poniedziałek, 15 marca
Zacznijmy od kosza. Było sporo. 4 na 5 — w tamtej drużynie się zmieniali. Nowe/stare twarze. Walczący jak dzikus o zbiórki Adam, Bartosz ze swoją masą, ale też techniką i jakimś doświadczeniem w kosza. Być może przegraliśmy, ale nie było zlituj, szły kontry, straty, walki o piłki — zabawa. Najzabawniejszy był gość w osobie byłego kierownika — pana Dudy — który wyszedł ubrany w spodenki w stylu Stocktona. Wersja ultra krótka. He, he. Te jego były nawet lepsze, bo miały takie zaokrąglone "lapasiki" (tasiemki czy inne takie obszycie) — mógłbym rzec, że miałem takie w pierwszych latach podstawówki. Lata 80. Styliza jak nic.
A granie? Jak w życiu: nieprzemyślane zagrania, pochopne decyzje, rzuty z nieprzygotowanych pozycji, skuteczność załatwionych rzeczy do zrobienia na poziomie 30%, byle do przodu, żeby fun był — 8/24, 2 as., 4 straty, 4 zb., jedna fajna czapa.
Rzeczywiście, ryba wyszła wspaniała. Co prawda ta miała dużo soku w sobie, ale jej to nie przeszkadzało. Zaskakujące było to, że zapodałem kawałek wina jabłkowego z 2008 (ostatnie). A Pyszczku (w ramach zgadywanki) rzekło, że to muszkat, który odpalaliśmy dwa tygodnie temu (ostał nam się z Portugalii). Takie rzeczy.
***
"Drużynę pierścienia" w wersji rozszerzonej oglądaliśmy 3 dni, hi hi. Tak ją rozszerzyli. W nocy dokończyłem mecz Utah-Portland.
W sobotę Pyszczku obdarowało mnie wolnym pokojem na pół dnia, więc "pracowałem". Sprawdziłem, czy mikrofony wciąż działają. Łał. Wreszcie słyszę co nagrywam. Mogę szeptać szeptem i to się nagrywa (nawet tło ze słuchawek). Mogę wziąć gitarę z nylonowymi strunami, zagrać na niej nie usiłując być z pudłem maksymalnie blisko mikrofonu i nie uważając, by machając ręką nie strącić go i nagrywa się. I to jak. Co ja właściwie robiłem wcześniej przez te wszystkie lata?
Gitara, mikrofon + kabel, ustawienie mikrofonu w odległości nie większej niż 5 cm od dziury, włączenie opcji recording na magnetofonie szpulowym (przedzwmacniacz), ustawienie poziomu głośności (buczenia/szumienia) na ustrojstwie zaprojektowanym przez Endriu (będę winny foto), komputer, a w nim noise reductor (= masa kombinowania: jak odszumić, żeby nie szumiało, ale żeby dźwięk choć trochę był klarowny) (wychodził klarowny jak źle rozmieszany kisiel). I już.
Proste, nie?
***
A, no odsłuchałem na normalnych głośnikach tę gitarę elektryczną (no fuzz), którą nagrałem w czwartek. W niektórych przypadkach odsłuch przeszedł moje wyobrażenia. Oczywiście rzecz nadaje się do pojedynczej gitary (z cyklu akustyk + el, bądź dr + el), ale słuchać gitarę z pomieszczeniem (i to jak) i to jest fajne uczucie.
***
Pyszczku zrobiła pyszną zapiekankę ryżu z jabłkami.
***
W niedzielę jeszcze robiłem w odosobnieniu w kuchni. Wyskoczyłem "na miasto" po jabłka. Bawiłem się, bawiłem po kolei. I uwaga — pierwszy malutki sukces. Bez istotnych problemów decyzyjnych, "itnon" na malutkich gówienkach jakoś brzmi, włączona wiolonczela nadała temu klimat, słyszalny nawet na tym co wcześniej określiłem. Co prawda problemem w tym numerze jest kwestia mojego zauroczenia riffami, melodią czy wiolonczelą właśnie, więc nie patrzę nań pod kątem "jak to powinno być zrobione", tylko robię czytelny "czysty" miks, że niby takie oryginalne brzmienie IN THE NAME OF NAME. Zatem, nie jest to podobne do niczego, co profesjonalnie zostało kiedyś stworzone, ale w końcu nie o oryginalność w muzyce się rozchodzi. Ale kiedy już usłyszałem efekt moich zabaw na dużych głośniczkach, to było naprawdę coś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz