poniedziałek, 9 stycznia 2012

Ojciec (cz. 1)



Profesor lubił niekiedy udowadniać, że jest w kontakcie ze swoim synem.

Chodził z nim do kina.

— Czy widzieli państwo „Armagedon”? Ja czasami chodzę do kina ze swoim synem na takie filmy.

Być może niektórym imponowały zażyłe stosunki ojca z synem lecz nie mi. Ta jawna manifestacja budziła we mnie nieuzasadnioną zawiść. Kto jak kto, ale Profesor z synem.

Po raz pierwszy spotkałem Profesora gdy prowadził dla stumanionych studentów nadobowiązkowy wykład o polskim wieszczu Jaworskim Romanie. Wieszcz ów przykuł moją uwagę dogłębnie, ale jeszcze bardziej (dogłębnie) uczyniła to Profesora TWARZ. Mądra i jakaś taka... ojcowska. Koleżanka z pierwszego rzędu, co miała zwyczaj wjeżdżać na salę wykładową rowerem też wyrażała swój zachwyt:

— Widziałeś?!? ON ma takie delikatne piegi!!

Oprócz TWARZY Profesor imponował rozległością barków i horyzontów, oraz silnym, męskim karkiem. Na młodsze słuchaczki Profesor oddziaływał niskim brzmieniem głosu i niepoślednimi zdolnościami aktorskimi: podczas recytacji rwał sobie włosy z brody i uderzał dłonią w katedrę. Krzyczał:

— Ja! Ja! Ja! — a za każdym razem drżał mebel i drżały studentki. Silne wrażenie wspomagane było dekadenckimi dżinsami Profesora i niemodną marynarką.

Do pisarza Jaworskiego zapałałem gwałtowną miłością, do Profesora również, choć nie była ona łatwa. Pierwszy raz to synowskie nieomal uczucie wystawione zostało na próbę podczas nieudanej próby zaliczenia zajęć na ocenę wystarczającą. Profesor powiedział wówczas, że od studentów wymaga czegoś więcej niźli umiejętności czytania:

— Przede wszystkim powinien pan imponować obfitą bibliografią.

Kiedy już taką zaimponowałem, Profesor rozbawiony powiedział:

— To bardzo zabawna parodia pracy naukowej i ja oczywiście, wystawię panu ocenę — a następnie kazał się zastanowić, czy rzeczywiście odczuwam potrzebę studiowania na tymże uniwersytecie, na co odpowiedziałem, że ciotka, matka, stryjek i dwóch sąsiadów, co Profesor zrozumiał:

— No tak, to sytuacja jest zrozumiała. Wie pan, we Francji... — i opowiedział mi co we Francji, a ja żałowałem, że nie jestem Francuzem albo chociaż Amerykaninem.

Nic pamiętam, czy to jeszcze było wtedy, czy już po, pamiętam że pewnego dnia na ocienionym korytarzu nieśmiale zapylałem, czy Profesor nie zechciałby przeczytać mojej powieści, którą z mozołem tworzyłem od dwóch lat. Wpierw Profesor zapytał:

— A próbował pan zanieść to do wydawnictwa? Wie pan, Beckett… — po czym opowiedział mi co Beckett, a następnie zgodził się, że oczywiście, ale po lekturze, która zresztą się przeciągała („Widzi pan, dosyć sporo rzeczy tutaj leży” — wskazał na stosik) już nie pytał, czy próbowałem swoje dwuletnie dzieło zanieść gdziekolwiek.

Na gorące prośby moje Profesor wydał swój wyważony osąd słowami:

— Na dłuższą metę to trochę nużące — gdy usiłowałem od Niego wydębić choćby jakąś zaletę, zastanowił się chwilę i znalazł:

— Ma pan taką długą frazę — potem westchnął:

— Pana tyle rzeczy nie interesuje — co mnie trochę zdziwiło, bo przecież biegle gram w ping-pong, jestem gitarzystą zespołu młodzieżowego i nawet kleję modele samolotów z „Małego Modelarza”; podczas tej myślowej wyliczanki trochę nie uważałem i z oddali dotarło do mnie:

— My pisarze — a może mi się tylko zdawało, do dzisiaj nie jestem pewien, jakie wtedy słowa padły między nami.

— Kiedy rozmawiałem z Konwickim — kontynuował Profesor, a ja nagle poczułem się otoczony niebiańskim nimbem wspólnoty, jakby w jednej wielkiej rodzinie: Profesor z Konwickim, ja z Profesorem, rozmawiamy, siedzimy, my, pisarze.

Wyszedłem z gabinetu po kilku minutach (wydawało mi się, że minęło kilka godzin). Byłem niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, gestu. Jakby jakowyś duch mnie opętał. Zrozumiałem, żem jeszcze niegodny, że jeszcze wiele nauczyć się muszę, ale już stałem u bram, już zostałem dopuszczony, tak, tak, tak! Zaczęło się. Teraz już życie otworem.

Podczas kolejnego spotkania, jako pierwszy sprawdzian mojego „nadawania się” do namaszczonego grona, Profesor zadał mi zadanie napisania krótkiego opowiadania o matce. Z zadania tego wywiązałem się ochoczo, ale Profesor odpowiedział tylko:

— To bardzo ciekawe spostrzeżenie. Nigdy nie spotkałem się z taką sytuacją. Zazwyczaj miałem szczęście obcowania z ludźmi intrygującymi, którzy mieli dużo do powiedzenia — i tak zakończył, nie dawszy mi nowego zadania. Trochę się zdziwiłem, ale zrozumiałem, że teraz trzeba czekać. Nowy etap rozpocznie się po sprawdzeniu mojej cierpliwości.

Czekałem cierpliwie. Prawie przez rok Profesor nie dawał znaku życia. Ale ja ciągle miałem w pamięci jego TWARZ i wszystkie moje działania ukierunkowałem w tym celu by żyć tak jakby On tu był. Zastanawiałem się:

— Co by powiedział Profesor — albo — co uczyniłby na moim miejscu. — I tak czyniłem. Dodatkowo zmieniłem swoje nazwisko na podobne brzmieniowo do Jego nazwiska, wszystko po to, by być bliżej Niego.



V3 by johannvreen


ps. grunt to mieć dobry krok! f... Jesus Quintana. Let's go bowling.

Brak komentarzy: