14 marca, czwartek
Odcinek z fajnym... z samymi luksusami
My drogi i Miłościwie Nam Panująca spędzamy miło dzionki i wieczory. Ty jedziesz i wracasz.
Dzisiaj -7, wciąż leży ciut śniegu. Korzystam z każdej chwili spaceru. Powietrze orzeźwiające.
Paul Johnson, Krótka historia renesansu (2004) — krótko, zwięźle, na temat, lubi mi się tak czytać.
A jak się znajdzie księgarnię, gdzie albumy i przewodniki są taniej — to jest się wtopionym. (mniam)
The Men — New Moon (2013) — zapewne strasznie chwilowo, może nawet krócej niż poprzednia płyta. Tak, wiem, herezja. Ale chwilowo mi się włączyło, straszna popelina, którą mógłbym przyrównać do prymitywnego Old Canes, kiedy już zaczęli grać szanty. Natomiast nie mogę im odmówić melodycznych kalek umieszczających ich między Mudhoney a wczesnymi Rolling Stones, co sprawia, że teraz grają tak, jak się oczekuje, że się gra "prawdziwą, głośną, garażową muzykę".
No, wracam, a Ty śpisz. Że nie w nocy. Jakby policzyć, to wszystko minęło szybciutko, tylko te przejazdy się ciągną, 2 ha samego jeżdżenia, więc to chyba w końcu mnie zmęczyło. Za to dużo książki w kawiarni. No resztki zimy, którą miałem zobaczyć i zobaczyłem. Miło tam wciąż.
Poza tym wieczór spokojnie, tylko tej radości zakupów zabrakło, bo się rozhartowałem. Szczęśliwie wszystko gra. Kolumny też. Przed snem zgadywałem w ciemno światełka — bez sensu. Nie pora na to.
Więc zaznaczę jeszcze — że cały dzień, po nocy, perfekcyjnie, łącznie z drobiazgowym wpisywaniem nazwisk do strony www i innymi pracowitymi zajęciami. Odkrycie tańszej księgarni z możliwością własnego odbioru — rajcujące. I jeszcze jedno zamówienie płyty (odległej/odessie) przez net — prawie załatwione. I wreszcie umyłem włosy, bo już nie mogłem rozpoznać czy są. Acha, George Clooney ma taką samą fryzurę, tylko lepiej wystylizowaną, a ja nie mam (już) brody.
15 marca, piątek
My drogi i Miłościwie Nam Panująca pojechaliśmy zdawać w zamieć śnieżną.
Ja już myślałem wczoraj, że to były ostatnie moje zimowe ślady w parku, wstaję rano, a tutaj jeszcze większa zima. I ładna.
Nie dziwię się, że NYK przegrali, zabawny jest ten dom starców w składzie, przejęli pałeczkę po Bostonie:
C. Copeland
K. Martin
K. Thomas
I. Shumpert
R. Felton
w pierwszej piątce. Za wszystkich gra
J.R. Smith 35:19 11-21 4-8 7-10 33
a potem znowu próchna:
M. Camby
J. Kidd
S. Novak
P. Prigioni
bawi szerokość składu i jego możliwości. Niemniej, warto zajrzeć na video i spojrzeć na starszych panów, szczególnie Thomasa i Camby'ego — cud, że w ogóle żyją.
Nie żebym miał jakieś ambicje — no skąąąd — ale gdyby ktoś chciał się dowiedzieć, to jestem poza czasem i poza telewizją. Bo na przykład mamy nowego papieża i parę innych nieszczęść. Nieważne to wszystko. ja wychodzę rano, idę piechotą do tramwaju. Oddycham świeżo opadłym śniegiem. Potem jestem we Francuzach. Czasem obudzi mnie bankomat albo doładowywacz karty miejskiej. Taki przerywnik. Potem czas konieczny, ale zmarnowany. Liczony dialogami i mp3kami. Potem wreszcie można udać się przestrzeni życiowej, no chyba że próba. Wtedy znowu cały tydzień zajęty. Mistrzowski sam w sobie jest piątek, szczególnie ten po 22.
Takie to mam "przemyślenia" przed. Stres mnie zjadł. Już od samego rana. Nawet nie wiem, czym się zajmowałem. Znaczy się wiem. Nawet dobrze mi poszło, więc obejrzałem sobie parę obrazków z serii, gdzie na końcu się ostrzega, że nie należy wykonywać gestu Kozakiewicza. Przynajmniej podciągnąłem się w światełkach, Ponadto zobaczyłem wszystkie błędy, które można popełnić i które na pewno ja zrobię. Wszystkie. Nawet jeśli mi przerwą w połowie ich wykonywanie.
Poprzednim razem, po tygodniowej zaprawie oraz bezpośrednim treningu przed miałem nawet lekki cień przekonania, że może mi się udać, w końcu wszystkie elementy umiałem wykonać, nawet mi szło, popełniałem tylko małe błędy, nawet rękaw wykonywałem dobrze — wychodziło mi 8 na 10 razy, sęk w tym, że wychodziło pozostałe osiem.
Teraz miałem wrażenie, że start jest dla mnie wyzwaniem ("żeby nie zgasł, żeby nie zgasł"), ba, ale przeszkodą nie do pokonania mogło być zadanie pierwsze, te tam światła, postojowe, eee, pozycyjne? a wie pan, kurcze zapomniałem — to pan wróci, jak się pan nauczy. Miałem nieodparte wrażenie, że poziom nieuzasadnionego stresu mam nieproporcjonalnie wysoki, a ostatni taki jeszcze podczas egzaminów studyjnych. Doprawdy wolałbym, żeby mnie przepytywali ze średniowiecza. Jak będę musiał znowu mieć jazdy popołudniami, to się chyba zastrzelę.
Wracam więc ja do domu, chyba nie wiem, co przeczytałem, głodny nie byłem (już od połowy dnia — żołądek mi się skurczył ze strachu), więc kawa i ciastka, dla poprawy atmosfery. Żeby tak nie siedzieć bezczynnie, wziąłem i poprzestawiałem głośniki w jedną i drugą stronę, pod kątem wieczornej projekcji. Z daleka ok, z bliska jednak lepiej, więc wystarczyło wypoziomować i sprawdzić, jak latają statki kosmiczne w stereo. Dodatkowo test ze sceną wzorcową ("The chimera") i jeszcze obejrzeliśmy scenkę z dzieciństwa Pythona — straszne, ale śmieszne.
Potem, niespecjalnie wymagana, raczej z racji obowiązku, zupa na danie przed wyjściem. Zawieruchy i zawieje, ale podobno wszystko tam pracuje na pełnych obrotach. Jedziemy. Godzina zero (20:45) się zbliża. Umyłem stopy — może to przyniesie mi szczęście?
Należało odśnieżyć auto (mieliśmy dzisiaj kolejne ataki zimy, ale niespecjalnie się tym przejąłem — ja jeździłem tylko zimą i tylko w nocy, nawet nie wiem, jak jest w innych warunkach, prawdopodobnie nigdy się nie przekonam jak może być inaczej) i pojechać. To poszło nam sprawnie. Mówię, nie bierz książki, bo przecież za 5 minut wracam. Okoliczności przyrody bardzo ładne, choć gałęzie złowrogie, konary złowieszcze, a pnie posępne. Zaś drogi białe.
Siedzimy i zabawiamy się rozmową, wydawało mi się, że 5 minut, ale to było dużo dłużej, dowód na szczęście wziąłem.
Mamy wymyślone następujące kategorie:
A — auta
B — chyba buldożery
CiP — ciężarówki i przyczepy
MiM — motory i motorówki
D — drogówka (to oczywiste)
Wybiła godzina i od razu wezwanie. Nr 6 (wtedy 7, czyli szczęśliwa liczba), oczywiście, że w ogóle nie zajarzyłem, jak się pan nazywał. Płyn chłodzący i światełka pozycyjne. Raz i dwa. Sukces. Fotel jak zwykle za nisko, nie wiem, co to za wielkie typy siedziały przede mną. Filip zrobiony, gotowy do jazdy. A pan mówi, że jednak nie. Że warunkiem przejścia do następnego zadania jest poprawne wykonanie poprzedniego, więc chwilowo mnie oświeciło, zostawiłem zapalone te pozycyjne, i skoro miałem ruszać, jak już będę gotowy, to nie zwlekając przełączyłem na światła mrugania i szu. Wystartowałem, no ba, wtedy też wystartowałem. Jak się startuje, to się ciśnie gaz, jak się jedzie po rękawie tylko puszcza się sprzęgło — taka była nauka.
W prawo, znowu w prawo, ten sam rękaw, już miał wjazd odsłonięty, więc nie było kombinacji i wątpliwości, w który należy wjechać. Koperta raz. Tym razem bez żadnych prób względności, od razu cisnę na gaz, o dziwo, trzymam się między 20 a 30 i nawet nie wyje. Popuszczam (podejrzanie brzmiący wyraz) i jadę. Jadę, jadę, jadę! UWAGA! JAAADĘĘĘ!!! Z tego wszystkiego nawet zapomniałem się zmartwić, jak tu dobrze skręcić się w drugą kopertę i czego miałem się trzymać i ile kręcić. Zatrzymałem się, telemarku nie było. Chyba. Zanim zdążyłem się zastanowić nad konsekwencjami tego zatrzymania, pan mówi, żeby jechać na wstecznym, no to jadę. Drugi słupek, dwa razy kręcę na pełen obrót, jadę, patrzam, jest linia równolegle, dwa razy kręcę na pełen obrót w drugą stronę. Fuksem okazało się, że odległości mniej więcej są równe, więc nie muszę dokonywać korekcji. Nagle czuję, że noga mi lata jak szalona, więc czem prędzej stawiam piętę, dociskam udo do fotela, jadę dalej. Macham intesywnie głową w prawo i lewo i patrzę do tyłu, żeby tylko widział, że się lampię. O dziwo, odległości wciąż mniej więcej są równe, środkowa tyczka pośrodku tylnego zagłówka, fuks jakiś. Teraz żeby się nie pomylić i dokonać zatrzymania, kiedy tyczki pojawią się po za widokiem przodu auta. Stop.
Pan patrzy, nic nie mówi, wsiada. No to jedziemy w lewo. Czyżby czyżyk?
Pojechać na podjazd, czyli lewo, potem prawo, podjazd. Podjazd to łatwizna, przecież tam wiadomo, że trzeba cisnąć gaz. Z dużą dozą pewności czuję, kiedy samochód zaczyna drganie, puszczam ręczny, samo pojechało, cuda. No to prosimy do wyjazdu. Zacząłem z wysokiego C, przy wyjeździe nie wiedzieć czemu pojechałem pod prąd (zmyliło mi się, że na parking jedzie się drogą za płotem) potem wymusiłem pierwszeństwo pojazdowi, który sobie tam był z prawej strony, my stoimy, on stoi = impas. On mruga światełkiem, my stoimy. W końcu na komendę jedziemy, zgodnie z procedurą zatrzymuję się na wychyleniu zakrętu — znak stop. Miałem fuksa, bo pusto na drodze, niczego nie musiałem wypatrywać w tym diabelnym okrągłym lustrze. W lewo, czyli będzie krzyżak św. Andrzeja — to opanowane. Myślałem, że na tym skrzyżowaniu z pętlą autobusu pordowskiego będzie to trefne zawracanie, ale nie — jedziemy w lewo, znowu fuks, nic nie jedzie, nie muszę nikomu ustępować miejsca. Potem klasyczne zadanko z zawracaniem z wykorzystaniem infrastruktury drogowej, czyli zatoczką dla kierowców z L. Wjazd ok, nic nie jedzie, wyjeżdżam tyłem, nie jest perfekcyjnie, zajechałem pół drogi, coś nadjeżdża, ale zdanżam. Wracamy przed krzyżak — znowu zgodnie z procedurą.
Dymiemy "na miasto". Aczkolwiek z prędkością to bym nie przesadzał, dla bezpieczeństwa nie wrzucałem czwórki, droga czarna, śnieg nie pada, dobrze — bo zapomniałem, jak się włącza wycieraczki. Niemniej widziałem jak zielona strzałeczka mryga i wtedy sprawnie przełączałem bieg na wyższy — czyli trójeczkę. Jedziemy trasą "na Stogi", czyli tam gdzie jeździłem rowerem. Po kamulcach i dziurach, myślałem, że będzie w prawo i strefa 30 z drogami jednokierunkowymi, ale nie — Brama Nizinna. Znowu fuks, nic nie jedzie z naprzeciwka. Po dwóch kawałkach skręcamy w prawo, pan nawet uprzejmie powiedział, że między budynkami, następnie skręt w lewo, posłusznie zmieniłem pas na lewy, na znaku stop ustawiam się co by mieć dobrą widoczność i wtedy jednocześnie naciskamy hamulec. Pierwszy error. Dlaczego pan się nie zatrzymuje się? Zatrzymuję, w miejscu z którego mam dobrą widoczność. No to jedziemy, dalej, dalej. Przy skrzyżowaniu koło urzędu marszałkowskiego (mekka zawracania i zakręcania) chwilowo jest prosto, w prawo, a potem górny poziom, zatem włączam kierunkowskaz. Stoimy na czerwonym świetle. Z lekkim opóźnieniem, ale włączam prawy kierunek, w końcu tam nie można inaczej jechać, udało się wystartować, potem haczyk ze zmianą pasa na lewy — to miałem obcykane — nawet spojrzałem się w lusterko i zmiana pasa tak sprawnie, jak nigdy na treningach. Nie pojechalim daleko, niedługo skręt w prawo, przejeżdżamy obok kościoła Piotra i Pawła. Na skrzyżowaniu ze światłami w lewo, czyli walimy na Dolne Miasto, wiadomo, strefa 30 i trochę jednokierunkowych, na przejeździe koło uprzywilejowanej zwolniłem, dwa skrzyżowania dalej nie było niespodzianki, mogłem pojechać w lewo (znowu pusto na drodze, fuks), a następnie znowu w lewo (czyli nie pojechaliśmy w ulubioną strefę parkowniczo-skrzyżowalniczo-równoległą obok Bramy Żuławskiej.
Pędzimy po kostce brukowej. Pan rzecze: czy musimy jechać 15 km/ha? Ja po kostce nie lubię szybko, no ale — tak powiedziałem. Zatem przyspieszyłem. Do 20. Na skrzyżowaniu znowu w lewo, czyli wracamy skąd przybyliśmy. Kolejny zakręt, kolejny zakręt, ominąłem stojący wóz z użyciem kierunku, potem już nie wyrównywałem, skoro znowu mieliśmy skręcać w lewo, znowu nasz kostka brukowa, tym razem sunę ponad 20. Teraz już wyjeżdżamy ze strefy, spokojnie jadę, jest zielone, nie muszę się spieszyć, przejeżdżamy obok muzeum, zmierzamy do mekki, ha, będzie zawracanie. Przytomnie zmieniłem pas na lewy, jest zielone światło, pędzę na tym okrągłym skrzyżowaniu, ale po skręcie zmienia się na żółte, więc się loguję, nieco skośnie do kierunku jazdy, sapię, bo słabo przecież. Obok mnie zmieścił się jakiś wózek, klienci obok kręcą sobie ze mnie bekę, udaję, że ich nie widzę, pilnie wpatruję się w czerwone światło. Wreszcie jest! Odczekałem ułamek, żeby klienci przejechali, a ja bym o nich nie zahaczył, w końcu ruszyłem, przejechałem przez jezdnię, zgrabnie jechałem dwoma pasami naraz, potem zdecydowałem się jednak na prawy ("ta zmiana pasa ruchu to nie do końca prawidłowa") (oczywiście, że tak, cieszę się, że reprymenda była jedynie tego rodzaju, pewnie error jak nic, ale jedziemy dalej).
Chwila prosto, skręcamy na Żabi Kruk, nie przepuściłem pani, która chciała nielegalnie przejść przez jezdnię, zatrzymanie na stopie, ponownie skręcamy w prawo w kierunki Baszty Białej, tym razem będzie zawracanie, zatem lewy pas, zawracam lewo, prawo, lewo — błąd, przecież nie mam zrobić 450 stopni. Więc zjeżdżam z powrotem na ten prawy, wciąż posługując się kierunkowskazami. "Co pan tak slalomem jedzie?" "No, bo zmyliło mi się zapotrzebowanie".
Acha, jeszcze była taka przygoda, aby zaparkować prostopadle przy urzędzie skarbowym, jechałem na tyle długo, aż auto samo zwolniło, wjechałem w miejsce parkingowe jakoś tak, lini żadnych i tak nie było widać, raczej było prostopadle, tyle że z rozpędu dojechałem na tyle głęboko, że poszurałem o kraweżnik, na co pan zwrócił uwagę, że nie powinienem. Tak jest. Następnie dodał, że parkowanie było prawidłowe, gdyż drzwi z obu stron można otworzyć na dwa ząbki, co mogę uznać za przejaw czarnego humoru albo wyraźną ironię, gdyż na całym polu parkingowym nie było żadnego samochodu prócz naszego. Potem należało kontynuować jazdę, co oczywiście uczyniłem w prawdiłowym kierunku, dopiero potem uświadomiwszy sobie, że to był jedyny słuszny, gdyż to jednokierunkowa była.
Po tym slalomie pojechalim prosto, po skręcie w kierunku Bramy Nizinnej, wracam sobie już właściwie spokojnie, w miarę szybko, co miałem polać, to polałem, jedynie myślę sobie, że krótko jeździliśmy, ale co tam. Wcześniej, kiedy znienacka udało się, z trudem, bo z trudem, wyjechać z placu, myślę sobie: hurra! niewiarygodne, wyjechałem z placu, czyli nie jest ze mną tak najgorzej. Teraz przynajmniej godzina jazdy przede mną, sobie pojeżdżę. I przez chwilę sobie nawet przyjemnie jechałem. A potem byłem zajęty. Zatem, kiedy okazało się, że już nie jedziemy na strefę, tylko do domu, to myśl powróciła, że może z jazdą nie jestem za pan brat, ale przynajmniej zaliczyłem plac, więc czegoś jednak dokonałem. Zatem następnym razem powinno być już tylko lepiej. Zatem już skręcamy do domu, pan mówi, żeby wjechać do ośrodka, ja się zastanawiam czy to tam, skąd wyjechaliśmy, czy tam gdzie jedzie się na parking. W końcu przy wjedzie do pordu jest zakaz, a dopiero z bliska widać, że nie dotyczy pojazdów pordowskich. Kiedy już to przeczytałem, to na skręcie on mi regularnie zgasł. Pan rzecze, bym zapalił i wjechał do tego ośrodka. Zapalam, byłbym ruszył, ale on zgasł mi ponownie. Znaczy się dwa razy pod rząd. Idealne podsumowanie tejże jazdy. Pan był najwyraźniej zirytowany, aż spytał, czy jest jakiś problem w tym, bym wjechał do ośrodka. Bo tamuję ruch i auta też chcą wjechać. Zapalam, jadę, wjeżdżam. Pan życzy sobie przed garażami, ale one — te otwarte — bardziej w lewo, pan uparcie powtarza, że przed garażami, bym już szybciej dojechał, tam na wprost, i się zatrzymał, jak najszybciej, w końcu, wreszcie.
Dooobra, ale się zmęczyyyyyyłem!