środa, 25 stycznia 2012

BAJKI SAMOGRAJKI



(z cyklu)

lm bardziej sięgam w głąb mej pamięci, tym mniej jestem pewien, które z moich pragnień jest podstawowe, pierwotne, niemniej jednak wydawać by się mogło, ze był to wóz. Wóz strażacki. Właściwie to wozy były dwa: wielki wóz i mały wóz. Mały wozik strażacki, który miał mój kolega, kuzyn przyszywany, z którym bawiliśmy się od maleńkości. A wóz był prześliczny, czerwony z lampeczkami, a na domiar wszystkiego, można było strzelać woda z armatki po uprzednim wypełnieniu zbiornika.

Wóz ten, a raczej niewielki wozik, był przedmiotem nieustannej mojej zawiści względem przyszywanego kuzyna, tak samo zresztą jak i koń. Ogromny koń na biegunach. Koń kiwał się statecznie w tył i w przód, kiedy galopowało się na jego grzbiecie, było to przeżycie niemalże podobne w natężeniu do wystrzelenia wody z armatki czerwonego wozu strażackiego. Był też drugi wóz. Duży wóz strażacki, większy od konia. Co ja mówię! Większy od dwóch koni a może nawet i trzech, pod warunkiem, ze bieguny trzeciego nie są na grzbiecie drugiego.

Gdy lat było mi cztery, zimową porą potrącił mnie na przejściu dla pieszych wóz strażacki na czerwonym świetle. Nie wiem, czy jechał na pożar, do pożaru czy gdziekolwiek, jednakże ja osobiście poturlałem się po śniegu, gdyż grube futro przydawało mi kształtów zaokrąglonych, mimo że czasy były ciężkie. Dlatego tez pojechałem do szpitala, a raczej znalazłem się w nim gwałtownie, gdzie poddany zostałem wielogodzinnym obserwacjom. Za parawanem umierali ludzie a na pewno krzyczało jakieś dziecię, mnie zaś mama podsunęła do zjedzenia banan oraz czytała mi książeczki.


Kiedy dziś przypominam sobie to zdarzenie, uświadamiam sobie donośność tego faktu. l z przerażeniem dostrzegam straszliwą symbolikę owego banana. Bo gdybyż stan mojego zdrowia fizycznego, tudzież pobyt ciała mojego na ziemi nie były w niepewności, to czy rodzic mój najukochańszy byłby skory do takiego poświecenia jakim było wielogodzinne wystawanie w kolejkach przed sklepem kolonialnym, bez pewności czy bananów wystarczy czy nie? Zwykle nie starczało.


Jednakże końskie moje zdrowie przechyliło szalę życia na lewo, może przez kaprys, może po to bym mógł teraz, przed wami zastanowić się: dlaczego wóz strażacki, dlaczego koń a dlaczego banan? Nie zostałem przecież strażakiem portowym, w końskie nawozy staram się nie wdeptywać, wiec może jednak banan?


Obłe przekleństwo wygięło się nade mną żółtym łukiem, gdyż nie wiem, duma nie pozwala mi się przyznać, niepewność zaś przygniata mnie niewiedza tożsamości narodowej drugiego z kolei wspomnienia z dzieciństwa, banan bowiem importowany był, nie krajowy.



JOHANN VREEN, Majerle (DZIEŁA ZEBRANE, 1998)



ps. sami smarkacze. ciekawe kto się rozłoży do czwartku. zaległe, wzruszające: jakie małe stópki (to o mnie)

Brak komentarzy: