poniedziałek, 30 stycznia 2012

Koniec świata po włosku w galarecie (cz. 1)



— Sam już nie wiesz co wygadujesz, monsieur — rozgorączkowany Adrian Pasdar zwracał się do nie mniej poruszonego Hała Mortleya.
— Jeszcze nam tutaj tylko kosmitów brakuje i nielekkiej strzelaniny — nie przerywał. — Moglibyśmy w końcu ruszyć się z kurzu i zacząć robić cokolwiek.
— Oto jeszcze jeden człowiek, który ma dużo do powiedzenia, ale na tym kończą się jego możliwości — Hal Mortley nie pozostawał dłużny.
Allison Hossack nie wytrzymała:
— Czy wy mężczyźni zawsze musicie się tak głupkowato zacietrzewiać? Żadnego szacunku dla płci przeciwnej, a przecież to my mamy naczelne pierwszeństwo w drażnieniu wszystkich dookoła! Prawda, Cor?
Corinne Toulet długo zwlekała z odpowiedzią, nie lubiła Allison i nie zamierzała potakiwać tylko dlatego, żeby udowadniać rację wyższości kobiet. To były akademickie rozważania (bardzo ładne określenie, które tutaj warte było przytoczenia). Gra toczyła się o większą stawkę, w świecie gdzie życie ludzkie nie miało wartości, każdy pretekst był dobry, aby wypełnić brakującą liczbę stron, gdy zmuszają nas do tego okoliczności. Rzeczywistość bywa brutalna, o czym niejednokrotnie przekonał się Mosche Zvil nieustannie prześladowany z racji swych przekonań i swego pochodzenia. W owych czasach, a przyjmując, że żyliśmy w pustynnym tysiącleciu po tragicznym przelocie komety Halleya, wiara w cokolwiek nie była mile widziana. Mosche Zvil, jako jedyny żyjący Żyd na planecie Ziemi kultywował dawną religię chrystusowo-judajską.
Być może zabrzmiało to śmiesznie, ale w tych czasach już nic nie było takie jak dawniej. Kobiety nie były już takie same. Teraz to mężczyźni mieli problemy z orgazmem, gdyż samowystarczalne kobiety dopuszczały ich raz do roku, w święto zwane niegdyś Bożym Narodzeniem od rzekomych narodzin syna bożego na ziemi. Delikatny organizm Jeżu Chryszta nie wytrzymał ziemskich katuszy, i od tej pory nowi egzekutorzy wyposażani byli w podwójne serca na wypadek, gdyby jedno im pękło.
Spytacie się dlaczego kobiety (choć miejcie świadomość. że to kobiety ówczesne w gruncie rzeczy nie są tymi kobietami, które niegdyś urozmaicały nędzny żywot męski) będące wysłanniczkami niebios o wpisanym rodzaju żeńskim dopuszczały do siebie mężczyzn?
Mężczyzn!? Te biedne, niezewoluowane ofiary losu, nieumiejące przystosować się do zmieniających warunków bytowania! Tutaj wielki konstruktor okazał się łaskawy. Brak upustu spowodowałby nieodwracalne uszkodzenia organizmu, prowadzące w krótkim czasie do straszliwej śmierci, porównywalnej do bólu rodzenia.
Po cóż więc kobiety zadawały sobie trud rozładowywania męskich pęcherzyków nasiennych, skoro nie przynosiło im to wymiernych korzyści? Ależ nie! Role dramatycznie się odwróciły i gdyby nie męskie pomysły i igraszki, kobiety umarłyby z nudów. Obdarzone były wspaniałą wyobraźnią, ale brak im było regularności i zmysłu przestrzennego. Taka malusieńka wada konstrukcyjna. Ten u góry wszystko to genialnie zaplanował. Sztuki przez nie wystawiane, kręcone ruchome obrazy, czy pisane zwoje nudziły swą alogicznością i kobiecym przewrażliwieniem.
One same nawzajem się nie lubiły i nie znosiły też swoich przebrzmiałych tworów. A co dopiero jak zostało ich tylko cztery. Do Allison i Corinne można doliczyć Annę Chlumsky i Savion Glohines.
Wszystkie niebiańsko piękne, światłe skarbnice wiedzy i mądrości, pełne seksu i euforii. Zdolność przeżywania orgazmu: 10 na 10.
U mężczyzn ten współczynnik wynosił: 0 na 0. Mężczyźni nie mieli prawa do szczytowania. Szczytować to sobie mogli na pustynnych górach świata, które wskutek kataklizmu nieco straciły ze swej wysokości jak i uroku. Pustynie były bardziej pociągające. Współcześni romantycy. gdyby w ogóle tacy istnieli, zakopywaliby się po się w piasku zamiast wdrapywać się na poszczerbione wierzchołki i opanowywaliby serca i umysły opisami walki z wlatującymi do oczu ziarenkami piasku. Hipotetycznie romantycy pustynnego tysiąclecia strusiami są zwani od dziwl1ego, choć zmylonego zwyczaju tych prehistorycznych zwierząt.
Chyba nie muszą wspominać, że dzisiaj jedynymi zwierzakami byli ci wymięci na wszelkie możliwe sposoby mężczyźni. Opanowali oni nawet trudną sztukę siusiania z podniesioną jedną kończyną.




ps. 16/36, 13 as., 8 zb. 5 strat, 6 przechwytów; wbrew statystyce, byłem wszędzie, rzucałem, zbierałem i asystowałem. w jednej akcji.

czwartek, 26 stycznia 2012

Bajka about drei chłopcy & one dziewczynken



(z cyklu BAJKI SAMOGRAJKI)

A wiec,
jakiś czas temu było sobie trzech chłopców Jeden duży, drugi średni a trzeci zupełnie malutki. Chłopcy ci mieszkali razem na jednym podwórku i razem chodzili puszczać kaczki nad rzekę. Bardzo się lubili i jeden bez drugiego nie mógł żyć. Oczywiście każdy z nich mieszkał w swoim domu, ale wszystko robili wspólnie. Każdy z nich umiał coś, czego nie znali pozostali i dzięki temu mogli się dużo nauczyć. Nigdy się ze sobą nie nudzili, czerpali prawdziwa radość z przebywania razem. Doprawdy, było w tym coś niesamowitego.

l oto nagle, pewnego dnia spotkali nad rzeka śliczną dziewczynkę. Dziewczynka usiłowała puszczać kaczki, ale nie wychodziło jej to zbyt dobrze, jak mogli stwierdzić chłopcy, którzy w tej dziedzinie byli nie do przebicia. Tak wiec podeszli do niej i grzecznie się uśmiechając zaoferowali jej swą pomoc. Dziewczynka się zgodziła i od tej pory wszyscy czworo chodzili nad rzekę i puszczali kaczki. To były bardzo piękne czasy. Dziewczynka była tak śliczna, że każdy chłopiec kochał ja tak mocno, jak tylko potrafił. Było to bardzo miłe i co dziwniejsze, żadnemu z chłopców to nie przeszkadzało. Przede wszystkim zaś, dziewczynka rzucała teraz kamykami tak samo dobrze jak chłopcy.


Któregoś razu dziewczynka ciężko zachorowała i chłopcy bardzo się o nią martwili. Jeden przyniósł jej kwiatki, drugi ciastko z domu, trzeci cala masę kasztanów. l dzięki temu dziewczynka wyzdrowiała. l kiedy znów mogli razem puszczać kaczki coś zaczęło się dziać nie tak jak powinno.


Oczywiście nadal stanowili wspólną rodzinę, ale nie przewidzieli tego, że dziewczynka była z innego podwórka a innym chłopcom nie podobało się, że dziewczynka może czuć się szczęśliwa i tu i tam. Więzy podwórkowe są zawsze bardzo silne i nie da się ich zerwać, tak więc dziewczynka między jednymi chłopcami a drugimi chłopcami. Ponieważ, dziewczynce było przykro z tego powodu i wcale nie chciała wybierać, bo lubiła tak samo tych, jak i tamtych, więc po kryjomu spotykała się z trzema chłopcami i nadal rzucali razem kamykami. I choć nadal byli razem, to jednak już nie było to samo i wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Ale nie mówili tego głośno, bo chwila szczęścia była ulotna i nie chcieli go tracić, choćby było złudne.


Niestety, jeden chłopiec pomyślał, że lubi dziewczynkę bardziej niż inni chłopcy i czym prędzej jej o tym powiedział i dziewczynka bardzo się ucieszyła. Jednakże chłopcy z drugiego podwórka i szczególny zbieg okoliczności sprawili, że dziewczynka nie mogła już przychodzić nad rzekę i nie mogli już wszyscy razem puszczać kaczek. Trzem chłopcom zrobiło się bardzo przykro, lecz na nic zdały się prośby i błagania. Dziewczynka została zaczarowana i nawet nie słuchała tego, co mówili do niej chłopcy. Tak więc chłopcy zostali sami i choć nadal mieli siebie, to jednak czuli, że ich życie nigdy nie będzie pełne, że nigdy nie będą szczęśliwi tak bardzo jak wtedy, gdy wszyscy razem puszczali kaczki. Jednemu chłopcu było bardziej przykro, bo myślał, ze to wszystko jego wina, ale może mu się to wszystko wydawało. I chyba tylko rzeka wie, ze nie wszystkie kamyki lecą zawsze prosto do celu. I że z całej historii zostało wspomnienie tego co dobre, mile i warte wspominania.


Nie pamiętamy już, jak było naprawdę, wszystkie złe rzeczy odeszły w niepamięć. A zostało nam tylko to o czym chcemy pamiętać. Wyobrażenie, które niekoniecznie musi być prawdziwe. Ale w końcu od czego są bajki.



JOHANN VREEN, Majerle (DZIEŁA ZEBRANE, 1998)


V5 by johannvreen



ps.
— a co u ciebie
— spoko, katarek, jem czosnek, śmierdzę,
chociaż to może nie od czosnku

środa, 25 stycznia 2012

BAJKI SAMOGRAJKI



(z cyklu)

lm bardziej sięgam w głąb mej pamięci, tym mniej jestem pewien, które z moich pragnień jest podstawowe, pierwotne, niemniej jednak wydawać by się mogło, ze był to wóz. Wóz strażacki. Właściwie to wozy były dwa: wielki wóz i mały wóz. Mały wozik strażacki, który miał mój kolega, kuzyn przyszywany, z którym bawiliśmy się od maleńkości. A wóz był prześliczny, czerwony z lampeczkami, a na domiar wszystkiego, można było strzelać woda z armatki po uprzednim wypełnieniu zbiornika.

Wóz ten, a raczej niewielki wozik, był przedmiotem nieustannej mojej zawiści względem przyszywanego kuzyna, tak samo zresztą jak i koń. Ogromny koń na biegunach. Koń kiwał się statecznie w tył i w przód, kiedy galopowało się na jego grzbiecie, było to przeżycie niemalże podobne w natężeniu do wystrzelenia wody z armatki czerwonego wozu strażackiego. Był też drugi wóz. Duży wóz strażacki, większy od konia. Co ja mówię! Większy od dwóch koni a może nawet i trzech, pod warunkiem, ze bieguny trzeciego nie są na grzbiecie drugiego.

Gdy lat było mi cztery, zimową porą potrącił mnie na przejściu dla pieszych wóz strażacki na czerwonym świetle. Nie wiem, czy jechał na pożar, do pożaru czy gdziekolwiek, jednakże ja osobiście poturlałem się po śniegu, gdyż grube futro przydawało mi kształtów zaokrąglonych, mimo że czasy były ciężkie. Dlatego tez pojechałem do szpitala, a raczej znalazłem się w nim gwałtownie, gdzie poddany zostałem wielogodzinnym obserwacjom. Za parawanem umierali ludzie a na pewno krzyczało jakieś dziecię, mnie zaś mama podsunęła do zjedzenia banan oraz czytała mi książeczki.


Kiedy dziś przypominam sobie to zdarzenie, uświadamiam sobie donośność tego faktu. l z przerażeniem dostrzegam straszliwą symbolikę owego banana. Bo gdybyż stan mojego zdrowia fizycznego, tudzież pobyt ciała mojego na ziemi nie były w niepewności, to czy rodzic mój najukochańszy byłby skory do takiego poświecenia jakim było wielogodzinne wystawanie w kolejkach przed sklepem kolonialnym, bez pewności czy bananów wystarczy czy nie? Zwykle nie starczało.


Jednakże końskie moje zdrowie przechyliło szalę życia na lewo, może przez kaprys, może po to bym mógł teraz, przed wami zastanowić się: dlaczego wóz strażacki, dlaczego koń a dlaczego banan? Nie zostałem przecież strażakiem portowym, w końskie nawozy staram się nie wdeptywać, wiec może jednak banan?


Obłe przekleństwo wygięło się nade mną żółtym łukiem, gdyż nie wiem, duma nie pozwala mi się przyznać, niepewność zaś przygniata mnie niewiedza tożsamości narodowej drugiego z kolei wspomnienia z dzieciństwa, banan bowiem importowany był, nie krajowy.



JOHANN VREEN, Majerle (DZIEŁA ZEBRANE, 1998)



ps. sami smarkacze. ciekawe kto się rozłoży do czwartku. zaległe, wzruszające: jakie małe stópki (to o mnie)

wtorek, 24 stycznia 2012

Majerle



Johann Vreen — znany pisarz amerykański o polskich korzeniach, urodzony w Gdańsku (1974), ukończył Technikum Przemysłu Drzewnego we Wrzeszczu.

Autor wielu powieści i krótkich form prozy. Wznawiany obecnie zbiór wczesnych opowiadań został okrzyknięty przez krytyków światełkiem nadziei w tunelu postmodernistycznego chaosu.

Zachowuje klasyczny umiar i klarowną powściągliwość myśli. Dotychczas ukazały się:


1991 Zaczarowany świat — siedmiostronicowy zbiór opowiadań

1994 UMSCHALT — dwudziestotrzystronicowa powieść
1997 Tak więc John? — ponad trzystastronicowa nowela-romans
1997 Opowiastki pornograficzne — ze wstępem autora, który jednak nie zapobiegł ocenzurowaniu ilustracji



JOHANN VREEN, Majerle (DZIEŁA ZEBRANE, tom, waits, HANS KLOSS GAZETTE, 1998)




ps. 142-100, trocheśmy porzucali

poniedziałek, 23 stycznia 2012

(...)






JOHANN VREEN, Cornick (POSEN–DANZIG, AUTUM 1998)




ps. z cyklu galileo: k..., jak oni to zrobili (czarna dziura) — pierwsza zwrotka trwa = 25,6 s, druga = 26,9 s; to co, pora trochę porzeźbić w gównie; aaale co tam, już wygląda pomarańczowo i słonecznie

piątek, 20 stycznia 2012

Opowiadanie eschatologiczne



Leżałem sobie na łożu śmierci. Było to niedługo po tym, jak jakiś świr będący akurat dyrektorem szpitala zaczął strzelać do swoich strajkujących pracowników, którzy znowu chcieli go oskubać z nadmiaru pieniędzy, którego nie miał. Właściwie to rząd oskubał go z dodatków dla pracujących lekarzy, ale to w końcu on przerobił pneumatyczny pistolet sportowy na strzelający ostrą amunicją. A przynajmniej on go posiadał i strzelał na ostro. Trudno bowiem podejrzewać dyrektora szpitala o rusznikarskie sztuczki. Raczej zapłacił za tę transformację fachowcowi. Pieniędzmi lekarzy. Na szczęście nikogo nie zabił. Jeszcze by było! Nie dopuścił do złośliwego użycia niecnego hasła: „Doktorze lecz się sam”. W każdym drzemie odrobina szlachetności.
&
Notabene, dyrektor szpitala należał do klubu łowieckiego „Szarak”. Natomiast człowiek przez niego postrzelony, który trafił do tego samego szpitala, zapytany o wrażenia odpowiedział:
— Chce mi się cholernie palić.
— Dlaczego? — spytał zaskoczony łowca sensacji.
— Bo jestem cholernym nałogowym palaczem.
&
Dokładnie tego dnia kiedy zabrałem się do umierania, pewien młody człowiek zabarykadował się w sklepie spożywczym biorąc za zakładnika 60-­letnią (to znaczy, że nie była gorąca) staruszkę. Kiedy inny spragniony łowca sensacji pytał się go, dlaczego to robi, ten odrzekł:
— Tak nie wiedziałem co ze sobą zrobić, zacząłem być głodny, to wpadłem tutaj.
— I co pan teraz je?
— Szprotki w pomidorach.
— A co potem?
— Sobie posiedzę żeby pomyśleć, zapalę papierosa, a potem nie wiem, może popełnię samobójstwo.
— Czy ma pan jakieś życzenia?
— Chciałbym jeszcze coś zjeść — powiedział osiemnastolatek.
&
Ale wracając do mego konania. Kiedy tak sobie wylegiwałem zmożony śmiertelnie bolesną chorobą, obok mnie stała żona oraz dwójka naszych dzieci. Gdy już stwierdziłem, że nadszedł dobry czas na tak zwane „odejście”, zawołałem żarliwym głosem:
— Boże, jak tam pięknie — nie chciałem robić zawodu dzieciakom i straszyć ich piekielnymi mękami.
— Jakże kolorowo pięknie — jęknąłem z zachwytu, dzieciaki wytrzeszczyły bardziej oczy, łzy im nieco obeschły, uśmiechnęły się niepewnie. Za to moja żona spojrzała na mnie podejrzliwie, jakby chciała wiedzieć co ja znowu kombinuję. Jej złośliwa natura nie chciała wierzyć, że coś bredzę bez związku. I miała rację.
Na razie jednak uśmiechnąłem się do niej wyrozumiale, wyszeptałem:
— Wybaczam ci wszystko. Miałaś rację — chciałem nawet wyciągnąć do niej dłoń, ale już zabrakło mi sił i złożyłem martwą głowę na poduszce.
&
W testamencie zażyczyłem sobie by pochowano mnie w metalowej trumnie, gdyż dzięki solom metali proces rozkładu ciała może się nieco opóźnić. Jakieś 10 lat. Mogłem zdecydować się na formalinę, ale sądziłem, że mógłbym później mieć problemy z wodą w płucach. Starannie wybrałem też teren pochówku, bagnisty, niedaleko wybrzeża: anty-gnilne kwasy w próchnicy, arszenik z żelazistych źródeł i sole morskie miały mi zapewnić mumifikację zwłok. Do tego natron i preparaty z cedru w trumnie. Mumifikacja w suchym, przewiewnym miejscu (na przykład w krypcie) nie wchodziła w grę, gdyż żona mogła się do tego łatwo dostać. Nie żartuję. Już trzy dni po pogrzebie usiłowała dokopać się do mnie, aby wpuścić niszczące powietrze do mojej trumny. Na szczęście jej gach, z którym się puściła jeszcze przed moją śmiercią, był na tyle rozsądny, że powstrzymał ją przed świętokradztwem. Ona wiedziała.



JOHANN VREEN, Cornick (POSEN–DANZIG, AUTUM 1998)


V4 by johannvreen


ps. próba. zawsze można liczyć na przyjacielską pomoc zaciężnych wojsk (tak, czytam nowego Daviesa):

— ja nawet nie wiem co tam grałam!
— tak, słyszałem o tej sesji nagraniowej — Endriu ustawił mikrofony, Mateusz powiedział grajcie, a potem zrobił z tego 4 płyty

czwartek, 19 stycznia 2012

Przyczajony człowiek (cz. 2)




#
Po powrocie z Hawajów Jarni zmienił się.
— Chłopie, byłeś na Hawajach, toż to marzenie każdego człowieka — powiedział mu kolega ze szkolnej ławy. Oczy niewątpliwie mu błyszczały. Zapewne po skonsumowaniu wysokoprocentowego alkoholu.
— No, to było cudowne przeżycie.
— Spełniłeś już swoje marzenia. Teraz pozostaje ci już tylko umrzeć — roześmiał się przyjaciel. Jarniemu nie było do śmiechu.
#
Pablo Jarni i doznawał niejasnego uczucia, że wszystko jest takie same jak przed Hawajami, ale już nigdy nie może być takie samo po Hawajach. Utrata marzeń (przedtem nie wiedział, że to właśnie to) wprawiła go w przygnębienie. I jeszcze coś. Dwa dni po powrocie prezes wezwał go do gabinetu. Tak samo machnął ręką na powitanie, kiedy Jarni bez lęku przekroczył próg i zaczął tym razem pewnie.
— Drogi Pablo, dobrze, że cię tu widzę. Właśnie miałem z tobą porozmawiać, w wyniku...
Wracając do domu Jarni chyba przeklinał pewne posunięcia organizacyjne, albo i nie, gdyż wynik ich pognębił go tak, że się rozpłakał. Zrobił to na ulicy.
#
Życie rodzinne od tej pory mocno się pogorszyło. Co prawda już dawno nie było różowe.
— Rozumiem, że po pięciu latach trudno wykrzesać jakiś żar, ale mógłbyś się postarać coś tlić w sobie — Shira usiłowała zajrzeć w twarz Jarniemu, ale jago twarz była skierowana w ekran telewizora. Właśnie odbywał się towarzyski mecz międzypaństwowy w piłce nożnej między Grecją a Wyspami Owczymi. Wyspiarze przegrywali jeden do ośmiu. Po stracie marzeń telewizyjne doznania estetyczne stanowiły jakąś wartość. Choćby sam wynik meczu był rezultatem. Konkretem. Jarniemu brakowało konkretu.
#
Shira nie potrafiła zrozumieć, a Jarni nie potrafił wyjaśnić jak mu ciężko. Nie do końca był też pewien, czy rzeczywiście jest z nim tak źle, oraz czy przypadkiem czasem nie przesadzał.
— Czy ty przypadkiem trochę nie przesadzasz? — Shira nie myślała o jego nastroju, ale o dziwnym zachowaniu. Czuła się odtrącona. Czuła się potwornie odtrącona.
— Myślisz, że wytrzymamy w tym stanie przez następne trzy miesiące Jarni? — w każdym wyrzucie Shiry czaiła się miłość. Jarni nie wiedział do końca, co to jest miłość. To było trudne do określenia. Nawet dla Shiry, choć ona znała mnóstwo definicji:
— Metoda kija i marchewki.
Albo
— Zasada zachowania energii.
#
Przypomniało mu się inne przykre wspomnienie. Chodząc po ulicach (kultywował to codziennie oszukując sam siebie, że szuka pracy — znając siebie w obecnej sytuacji — nie miał żadnych szans) spotkał dziewczynę, która była jego szkolną miłością. Tak, chyba wtedy czuł coś, co mógłby nazwać miłością. Bez kontaktów cielesnych, tylko oczy potrafiły wysyłać takie fale energii, że Jarni nie mógł wytrzymać. Ale wtedy był jeszcze zbyt młody by eksplodować. Czasami zastanawiał się, czy nie był szczęśliwszy bez TEGO. Czy oboje nie byli szczęśliwsi. Bardziej szczęśliwi. Trudno to wyjaśnić dlaczego. Kiedy przechodzi się przez jedne drzwi, to już nie można ich otworzyć na nowo bez poprzednich konsekwencji. Kiedy się było na Hawajach...
#
Jego szkolna miłość, niejaka Jamie McKee była osobliwą osóbką. Zupełnie owładnęła Jarnim. Latał za nią jak pies. A ona ciągle mu uciekała. Nie ze złośliwości. Po prostu ciągle była zajęta. Rodzice Jamie dość skutecznie ją zajmowali. To były jeszcze te słodkie czasy, kiedy rodzice, a szczególnie rodzice Jamie McKee decydowali o wszystkim. Zarzucili ją tenisem, dodatkowymi lekcjami i innym chłopakiem, nie cenili bowiem Jarniego zbyt mocno. I tak dla Jarniego zabrakło miejsca.
#
Ale więcej przyniosło mu to pożytku niż szkody. Jarni jako osobowość potrzebna, powabna, interesująca. Pierwsza młodzieńcza przygoda Jarniego, gdy miał dokładnie połowę lat co teraz, nastawiła go pogodnie do życia, natchnęła niespodziewanym optymizmem pomimo faktycznego złego końca historii.
— Ty zawsze umiesz przeinaczać niekorzystne fakty — mówiła jego miłość wieku młodzieńczego. Po drodze stracił tę umiejętność.
#
I tak nie wiadomo jak się skończy ta historia. Historia jak każda inna. Dlaczego akurat ta jest smutna? Bo w rzeczywistości niewiele jest tych wesołych.
Powinien iść do łóżka ze Shirą. Ale czy powinno się chodzić do łóżka z kobietą z nadwagą? Życie jest jak ulica przy której stoi blok w którym mieszkasz, ciągle spotykasz tych samych ludzi. Ostatnio ktoś zaczepił Jarniego, sąsiad albo inna była dziewczyna.
— Jarni, czy ty kiedykolwiek zrobiłeś coś w życiu?
— Nie. A powinienem?
#
Jarni siedząc przed telewizorem kątem oka dostrzegł, że coś się porusza za jego plecami. Wiedział, że to właśnie to. Nadchodził koniec świata. Jarni zastygł w oczekiwaniu na najgorsze.
Rozległ się trzask i kilka innych szmerów. Koniec świata objawił się pod postacią Janusza Sikory, polskiego złodzieja, który zgruchotał Jarniemu kark, by ten nie zauważył braku telewizora przed oczami. Tak się skończyła trzydziesta ósma wersja tej samej historii.

A Thousend Leaves Johann Vreen October 1998
Za Dwa Lata Koniec Świata.


JOHANN VREEN, Cornick (POSEN–DANZIG, AUTUM 1998)



ps. niemal 5 godzin na dziewiczym śniegu. bosssko. uruchomiłem zamierzchłą kasetę. microcastle wciąż robi. to jest takie cudownie zimowe. po drugiej Emiliana. bosssko. podwójnie.

środa, 18 stycznia 2012

Przyczajony człowiek (cz. 1)




Matka widzi jak łzy spływają po
policzkach dziecka zmieszane z brudem.
Dziecko nie myło się od dwóch tygodni

(Niedoszłe opowiadanie o wojnie w Jugosławii)


Wszystko zaczęło się trzy miesiące temu albo nawet kilka lat wcześniej. On sam nie był tego pewien. Miał na imię Pablo (jak ten słynny poeta), na drugie i ostatnie jak mawiają Amerykanie (to chyba jednak nie był poeta), Jarni i nie był rasowym Żydem jak to bywa w wielu tego typu historiach.
Nieśmiało zaglądał w zagłębienie piersi Claudii Schiffer pozującej na okładce kolorowego magazynu z programem telewizyjnym. Jego żona miała mały biust. Na imię miała Shira i czasami dokuczała Jarniemu rozmiarem swego biustu.
— Szkoda, że nie mam większych piersi — Pablo nie odpowiadał, gdyż zaprzeczenie byłoby nieszczere, czego się wystrzegał.
Shira Montani, bo tak brzmiało jej panieńskie nazwisko, żyła w przekonaniu, że prawdziwa miłość jest w stanie przełamać niedostatki fizyczne. Pablo też był ułomny, miał za duży nos. I parę innych niedociągnięć. Shira Jarni, wcześniej Montani żyła w takim przekonaniu, ale jednocześnie była na tyle inteligentna, że wiedziała, że niewielki biust przeszkadza Jarniemu w uprawianiu seksu. Jarni nie narzekał, ale Shira cierpiała.
— Nawet nie masz pojęcia jaką przykrość mi sprawia twój brak akceptacji mojego ciała.
Czasami dorzucała coś o zahamowaniu i niemożliwości spełnienia. Oprócz małych piersi Shira miała też nadwagę. Niewielką co prawda, ale nieustannie starała się Jarniemu udowodnić, że jej nie ma.
— Wszyscy mi mówią, że jestem filigranowa.
O jej pośladkach Jarni nie mógł tego powiedzieć.
#
Wszystko zaczęło się trzy miesiące temu, ale każdego roku twarz Jarniego stawała się coraz bardziej zacięta, usta coraz węższe i mocno zaciśnięte, znamionujące... właśnie, co znamionujące? Jarni sam sobie mówił (bo nie mówił tego na głos), że z roku na rok życie przynosi mu coraz więcej rozczarowań. Miał już 33 lata i na razie czego się dowiedział to, że nie jest geniuszem, że nie zrobił (i prawdopodobnie nie zrobi) oszałamiającej kariery (nie miał określonej branży — gdziekolwiek), a jego życie równie dobrze mogłoby się skończyć w chwili, kiedy z ulicy wchodził na klatkę schodową swojego domu, a raczej domu, w którym mieszkali razem z żoną. Niewielka trzypiętrowa kamienica od 5 lat, od momentu kiedy Jarni uzyskał wyższe wykształcenie na wydziale politologii państw Oceanii, od momentu kiedy pewnego majowego dnia pobrali się z Shirą (ona uzyskała dyplom wcześniej — z biologii zwierząt futerkowych) dosyć komfortowo (pokoje o wysokości 3 m) gościła ich w sobie, czasami sprawiając niewielkie problemy w postaci dozorczyni i gospodarza domu pani Michaelowej.
#
Wstępując po schodach Jarni widział oczami wyobraźni, jak za kilka minut mija obojętnie żonę, bez słowa je obiad (zazwyczaj był to talerz zupy) i zagłębia się w fotelu by wnikliwie studiować obrazy pokazujące się w ich kolorowym telewizorze.
Od trzech miesięcy Pablo Jarni zachowywał się dokładnie tak samo i jego żona nie wiedziała, co o tym sądzić.
— Nie wiem co o tym sądzić — zagadywała Shira Montani, ale Jarni nie dał się sprowokować. Od trzech miesięcy był konsekwentny. Jak nigdy w dotychczasowym życiu. Nawet biorąc ślub, nie do końca był pewien związanych z tym konsekwencji.
Nie mówiąc o powinnościach.
#
(może to wstawić później)
#
Jarni konsekwentnie też ukrywał przed żoną powód swego przygnębienia, który przyszedł mu do głowy. Jarni stracił swoje marzenia. A właściwie jedno: jego marzeniem było pojechać na Hawaje!
— Stary, to marzenie każdego człowieka, znaleźć się tam, stary — mawiał tak jego kolega ze studiów.
Marzenie Jarniego było może pospolite (jego kolega studiów i inni ludzie, jak mówił, mieli takie same), ale było prawdziwe.
Nieszczęściem Jarniego, oprócz małżeństwa i braku życiowej konsekwencji, był fakt, że prezes przedsiębiorstwa w którym Jarni sprzedawał zabawki dla dorosłych, 4 miesiące i jeden tydzień wcześniej wezwał go do swojego gabinetu. Jarni poszedł bez obaw. Nie zrobił nic złego.
— Drogi…?
— Pablo.
— .......Pablo — rzekł prezes wyciągając szeroko dłoń do powitania. — Dobrze, że ciebie tu widzę. Widzisz mój drogi, w wyniku pewnych posunięć organizacyjnych postanowiłem, hm... postanowiliśmy wspólnie z zarządem firmy coś dla ciebie zrobić.
— Ale co?
— O to właśnie chciałem cię zapytać. Jakie jest twoje marzenie?
— Chciałbym pojechać na Hawaje — prezes zamarł, ale po chwili odżył.
— Czy masz żonę, hm...
— Pablo.
— Właśnie, czy masz żonę Pablo? — Jarni chciał zażartować, że niestety ma, ale nie ośmielił się i tylko kiwnął głową. — Bo, oczywiście twoja żona też pojedzie. Miesiąc na Hawajach. Co ty na to Pablo?
— Ja — Jarni nie wiedział co odpowiedzieć — ja nie wiem, co mam powiedzieć.
— Nic nie mów, nic nie mów Pablo — prezes poklepał Jarniego po plecach i skierował do wyjścia.
Tydzień później Jarni i Shira byli na Hawajach. Zostali tam przez następne trzy tygodnie. To był najlepszy czerwiec w życiu Jarniego.
I to było jego nieszczęście.




ps. yei! zdobycie podjazdu na chełm zimą: ................fff................j...........k..f........to.............by...ło....pros........te.........
oprócz tego, z cyklu poznajemy nowe ulice: waldka hałwa jest znakomita do zjeżdżania; podoba mi się napis: zakaz przechodzenia, czyli o przejeżdżaniu nie było mowy, nieprawdaż? acha, hamowanie przy dużych prędkościach — nie róbcie tego bez zimowych opon; gdyby ktoś pytał — nikt nie zginął


wtorek, 17 stycznia 2012

Czechoslovakia — Made in (2012)




Premiera płyty: 1 marca 2012 w Kafe Delfin.


Made in Czechoslovakia

"Made in" to debiut trójmiejskiego duetu Czechoslovakia, wydany nakładem Radio Rodoz i Bajkonur Rec.

Skromny, minimalistyczny skład zespołu pokusił się o płytę, która kipi od pomysłów. Oprócz gitary, basu i samplera można usłyszeć na niej dźwięki nagrane z powietrza, niepokojącą analogową elektronikę, cymbałki oraz dwóch wokalistów, którym daleko do programów typu X-factor, a bliżej do naturalności i szorstkości piosenki barowej.

Teksty, w całości po polsku, ujawniające tendencje do zabawy słowem, inspirowane głównie dzieciństwem, pracą oraz przygodami miłosnymi podane są w sposób przewrotny i nieco ironiczny.

Czechoslovakia muzycznie balansuje na granicy alternatywnego, rozedrganego rocka spod znaku Apteki, Ścianki czy Starych Singers, jednak nie brak u nich także delikatniejszych nut przywodzących na myśl np. Ballady i Romanse. Po tych ostatnich odziedziczyli również miękkość, spontaniczność i zamiłowanie do naturalnego, domowego brzmienia lo-fi, w którym pomyłki dodają tylko uroku. Nastrój płyty rozpościera się między sentymentalizmem i melancholią a lekkim humorem — jak w dobrym czeskim filmie...

Materiał został nagrany w studiu piolun.com w Gdyni w ciągu dwóch ciepłych jesiennych weekendów 2011 roku. Realizacją, produkcją i miksem zajął się Przemysław Lebiedziński. Całości nagrania dopełnił mastering Grzegorza Sawy-Borysławskiego na taśmie analogowej w studiu Macca Mastering we Wrocławiu.

Adam Piskorz — gitara, głos, sp 303, monotron, cbx-k1xg
Paweł Strzelczyk — bas, głos, cymbałki
gościnnie: Miłosz Rusakow — perkusja (4)

© 2012 Bajkonur records/Radio Rodoz

http://czechoslovakia.bandcamp.com/

http://youtu.be/WDRBvo3wlcA

http://radiorodoz.blogspot.com/2012/01/czechoslovakia-made-in-2012.html

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Mecz



Wyobraźmy sobie jakiś cholernie ważny mecz na poziomie. Dajmy na to: Brazylia–Włochy. Albo nie, zawęźmy myśl do kręgu Starego Świata, w końcu Brazylijczycy to tylko bambusy zajmujące się sprzedażą trzciny cukrowej. Lepiej: FC Barcelona–Manchester United. Para też niezgorsza, na poziomie równie odpowiednim, dodatkowo wzmocniona konfliktem datującym się od czasów Ludwika Aragońskiego, mająca więc solidne podstawy do tego, by się nielicho pogrzmocić.

Zaczęło się nieoczekiwanie, angielscy szowiniści mieli dużą satysfakcję z szybkiego i pewnego prowadzenia ich drużyny dwa do zera. Satysfakcja ta utrzymywała się dokładnie do drugiej minuty po przerwie, kiedy to gorący Baskowie (choć to określenie bardziej pasowałoby do Atletico Bilbao) nawiązali kontakt przez strzelenie pierwszej bramki w żargonie piłkarskim nazywanej „kontaktową”.


Na tym nie koniec. Kontakt tak ich rozochocił, że zaraz strzelili drugą i sytuacja się wyrównała. Piłkarze z wysp widząc, że ich przewaga zmalała a i stosunek bramkowy jest co najwyżej zadowalający, przystąpili do zmasowanego ataku i ponownie objęli prowadzenie, co tylko zmobilizowało graczy z Półwyspu Iberyjskiego, którzy po raz wtóry zremisowali. Rozpoczęła się obopólna wymiana ciosów, w wyniku której jednego z piłkarzy musiano znieść z boiska, bowiem stracił oko po uderzeniu łokciem przez piłkarza z drużyny przeciwnej. Oka nie znaleziono.


Bramki padały na zmianę lub jak kto woli: po kolei. Kiedy nadszedł odpowiedni czas, mecz się zakończył a żadna ze stron nie zdołała odnieść druzgocącego zwycięstwa i każda zarobiła po 500 franków szwajcarskich. Wynik brzmiał 30:30. Kibice obu drużyn nie zaprotestowali. Zaprotestował natomiast biedny kraj z EUROPY środkowej (choć niektórzy nie chcąc tego zaakceptować, wciąż usiłują go umieścić we wschodniej części tejże, ostatnio używa się polubownego terminu: Europa środkowo-wschodnia), który nigdy nie widział takich pieniędzy na oczy. Chcąc wykazać siłę swojego protestu, zrzucił po jednej bombie atomowej na stolice obu krajów, które w wyniku tegoż aktu przestały istnieć. Siła protestu była tak wielka, że pozostałe kraje Unii Europejskiej czym prędzej zebrały kwotę 500 tysięcy franków szwajcarskich i ofiarowały je Polsce, byle tylko zaniechała swoich aktów ujawniania oburzenia. Wymieniona wyżej suma została przyjęta i cała Europa (tym razem bez nienaturalnych podziałów) odetchnęła z ulgą. Rozgrywki mogły toczyć się dalej i zapewnić setkom milionów starych i młodych Europejczyków (bez nienaturalnych podziałów ze względu na wiek) bezpieczne wieczory przed telewizorem, kiedy to nie trzeba się bać, że nie ma co ze sobą zrobić.


Johann Vreen 17 Sept 98 Polska Gola.


JOHANN VREEN, Cornick (KNOCKOUT EDITION by Andrew Gołota Group, POSEN–DANZIG, AUTUM 1998)



ps. rzecz jasna byłem jak ta armada: 14/31, 7 zb., 18 as., 2 bloki, 3 przechwyty, 6 strat

piątek, 13 stycznia 2012

Życiorys (cz. 2)



Teraz opiszę co robiłem w życiu oprócz szkoły i
pracy. W 5 klasie szkoły podstawowej rodzice
zapisali mnie na J.angielski. Uczyłem się go
1.5 roku, zrezygnowałem z prywatnych lekcji.
Ale kontynuowałem nauke w domu z ciocią
która bardzo mówi w tym języku.
Gdy byłem w 8 klasie kupiliśmy komputer
I uczyłem się języka angielskiego z programów komputerowych.
Mam w więzieniu kilka książek, od nauki angielskiego
i uczę się do teraz. Oprócz tego bardzo jestem
zafascynowany kultura Wschodu. Na ten kierunek
naprowadziła mnie ciocia która też się tym inte­
-resuje. Dużo z nią rozmawiałem na te tematy
ponieważ ona ma już za sobą kurs Reiki.
Uczyłem się z nią medytacji. Po kilku miesiącach
udało mi się osiągnąć pustkę w umyśle.
Czyli cel medytacji. Z czasem udało mi się
zobaczyć aure nad ludźmi. Coraz bardziej
zaczołem rozszeżać swoją wiedze w tym
kierunku, i zacząłem się interesować Medycyną
Między innymi akupunkturą, zielarstwem i hipno­
-zą. Na te tematy mógłbym się jeszcze
rozpisywać ale może to, być nudne dla kogoś co
się tym nie interesuje.
W moim życiu miałem kilka dziewczyn z jedną
z nich byłem 3 lata, ale nasz związek się nie
utrzymał. Potem było jeszcze kilka dziewczyn, ale
to nic wielkiego. Mam teraz dziewczyne chodze
z nią 1,5 roku z tym że rok z tego piszemy
do siebie. Jeżeli oby dwaj przetrwamy to piekło
wtedy pomyślimy o swym dalszym życiu. Miał bym jeszcze
prośbe do osób które Bądą czytać ten życiorys.
Żeby zwróciła uwage, na to co teraz napisze.
Chciał bym swój wyrok odsiedzieć na zakładzie
półotwartym. Bardzo mi na tym zależy, nie chciał
bym żeby moja osoba się zdemoralizowała, przez
pobyt w zakład zamkniętym. Nie chciałbym zostać
całkowicie odizolowany od społeczeństwa. Chciał bym po
powrocie do domu rozpocząć normalne życie z rodziną.
I rozpocząć naukę W Technikum wieczorowym.
Myśle że ten rok co przebywam w zakładzie zamkniętym
jest wystarczającom próbą, na to że nadaje się
na dalsze spędzenie mojego wyroku w
warunkach pół otwartych. Przez ten czas nie otrzyma­
-łem żadnej nagany ani upomnienia, wręcz przeciwnie
Otrzymałem kilka pochwał.
A co do szkoły, to chciał bym zacząć
chodzić do szkoły na wolności, mam tu
na myśli technikum wieczorowe. Chciał bym
się dostać na zakład pół otwarty ze względu
na to że boje się o swoją opinie.
Wiem ze na zakładach zamkniętych jest
dużo bójek, a nie chciałbym się wdawać
w takie incydęty. Chciał bym swój wyrok
odsiedzieć, w spokojnym miejscu. Mojej
rodzinie też bardzo zależy, abym dostał
się do zakładu pół otwartego. Boją się
że moge wpaść w złe towarzystwo i wtedy
moja osoba może ulec zmianie.
Bardzo prosze o wnikliwe i pozytywne
rozpaczenie mojej sprawy.

Mateusz Kunicki



JOHANN VREEN, Historye z życia wziente (LastSpring EDITION 1999)



ps. a co na to sax?: fajne to jest, chyba zacznę was słuchać chłopaki
ps.2. ciemno, wichura, leje — najlepsza pogoda na wynoszenie z piwnicy nielegalnych odpadów radioaktywnych
ps.3. trochę kontrowersji, a co tam: El Topo = Joheunnom nabbeunnom isanghannom. W końcu mamy XXI wiek. W obu przypadkach towarzyszy temu sympatyczne "co do ch... w...". I nie trzeba koniecznie od razu weryfikować absolutu. Dziękuję ci boże, że stworzyłeś internet. Dzieci, zakryjcie oczy!

czwartek, 12 stycznia 2012

Życiorys (cz. 1)



Urodziłem się 13.12.1974r. w Gdańsku. Od urodzenia

mieszkam z rodzicami, babcią, dziadkiem i ciocią.

W 1984 roku urodził się mój brat Dominik i od

tego czasu mieszka z nami. Mając 5 lat

rodzice zapisali mnie do szkoły podstawowej w Wirach.

W szkole nie miałem raczej problemów z nauką

Ponieważ ciocia z którą mieszkam jest nauczycielką

w szkole. Więc gdy miałem jakiś problem to szedłem

z nim do niej. W klasie ósmej troche zanied-

-bałem nauke, i moja średnia na koniec roku

wyszła 3,8. Nie było to aż takie straszne świade-

-ctwo ale postanowiłem pójść do szkoły zawodowej.

Moim pierwszym zawodem był Mechanik samochodowy.

Chodziłem do szkoły i uczęszczałem na praktyki.

Ale po 3 miesiącach zrezygnowałem z tego zawodu.

I przeniosłem się do innej szkoły, a moim nowym

Zawodem był cukiernik — piekarz. Moi rodzice mieli

znajomego który prowadził swoją piekarnie, wiec

bez problemu dostałem prace. Chodziłem do szkoły i

pracy. Na pierwsze półrocze wypadłem całkiem nieźle,

ale w 2 klasie wpadłem w złe towarzystwo i

zaczołem unikać szkoły. Coraz żadziej chodziłem do

szkoły i zostałem z niej wyżucony.

Po tym poszedłem do pracy do firmy Murarskiej

którą prowadzi mój wuja. Uczyłem się tam

zawodu, ale bez szkoły. W czasie tej nauki

miałem starcie z prawem. Pewien mężczyzna zaczoł

bójke, wtedy ja się broniłem ale pobiłem go za

mocno, a byłem wtedy z kolegą i ukradliśmy mu torbe.

On nas podał na policje, i mieliśmy sprawe w

Sądzie. Ale na tej sprawie dostaliśmy zawiasy.

Cały czas pracowałem u wuja, aż do 13 stycznia 1998r.

Aż zostałem aresztowany i umieszczony w Areszcie

śledczym w Śremie. Tym razem zostałem skazany

niesłusznie. W skrócie opisze to zdażenie, za które

zostałem skazany na 4 lata pozbawienia wolności.

Szedłem w sobote do kolegi, i zaczymał się koło mnie

samochód wysiedli koledzy i spytali czy nie

mam ochoty przejechać się z nimy na hamburgery.

Nie widziałem w tym nic złego i pojechaliśmy.

Wracając z Poznania zaczymaliśmy się w Luboniu.

I jeden z nich okradł chłopaka z bluzy.

Podobna sytuacja powtóżyła się ale nie doszło do

napadu, bo ta osoba uciekła. W oby dwóch przypa­

-dkach nie brałem udziału. Bo wiedziałem że jeżeli

znów wejde w konflikt z prawem to moge mieć

odwieszone zawiasy. Mieliśmyjuż wracać do Wir

ale oni stwierdzili że pojedziemy do Puszczykowa

zobaczyć na dyskoteke. Ale nie dotarliśmy tam

bo po drodze zobaczyli idącą grupke osób,

i postanowili ich okraść. I tak zrobili. Ja też

wysiadłem z samochodu i gdy oni okradali te

osoby, to ja stałem 50 metrów od nich i załatwiałem

swoje sprawy fizjologiczne. Po chwili powrócili do

samochodu i pojechaliśmy do domu. Nie chciałem

nic o tym wiedzieć. Nie poszedłem też na policje

bo bałem się że moge zostać oskarżony o

współudział i że moge mieć odwieszone zawiasy.



ps. kuchnia jest fajna. dzielę czas z lodówką, która pracuje przez 32 min/godzinę 40, więc wtedy ja odpoczywam. ileż w końcu można "pracować"