poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Odcinek z łagodzeniem histerii



20 lutego, czwartek

My drogi i Miłościwie Nam Panująca napoczęliśmy obiecujący serial.

Gortat bardzo dobrze w I kwarcie, ale w III już 4 faule (nie do końca sprawiedliwe), a Atlanta wróciła do gry (jakby z łatwością). Ale uff, Wizz dowieźli, Teague upadł na stopę Gortata i się kontuzjował, Gortat 7/9 = 14 pkt, 12 zb., 2 bloki. 114-97.
***
Whoa! Steve Blake poszedł do Golden State usłyszałem właśnie w przypadku Lakers-Houston. Oczywiście jest buuuu na Howarda. Czyżby Pau do Suns usłyszałem? E-e. 75-104 po III kwartach, tylko przegląd. 108-134. Nikt na to nie patrzał.
***
Nie pochwalam tego przy przesadzie (akcje sami przeciwko wszystkim — play-off 2013), ale przy meczach Bulls z reguły bywa gorąco, jest walka, są emocje. Tym razem zagotował się Psycho-T (jednak nie jest z niego koszykarz na miarę), a Toronto goni. Końcówka IV kwarty byłaby bardziej emocjonująca, gdybym był bardziej wyspany. Kwiatkowski rzecze: generał Lowry. Taj Gibson wyfaulowany. 10 s do końca, punkt straty i... nie weszło. Plus rzuty i 92-94.
***
I poszedł Jason Terry za Marcusa Thorntona (Nets-Kings). Ale to już jest zjazd.
***
John Barry — The Ipcress File (1965) — znakomicie przypomniało mi, że mam wysokojakościowy film do obejrzenia. Ta dam! A dzisiaj wieczór z trade-dead-linem.
***
Homeland!
***
A zatem siedziałem trochę tu i trochę tam. Niby nic się nie działo, ale parę nazwisk poszło i czytałem na bieżąco live-chata. Jakieś emocje tam byli, głównie ekscytacja tym, że się dzieje albo przynajmniej może się wydarzyć. Do tego zapakowałem 4 paczuszki, które wysłałem w piątek po robocie. Trwało to do 21 z minutami, a potem napoczęliśmy rozpoczęcie (ja jestem za, ale ja zawsze jestem za) (no, prawie) i dawno nie słyszany popcorn mniam.


21 lutego, piątek

Odcinek z porannymi przechodzącymi z wczoraj wydarzeniami. The Rematch.

My drogi i Miłościwie Nam Panująca sorczak za pomylenie Emm.

Wiadomo, były trady, się działo, ale najpierw mecz dnia. Wrócił Westbrook, trochę ponawsadzał, była wrzawa, po czym James zaczął 5/5, dopiero nie trafił wolnego i 3, ale wciąż 6/7 po 5 minutach. Mocne otwarcie. Podobnie jak w pierwszym meczu, na początku Miami wygladają jak mistrzowie świata. Ale mecz jest długi. OKC 9 strat i 17-34.
Zasadniczo myśl ZNYKa — czy im jeszcze zostało paliwo w baku, gdyż Allen i Batier to już tylko cienie legend, ale wciąż druga piątka wygląda bardzo porządnie i układnie. Thunder jednak za młodzi by ich zapamiętać.
Ponownie dużo strat Miami i doszli na 47-54. W III Miami broniło i trafiało, ale roztrwoniło przewagę nawet 20 pkt, w końcówce 1/8 i 65-76.
IV - Miami dobrze gra, reaguje na ataki OKC, w połowie LeBron dostał w nochala i krwawił jak prosiak, ale dunka zdrobił. Mecz stracił energię, mimo że OKC przez chwilę wykorzystywało okazję by gonić rywala. Czekamy na wieści z szatni. Nawet miejscowa publika ucichła. Brooks chyba też uznał, że w takiej sytuacji głupio byłoby wygrać i zdjął starterów. 81-103.
***
Debiut Steve'a Blake'a! Dostał owację. Zawodnicy nba, którzy wyglądają na chorych na HIV są ok. I to właściwie było dla mnie historią meczu, bo Curry nie trafiał, Igudala grał słabo, Lee trzymał grę (11/22 — 28 pkt. Końcówka emocjonująca, punkt za punkt. I będzie dogrywka. Trochę siadło przez rzuty wolne, ale ostatecznie 102-99. Miło. Mimo słabych statystyk (1/5 za 2, 1/4    za 3, 1 as., 1 strata, -16 — najgorzej w całym zespole w 18 min), to Blake przynajmniej wyglądał mi, że wie co robi.
***
John Barry — Robin And Marian (1976) — melodię główną znam. Więc trzeba resztę. "Chase" mnie również przekonuje. Aż za dobrze pamiętam film.
***
"Dawn In Sherwood" kaseta rocks!
***
Umarłem w drodze do domu i podobnie odpadłem z łbem i energią w drodze do. Było nas 13, zatem było sporo zmian, więc mimo że grałem krócej, to jak wpadałem na 5 min to biegałem szybciej niż zazwyczaj, bo nie musiałem się oszczędzać. Wynik energetyczny na koniec — jednak mniejsze  wyczerpanie. Ponieważ miałem dziurawe ręce i krzywe oko (inni też, jakby co), to skupiałem się na bieganiu i robieniu wiatraka. Ale parę solidnych zbiórek w ofensywie to było coś.
***
No iśmy się zebrali, więc mimo pomylenia nazwisk i mimo początkowego nierozwoju, film This is the End (2013) okazał się ekstrawaganckim wystrzałem z tekstami i kolorowanką. Czyli technicznie bez zarzutu ani wstydu, ponadto dopracowane w szczegółach, dialogach, muzyce, grze aktorskiej, obsadzie, kompleksowe i z dnem. Śmiałem się jak głupi, bo to miejscami było śmieszne, i — co ważne — niemal pozbawione żenujących części. Z tegoż to powodu natychmiast przed snem zaopatrzyłem się w Superbad (2007) i przypomniałem sobie McLovin'a. Yea.



Brak komentarzy: