piątek, 6 maja 2011

Le Notti Di Cabiria (1957)


Ponownie. Bo niemal w każdym momencie zaskoczył moje przyzwyczajenia "czytelnicze". Bo Wanda.

Franca Marzi. Fest babeczka. Festiwal gry aktorskiej i mistrzostwa scen, jedna po drugiej. Wanda świetnie wygląda i ma absolutnie współczesną fryzurę.

Spoiler (ten głos "rozsądku" to ja):
— Myślisz, że ten ją też przerobi na 40 tysi?
— Dziee tam. Na więcej.
— Teraz jak tak powiedziałeś, to się boję, że jej to zrobi.
— Od razu widać, że to oszust, szarlatan, kłamca i łgarz.
— Jak jej to zrobi, to chyba nie wytrzymam.

A Wanda chyba jako jedyna miała naturalnie zrobione brwi. W sensie kształtu i kierunku.

Wandy niemal nie ma w necie. Robiąc screeny uświadomiłem sobie, że obejrzenie tego filmu było takie "lekkie" ze względu na kompletny brak oczekiwań. No i niezwykłość obrazu budowała go ze sceny na scenę.
Teraz, bezpośrednio, nie mógłbym go obejrzeć po raz drugi. A na pewno bym się poryczał.

piątek, 29 kwietnia
Ch... tam. Tydzień wcale nie wyglądał na krótszy.
***
Play-off time. I od razu na dzień dobry 5/25 (rzuć pan cegłę), 4 przechwyty, ale 7 strat, 3 zb., 8 as., ale za to w humorze. Porobiłem sobie kółeczka jak szatan (= jeździec bez głowy), podotykałem się z chłopakami. Otarcia, obicia, odrapania, ale obyło się bez ofiar. Byłem jak buldog i skała.
Jednocześnie. Jak 60 kg skały. Heh.

Chyba nie trafiłem ani jednej pary I rundy. Dwa zaskoczenia in+: 4-0 Bostonu i wakacje Orlando (dobrze wam tak). In-: szkoda Spurs. 4 mecz LAL-NOH (z odtworzenia) był ekscytujący, tyle, że tego wieczora do mnie nie trafiał. Raczej na smutno. Chociaż wciąż warto oglądać.

Dopiero Auric Goldfinger mi nieco pomógł. Może nawet za bardzo, bo do 3.

Brak komentarzy: