czwartek, 20 marca 2014

Odcinek z pocztową sobotą



1 lutego, sobota

My drogi i Miłościwie Nam Panująca wreszcie z zaliczonymi frytkami.

Brooklyn Nets grali po prostu nic (za starzy, za wolni, za słabi fizycznie), a Oklahoma City Thunder ma Kevina Duranta, który trafia niemal wszystko, z każdej pozycji. Durant jest Jordanem naszych czasów. Nie wiem kim jest James, ale to jest historia na żywo. 63-35 w pierwszej połowie, kolejny powód do wstydu. Właściwie przeglądałem to tylko dlatego, żeby zobaczyć, ile rzucić Kevin. Ale nie grał od połowy III kwarty, i przerwał streak 30 pkt, szkoda, podobno o to nie dba. OKC 64% trafionych. Serge Ibaka 12/12.
***
W oglądaniu ściąganych meczy podoba mi się też ciągłość, historie komentatorów, zwolnienia w przerwach, powtórki, statystyki, kolorowe tablice i porównania, ale to sobie zostawię na wakacje.
***
No i trzeba przyznać, że słucham "między rondem a palmą" i jestem STRASZNIE na bieżąco. Mimo że jeszcze nie kumam szczegółów zagrywek. Ale bawię się.
***
Nate Robinson zerwał ACL i nie zagra już w tym sezonie, szkoda, to taka brawurowa historia na play-off zawsze była. "Robinson nie miał aż tak udanego sezonu jak w Chicago, ale był bardzo przydatny jak zawsze wnosząc dużo energii do gry. Zdobywał średnio 10.4 punktów, trafiał 37.7% za trzy i zaliczał 2.5 asyst. (...)  W ostatecznym rozrachunku, mimo że czasami przyprawiał Briana Shaw o ból głowy, wnosił więcej pozywanego do gry i z nim na parkiecie Nuggets byli lepsi o 6.7 punktów na sto posiadań". Nate The Great zawsze wzbudzał sympatię. 175 cm.



***
GSW męczyli się z Utah (bo ogladał Karl Malone?), koledzy nie trafiali, ale Bogut wyglądał jakby był zdrowszy (i skakał i dunkował), Stefka rzucił 44 pkt i tyle widziałem w 20 minut. LP rulez.
***
W ten weekend zaliczone dwie jajecznice (jak nigdy ostatnimi czasy), potem, po śniadaniu — to już jakaś 13 była — ruszyliśmy w trasę, byliśmy w nietypowym sklepie, zrobiliśmy typowe zakupy i z powrotem. Ciężko było. Ale trochę czasu na dworze przynajmniej. No i jeszcze po drodze upragnione frytki. One wciąż nie takie rewelacyjne, sosy mogą być (keczupowo-bananowy) i napój o smaku lizaków coca-cola na doklejkę. Idziemy dalej, ciężko.
***
Bigos do końca, zajęcia techniczne, aż z tego wszystkiego wieczorem zagraliśmy w prawdziwe karty (vist).


Ho-ho-ho
2 lutego, niedziela

Odcinek z leniwą niedzielą

My drogi i Miłościwie Nam Panująca fantastycznie się nudzimy.

W I kwarcie Wizz jeszcze wygrywali z OKC. Gortat nieskuteczny, ale nieźle w obronie. Jednocześnie przeglądam płyty, więc oczy dookoła głowy. Jeszcze ciut prowadzili po II kwarcie (Gortat 4 pkt). W III się rozegrał (10 pkt, Wall 15 as.). Chłopcy gonili (emocje), ale uff, Wizz wygrali, głównie dzięki Nene, Gortat pozbierał statystyki (14 pkt, 14 zb.), miał najlepsze +18 i komentatorzy go chwalili.
***
Przejrzałem NYK z Miami, bo Indiana podpisali Byunuma i zrobiło się strasznie, a ZNYKu wieszczy porażkę i rozpad. Tak to niestety może być, czekam na play-offy z drżeniem, bo 3-peat to jest jednak coś wyjątkowego w historii, ale trudno ukryć, że Larry Bird zbudował — na tę chwilę tak to wygląda — mistrzowski skład. Ojej.
***
Zmarł Philip Seymour Hoffman. Jak na mnie, to byłem nawet wstrząśnięty. To strata dla KINA. Filmy z jego udziałem z reguły nie zawodziły, a on sam je naznaczał swoją paskudną postacią. Kreacje. No szkoda.
***
Po kawie mieliśmy odświeżyć auto i wypaść, ale las wszędzie taki sam i nudny, więc wybyłem z nausznikami i to było bardzo korzystnie resetujące, ileż można na tych koszykówkarzy patrzeć. To taki trochę ostatni dzwonek, bo odwilż przecież. Ścieżki udeptane, górki ośnieżone, bardzo dobra wycieczka.
***
Kotlety schabowe cacy przygotowałaś, sprawiłem się ładnie z owocami i wszystko sprawnie i ekonomicznie przecedziłem. Nawet nie było ofiar w kuchni, a kaseta, a wino, oj się działo. Trzy siatki z mokrym jutro do wyrzucenia.
***
Licytacja przegrana (łobuzy), aperitif obejrzany, Prince of Persia (2010) będę musiał sam sobie obejrzeć, bo to pyszna przygodówka jest, przygotowani technicznie na więcej (chyba jakoś od wczoraj trenujemy), popcorn i The Hogfather — Part 1 (2006) trwał dokładnie półtorej godziny, jak wskazywał. Porównania do poczty nasuwały się same, a ja ledwo wytrzymałem dodatkowo podlany sommersby. Taka to niedziela była. Że nie wspomnę o bułeczce ze schabowym, yei.




Brak komentarzy: