 0-3 — przynajmniej byłoby po zawodach. Kara musi być za tą miernotę. No, to myślę, że jedyna pociecha w tym, że teraz pora na Smudę — choć zdaje się, że Engel tego nie przepuści. Zespoły Smudy zawsze przegrywają najważniejsze mecze — ale przynajmniej biegają aż miło.
***
Z naszych piątkowych doświadczeń to było wszystko. Dobrze, że chociaż zapakowałem przesyłki do wysłania. Zacząłem czytać "Ostatnią z rodu" Jasienicy — rzecz o Annie Jagiellonce; trochę bałaganiarskie wywody, ale temat dobry. Przez ten katar gorzej sypiam, dosyć rwane to jest, tajemnicze sny. W sobotę zrobiło się naprawdę wiosennie. Po śniadaniu wybrałem się na pocztę — w sobotę było rzeczywiście luźno. Potem na spacer do parku, widać już oznaki wiosny — jakiś bladofioletowy kwiatek, motyl się pojawił (zgłupiał, czy co?), spod zestawu wieloletnich liści na poszyciu wystają już zielone liście i nowe kiełki. Resztę dnia jakoś przewaliłem. Zająłem się ciastem na pizzę. Słuchałem muzyki z 007 w dużych ilościach — podobnie jak słońce — poprawia nastrój. Tym razem ciasto było zbyt rzadkie, więc skutecznie dosypywałem mąki tak, by w konsekwencji sprawić je o dobrej konsystencji. Tym razem zamiast mięsa mielonego były: salami, wędzony kurczak, cebula, pieczarki, czosnek, ser pleśniowy z ziołami i żółty. Ponieważ ciasto było dobre, to 10 minut wystarczyło na upieczenie rewelacyjnej pizzy. Chyba się raczej nie opłaca zamawiać. Niebo w gębie.