piątek, 10 sierpnia 2012

Giżycko — saga (wiśniowa)




czwartek, 2 sierpnia

Odcinek z początkiem wakacji, w którym my, drogi i miłościwie Nam Panująca wyruszyliśmy na pierwsze dłuższe wakacje

Jest ok na wcześniejsze wyjście. Extra. Kilka prac porządkowych, rozdysponowanie dyspozycji i szu szu.

Trafił nam się upał. I pikacz. I to stanowiło deja vu. Ale uff, udało się, choć nerwy już były. I upał. Ale jazda była wyborowa, Krzysiu się sprawił, może końcówka była nieco zaskakująca, ale w końcu i camping się znalazł. 265 km, dwa przystanki, 4,5 godziny jazdy, dużo płyt, ale kanapek za mało. System wietrzenia może nie do końca doskonały, pod koniec miałem wrażenie opuchniętych oczu i nosa, ale przeżyliśmy.

Wieczór zmierzch. Recepcja. Jedno miejsce oszukane, drugie bardzo dobre. Pierwszy camping w życiu, kto by pomyślał. Fajnie. Materac z prądem. Rozkładanie i układanie. Sprawnie. Fajnie. Kto by pomyślał. Że to fajne.



piątek, 3 sierpnia

Odcinek z kartuszami, w którym my, drogi i miłościwie Nam Panująca nieomal pękliśmy

Jako że nie było żadnych konieczności, prócz takich, żeby schować się w cieniu, śniadanie zjedliśmy w cieniu. I do tego herbata. Na palniku. Nie takim (http://hikingdiy.blogspot.com/2011/07/restove-re-your-stove-on-trail.html).

Jeszcze wozem. Pierwszy wolny parking. A potem okazało się, że tam wszystkie są wolne. I pierwsze. Zatem ulica główna (Warszawska). Zatem zwodzenie. Mostu. A raczej jego posuwanie. Przesuwanie. Zatem most — cud techniki. Pruskiej rzecz jasna. Ale wciąż działa. Twierdza Boyen. Kolejny cud pruski. Tym razem architektury fortyfikacyjnej. Upał, gorąco, sporo zwiedzania. Niejako półtorej trasy zaliczone. Zatem natura, czerwona cegła, obtarcia od sandales (pamiętać na przyszłość o pancernych sandales!), ścieżki, pomieszczenia, okazyjny chłód, piekarnia, scenografia do horroru, zdjęcia ciemności, intendentura, kleszcze, szczęśliwie nie zdążyły się podpiąć, odbitki Rembrandta, kreskowanie cacy, upał, głód, żyjemy. (amfiteatr z zewnątrz — powiedzmy, że ptaszek).

Kartacze okazały się chyba hitem weekendu. Z chęcią bym jeszcze i jeszcze. Przede wszystkim stosunek ceny do ilości. Szybko przyszło. Potem jedzenie. Pyyyyszne. Zawartość mięsa w mięsie bardzo dobrze. Obwoluta cepelina — znakomicie. Oblanie jak trzeba, a do tego rozlewający się sos po przekrojeniu. Jakże żałuję, że jadłem surówki. (kłuły w ząbki). Bo przecież była jeszcze zapiekanka z ziemniakami, większa i wspanialsza niż ta z zielonego smoka. I tej już nie daliśmy rady. Szkoda było pęknąć żołądek. Ledwo dowlekliśmy się na plażę miejską, gdzie zaliczyłem trzęsiawkę i drzemkę. A potem był latający materac i latający materac 2.

Trafił się niemal biały szkwał na trawie, który przeżyliśmy w markecie. I słusznie. Bo "dużo jedzenia, oj dużo" niekoniecznie musi się nakładać na dużo jedzenia. Do weryfikacji. (cerkiew). Skoro padało i leciały pioruny, to był zakaz kąpieli, chociaż gdyby nie było zakazu, to nie trzeba by było mnie dwa razy namawiać. Zatem namiot, po namiocie, jednak kąpiel, zmarźluch, piechotna droga do miasta, port (czyli przystań), molo, księżyc za kratami, piechotna powrotna i tyle nas widzieli. Czas przejścia zupełnie nieznany.

 

sobota, 4 sierpnia

Odcinek z jednym z dziesięciu, w którym my, drogi i miłościwie Nam Panująca byliśmy jakby w programie drugim

Zaraz zaraz, to co tam było z "rana"? Na pewno: jako że nie było żadnych konieczności, prócz takich, żeby schować się w cieniu, śniadanie zjedliśmy w cieniu. I do tego herbata. Na palniku.

Następnie piechotnica, za torami, dom starców, znajomy już park z ekshibicjonistą oraz morderstwem. Straszna historia. Słabo znana. Ale straszna. Stawik. Daleko i głęboko. Rynek — był. Ciucholandy
były (czyli top secret). Czerwone stoliki były. Wieża ciśnień była. Guz był. Hotel Wodnik był. Obraz olejny był. A potem Polska Żegluga Mazurska. I elegancki (w środku statek), i słońce, i opalenizna, i kanał (kanały fajne), trochę łódek, trochę łabędzi, sommersby, alkohol przez cały dzień (czyli piwo), a tu proszę, jak w Hiszpanii, Niegocin-kanał Łuczański-Kisajno, dwa Brunony (wpisałem Bernardy), miały być pyzy, ale zamknione, potem miał być zestaw innych rzeczy, ale albo zajęte, albo długo, albo, więc pizza i chłodnik i to dokładnie w tej kolejności, sandały pobolewają, bo się popsuły chyba od deszczu tego, bo wczoraj kałuża raz i kałuża dwa, akurat na dwie stópki. Powrót, kąpiel, leżakowanie, pokolejne ubieranie, bo zmierzchująco zimno zaczęło się robić, i herbata wiśniowa z piwem, bo ikea, nie widziałem wcześniej, co ja robiłem, że nie widziałem tych rzeczy? Spać, bo trzeba jechać. Ach, przecież, jeszcze pokazy samolotowe były, orkiestra wojskowa, obwarzanki, pasaż, fontanna, kamieniczki, dworzec, wystawa, słowem moc wrażeń.


niedziela, 5 sierpnia

Odcinek z Lidzbarkiem Warmińskim, w którym my, drogi i miłościwie Nam Panująca szczęśliwie wracamy z wakacji

Śniadanie, pakowanie, sprawnie. Krzysiek nie chciał działać, ale Szefowa mu pomogła. Cmentarz raz, Kętrzyn dwa, coś tam coś tam i dojechalim. Ciepło. Słowem: wakacje.

Kiedyś to ładne miasteczko musiało być. Zameczek wciąż zgrabniutki. Jak z obrazka. Słowem: wakacje. Zawartość bez specjalności (no ale tamten pan bardzo nerwowy), ale tego zdjęcia nie podrobi żaden efekt malarski w fotoszopie. Przypiekane panini i pierogi ruskie. Słowem: wakacje. Ok, mogło być bez natrętnych ptaków. A potem już jazda, i to jaka. Śmy pędzili. (150?) (chyba nawet 155). Krzysiu prowadzi, droga prowadzi, samochód prowadzi, Szefowa prowadzi. Słowem: wakacje. Może w uszatce będę wyglądał trochę dziwnie, ale co tam. Nieco dłuższa trasa, nieco więcej godzin, ale wszyscy byli dzielni. I wspaniali. Udało się! I to jak. Pewnie, że może nie zarejestrowałem wszystkiego, ale jak tu zarejestrować wszystko. Nie da się. Chyba by trzeba dzienniczek prowadzić. Albo blog. A to gupie jest przecież.



Brak komentarzy: