piątek, 20 stycznia 2012

Opowiadanie eschatologiczne



Leżałem sobie na łożu śmierci. Było to niedługo po tym, jak jakiś świr będący akurat dyrektorem szpitala zaczął strzelać do swoich strajkujących pracowników, którzy znowu chcieli go oskubać z nadmiaru pieniędzy, którego nie miał. Właściwie to rząd oskubał go z dodatków dla pracujących lekarzy, ale to w końcu on przerobił pneumatyczny pistolet sportowy na strzelający ostrą amunicją. A przynajmniej on go posiadał i strzelał na ostro. Trudno bowiem podejrzewać dyrektora szpitala o rusznikarskie sztuczki. Raczej zapłacił za tę transformację fachowcowi. Pieniędzmi lekarzy. Na szczęście nikogo nie zabił. Jeszcze by było! Nie dopuścił do złośliwego użycia niecnego hasła: „Doktorze lecz się sam”. W każdym drzemie odrobina szlachetności.
&
Notabene, dyrektor szpitala należał do klubu łowieckiego „Szarak”. Natomiast człowiek przez niego postrzelony, który trafił do tego samego szpitala, zapytany o wrażenia odpowiedział:
— Chce mi się cholernie palić.
— Dlaczego? — spytał zaskoczony łowca sensacji.
— Bo jestem cholernym nałogowym palaczem.
&
Dokładnie tego dnia kiedy zabrałem się do umierania, pewien młody człowiek zabarykadował się w sklepie spożywczym biorąc za zakładnika 60-­letnią (to znaczy, że nie była gorąca) staruszkę. Kiedy inny spragniony łowca sensacji pytał się go, dlaczego to robi, ten odrzekł:
— Tak nie wiedziałem co ze sobą zrobić, zacząłem być głodny, to wpadłem tutaj.
— I co pan teraz je?
— Szprotki w pomidorach.
— A co potem?
— Sobie posiedzę żeby pomyśleć, zapalę papierosa, a potem nie wiem, może popełnię samobójstwo.
— Czy ma pan jakieś życzenia?
— Chciałbym jeszcze coś zjeść — powiedział osiemnastolatek.
&
Ale wracając do mego konania. Kiedy tak sobie wylegiwałem zmożony śmiertelnie bolesną chorobą, obok mnie stała żona oraz dwójka naszych dzieci. Gdy już stwierdziłem, że nadszedł dobry czas na tak zwane „odejście”, zawołałem żarliwym głosem:
— Boże, jak tam pięknie — nie chciałem robić zawodu dzieciakom i straszyć ich piekielnymi mękami.
— Jakże kolorowo pięknie — jęknąłem z zachwytu, dzieciaki wytrzeszczyły bardziej oczy, łzy im nieco obeschły, uśmiechnęły się niepewnie. Za to moja żona spojrzała na mnie podejrzliwie, jakby chciała wiedzieć co ja znowu kombinuję. Jej złośliwa natura nie chciała wierzyć, że coś bredzę bez związku. I miała rację.
Na razie jednak uśmiechnąłem się do niej wyrozumiale, wyszeptałem:
— Wybaczam ci wszystko. Miałaś rację — chciałem nawet wyciągnąć do niej dłoń, ale już zabrakło mi sił i złożyłem martwą głowę na poduszce.
&
W testamencie zażyczyłem sobie by pochowano mnie w metalowej trumnie, gdyż dzięki solom metali proces rozkładu ciała może się nieco opóźnić. Jakieś 10 lat. Mogłem zdecydować się na formalinę, ale sądziłem, że mógłbym później mieć problemy z wodą w płucach. Starannie wybrałem też teren pochówku, bagnisty, niedaleko wybrzeża: anty-gnilne kwasy w próchnicy, arszenik z żelazistych źródeł i sole morskie miały mi zapewnić mumifikację zwłok. Do tego natron i preparaty z cedru w trumnie. Mumifikacja w suchym, przewiewnym miejscu (na przykład w krypcie) nie wchodziła w grę, gdyż żona mogła się do tego łatwo dostać. Nie żartuję. Już trzy dni po pogrzebie usiłowała dokopać się do mnie, aby wpuścić niszczące powietrze do mojej trumny. Na szczęście jej gach, z którym się puściła jeszcze przed moją śmiercią, był na tyle rozsądny, że powstrzymał ją przed świętokradztwem. Ona wiedziała.



JOHANN VREEN, Cornick (POSEN–DANZIG, AUTUM 1998)


V4 by johannvreen


ps. próba. zawsze można liczyć na przyjacielską pomoc zaciężnych wojsk (tak, czytam nowego Daviesa):

— ja nawet nie wiem co tam grałam!
— tak, słyszałem o tej sesji nagraniowej — Endriu ustawił mikrofony, Mateusz powiedział grajcie, a potem zrobił z tego 4 płyty

Brak komentarzy: