13 lutego, czwartek
My drogi i Miłościwie Nam Panująca wieczorem mieliśmy wiele opowieści LnŚ i PG.
Houston-Wizz — nie oczekiwałem cudów, od początku Howard i Harden to dużo za dużo na Gortata i kolegów. 17-5 na wstępie. Oczywiście 2 faule w 5 min — ława. Mam wrażenie, że poglądy o słabości drugiej piątki Wizz nie są do końca uprawnione, bo to ona w ostatnich meczach często goni/trzyma mecz (40-38 w połowie II kwarty, musiał wrócić Howard). Niesmacznie się oglądało obawy przy oddawaniu rzutów i brak agresji w walce podkoszowej, Nene przy Gortacie to bestia. Dwight zniszczył Wizz, w III kwarcie się rozbiegali 83-65. Następnie Ariza trafił 7/7 trójek (10/12) i zrobiło się 93-90. Na 2 minuty przed końcem 108-110 i zrobiły się emocje. Gortat i Nene put po 6 faulach. Był remis, Wall trafił dwa wolne i na 4 sekundy przed końcem 110-112, potem faul z dupy (sędziowie raczej faworyzowali Houston) (tutaj wielokrotne przykłady "obron" Hibberta, który niemal kładzie ręce na przeciwniku), 111-112, piłka dla Houston, Harden trafił i skończyło się 113-112. Niesprawiedliwe to było i poczułem się rozczarowany jak dziecko. No trudno. Jak w życiu (hihihi).
***
Oczywiście, że w takiej sytuacji Indiana-Dallas już bez emocji, mimo że Dirk rozdawał łokcie (bodiczki) Westowi w głowę. I jeszcze David dostał niesprawiedliwego technika. Ot co. Dallas wygrali na luzaku 81-73 (najmniejsza zdobycz punktowa w sezonie). Potem musiałem zająć się śledztwem. To mnie trochę też rozstroiło. Nastrój w dół.
***
Historią dzisiejszego dnia był strach czy zapali (zapalił), skrobanie (wcześniej), ciastowe serduszko (jeszcze wcześniej), bezpieczna jazda bez niespodzianek, chyba nie popełniłem błędów, o jakich bym pamiętał, podpracowałem, potem było wydawanie prezentów z mini-narracją i w końcu przyszło ciasto, ale było go baaaardzo malutko. Łeee.
***
Podobnież były emocje w meczu Warriors-Miami, gdzie GSW podgonili mimo bardzo dużej straty. Ale też byłem rozproszony, bo napisało do mnie UPC, a przecież ja nie mam nic wspólnego z UPC!? Nastrój w dół. heh, kurwa, James (kolejne prawie triple double) rzucił game-winnera za 3. To było jednak COŚ! (14-26 z pola/4-8 za 3/4-7 osobowe).
***
017 GoldenEye (1995) Blue-ray 33.1 GB — czyli nowe otwarcie. Pierce Brosnan nieumięśniony i gęsto owłosiony na klacie. Jeszcze inne czasy. Rzadko oglądałem, a to się dobrze trzyma w klimacie. Jest znakomite intro oraz drobiazgi, mamy nową M — zdecydowanie nie doceniałem tego odcinka. Aczkolwiek i tak wiedziałem, że pozostałe z tej serii coraz bardziej staczają się w końcówkę lat 90 = strzelamy. A tymczasem to kojarzy mi się (sceny firmowe) ze Skyfallem. Twarze, zmiany, stanowiska, Q. To taki stylowy odcinek. Przedstawili (musieli) wszystkie klasyczne motywy schematu serii, mimo Brosnana jest bardzo typowo, jakby nawet nawiązując do bardzo starych odcinków.
***
No to jedziemy na Orunię Górną, wypakowaliśmy prawie całą piwnicę, prawie, bo więcej książek/czasopism/gazet/wycinków/plakatów/magazynów/wydruków się nie zmieściło. Auto było bardzo ciężkie i potem zgasłem chyba 6 razy. Wielkie ekrany są wielkie, chyba nawet zbyt, ale mieszkanie, jak nowe, bo prawie nowe, wygląda bardzo stylowo.
Ach, przecież jeszcze wziąłem stare, jeszcze z Dworcowej, talerze, talerzyki, sztućce, komplet noży (te prawie nigdy w ciągu 12 lat nie były używane), małe łyżeczki do lodów/ciasta, które matka wysiłkiem, w ubóstwie, wyłożyła w pudełeczku różową bibułką, wstydliwe to było, ale wzruszające, poduszki z Turcji, podkładki pod kubki, deski do krojenia i pewnie jeszcze coś. Nie ogarnę się z tym.
Na Stogach dźwigałem ciężary, będę się tym zabawiał od przyszłego tygodnia, LnŚ jadą ze mną, plus stare/nowe kasety. Trzeba więcej pożegnań zrobić.
W domu jakoś się wyładowałem, chociaż po drodze 2 siatki poszli, piwo do snu, pisarze i "Maskarada" też już się skończyła.
***
No to przy okazji, pożegnania, z kasetami:
King Crimson — Larks' Tongues in Aspic (1973) — zasadniczo nienajgorsze, ale należy do lat sprzed roku 2000, więc nie liczy się. Cross i Muir za dużo nawalają, ale Bruford to dobry perkusista jest.
Pink Floyd — Animals (1977) — miałem słabszą serię z kasetami, więc to było jakieś wytchnienie, chociaż nie dało się ukryć, że to już popłuczyny po "Wish You Were Here", które już jest słabawe. Przynajmniej jakiś kawałek rocka.
Clannad — Anam (1990) — to w ogóle nie moja bajka. Z pamięci tylko bohaterowie serialu do muzycznego tła.
Annie Lennox — Diva (1992) — zaskakująco jedyna rzecz godna słuchania więcej niż raz.
Ennio Morricone — Hamlet (1990) — zaskakująco nie do słuchania, za bardzo orkiestrowe, gdzie mu do Barry'ego, to nie mój kompozytor.
Guns n'Roses — Use Your Illusion (1991) — ta część z "November Rain", a prócz tego numeru nie ma tam nic, prócz drętwego już teraz rockometalu. Gdzie to się podziało w czasie?
Janis Joplin — Greatest Hits (1973) — to chyba był największy cios, jak bardzo nie mogę tego wycia słuchać. Co — w porównaniu z The Doors — jednak dziwi (zaskakujące).
Pink Floyd — Obscured by Clouds (1972) — chwila przyjemnego oddechu. Tutaj naprawdę coś się działo. I brzmiało.
King Crimson — Three of a Perfect Pair (1984) — owszem, był tam jeden refren i jedna melodia, ale całość zagrana na 8-bitowych instrumentach elektronicznych (nikt mnie nie przekona, że tam były gitary). Jakiś muzyczny koszmar.
King Crimson — Beat (1982) — drugie z muzycznych poronień. To jeszcze gorsze, bo przypomina nieustającą improwizację.
Uff.
My drogi i Miłościwie Nam Panująca wieczorem mieliśmy wiele opowieści LnŚ i PG.
Houston-Wizz — nie oczekiwałem cudów, od początku Howard i Harden to dużo za dużo na Gortata i kolegów. 17-5 na wstępie. Oczywiście 2 faule w 5 min — ława. Mam wrażenie, że poglądy o słabości drugiej piątki Wizz nie są do końca uprawnione, bo to ona w ostatnich meczach często goni/trzyma mecz (40-38 w połowie II kwarty, musiał wrócić Howard). Niesmacznie się oglądało obawy przy oddawaniu rzutów i brak agresji w walce podkoszowej, Nene przy Gortacie to bestia. Dwight zniszczył Wizz, w III kwarcie się rozbiegali 83-65. Następnie Ariza trafił 7/7 trójek (10/12) i zrobiło się 93-90. Na 2 minuty przed końcem 108-110 i zrobiły się emocje. Gortat i Nene put po 6 faulach. Był remis, Wall trafił dwa wolne i na 4 sekundy przed końcem 110-112, potem faul z dupy (sędziowie raczej faworyzowali Houston) (tutaj wielokrotne przykłady "obron" Hibberta, który niemal kładzie ręce na przeciwniku), 111-112, piłka dla Houston, Harden trafił i skończyło się 113-112. Niesprawiedliwe to było i poczułem się rozczarowany jak dziecko. No trudno. Jak w życiu (hihihi).
***
Oczywiście, że w takiej sytuacji Indiana-Dallas już bez emocji, mimo że Dirk rozdawał łokcie (bodiczki) Westowi w głowę. I jeszcze David dostał niesprawiedliwego technika. Ot co. Dallas wygrali na luzaku 81-73 (najmniejsza zdobycz punktowa w sezonie). Potem musiałem zająć się śledztwem. To mnie trochę też rozstroiło. Nastrój w dół.
***
Historią dzisiejszego dnia był strach czy zapali (zapalił), skrobanie (wcześniej), ciastowe serduszko (jeszcze wcześniej), bezpieczna jazda bez niespodzianek, chyba nie popełniłem błędów, o jakich bym pamiętał, podpracowałem, potem było wydawanie prezentów z mini-narracją i w końcu przyszło ciasto, ale było go baaaardzo malutko. Łeee.
***
Podobnież były emocje w meczu Warriors-Miami, gdzie GSW podgonili mimo bardzo dużej straty. Ale też byłem rozproszony, bo napisało do mnie UPC, a przecież ja nie mam nic wspólnego z UPC!? Nastrój w dół. heh, kurwa, James (kolejne prawie triple double) rzucił game-winnera za 3. To było jednak COŚ! (14-26 z pola/4-8 za 3/4-7 osobowe).
***
017 GoldenEye (1995) Blue-ray 33.1 GB — czyli nowe otwarcie. Pierce Brosnan nieumięśniony i gęsto owłosiony na klacie. Jeszcze inne czasy. Rzadko oglądałem, a to się dobrze trzyma w klimacie. Jest znakomite intro oraz drobiazgi, mamy nową M — zdecydowanie nie doceniałem tego odcinka. Aczkolwiek i tak wiedziałem, że pozostałe z tej serii coraz bardziej staczają się w końcówkę lat 90 = strzelamy. A tymczasem to kojarzy mi się (sceny firmowe) ze Skyfallem. Twarze, zmiany, stanowiska, Q. To taki stylowy odcinek. Przedstawili (musieli) wszystkie klasyczne motywy schematu serii, mimo Brosnana jest bardzo typowo, jakby nawet nawiązując do bardzo starych odcinków.
***
No to jedziemy na Orunię Górną, wypakowaliśmy prawie całą piwnicę, prawie, bo więcej książek/czasopism/gazet/wycinków/plakatów/magazynów/wydruków się nie zmieściło. Auto było bardzo ciężkie i potem zgasłem chyba 6 razy. Wielkie ekrany są wielkie, chyba nawet zbyt, ale mieszkanie, jak nowe, bo prawie nowe, wygląda bardzo stylowo.
Ach, przecież jeszcze wziąłem stare, jeszcze z Dworcowej, talerze, talerzyki, sztućce, komplet noży (te prawie nigdy w ciągu 12 lat nie były używane), małe łyżeczki do lodów/ciasta, które matka wysiłkiem, w ubóstwie, wyłożyła w pudełeczku różową bibułką, wstydliwe to było, ale wzruszające, poduszki z Turcji, podkładki pod kubki, deski do krojenia i pewnie jeszcze coś. Nie ogarnę się z tym.
Na Stogach dźwigałem ciężary, będę się tym zabawiał od przyszłego tygodnia, LnŚ jadą ze mną, plus stare/nowe kasety. Trzeba więcej pożegnań zrobić.
W domu jakoś się wyładowałem, chociaż po drodze 2 siatki poszli, piwo do snu, pisarze i "Maskarada" też już się skończyła.
***
No to przy okazji, pożegnania, z kasetami:
King Crimson — Larks' Tongues in Aspic (1973) — zasadniczo nienajgorsze, ale należy do lat sprzed roku 2000, więc nie liczy się. Cross i Muir za dużo nawalają, ale Bruford to dobry perkusista jest.
Pink Floyd — Animals (1977) — miałem słabszą serię z kasetami, więc to było jakieś wytchnienie, chociaż nie dało się ukryć, że to już popłuczyny po "Wish You Were Here", które już jest słabawe. Przynajmniej jakiś kawałek rocka.
Clannad — Anam (1990) — to w ogóle nie moja bajka. Z pamięci tylko bohaterowie serialu do muzycznego tła.
Annie Lennox — Diva (1992) — zaskakująco jedyna rzecz godna słuchania więcej niż raz.
Ennio Morricone — Hamlet (1990) — zaskakująco nie do słuchania, za bardzo orkiestrowe, gdzie mu do Barry'ego, to nie mój kompozytor.
Guns n'Roses — Use Your Illusion (1991) — ta część z "November Rain", a prócz tego numeru nie ma tam nic, prócz drętwego już teraz rockometalu. Gdzie to się podziało w czasie?
Janis Joplin — Greatest Hits (1973) — to chyba był największy cios, jak bardzo nie mogę tego wycia słuchać. Co — w porównaniu z The Doors — jednak dziwi (zaskakujące).
Pink Floyd — Obscured by Clouds (1972) — chwila przyjemnego oddechu. Tutaj naprawdę coś się działo. I brzmiało.
King Crimson — Three of a Perfect Pair (1984) — owszem, był tam jeden refren i jedna melodia, ale całość zagrana na 8-bitowych instrumentach elektronicznych (nikt mnie nie przekona, że tam były gitary). Jakiś muzyczny koszmar.
King Crimson — Beat (1982) — drugie z muzycznych poronień. To jeszcze gorsze, bo przypomina nieustającą improwizację.
Uff.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz