czwartek, 11 marca 2010

między Berlinem a Wenecją

czwartek, 11 marca

Myślałem, że we wtorek pojadę złożyć cześć kolegom z zespołu, ale skoro miało być to o 21, więc przełożyłem zabawę, ale udałem się do sklepu, żeby porównać brzmienie mitycznej 990 z 550. Początkowo wszystko wskazywało na to, że 990, mimo że ciemniejsza, nieco lepiej zbiera dźwięk z oddalenia. Aczkolwiek różnica była wyraźna dopiero na średniej jakości podglądzie w audacity. Zdziwienie nastąpiło, kiedy się okazało, że parametry techniczne obu mikrofonów teoretycznie są takie same. Nadszedł pan nr 2, przymocował inny kabel, powiedział parę słów swoim radiowym głosem i wyszło na to, że różnicy nie ma. I już była 18, więc trzeba było wychodzić.
Interesujące doświadczenie.

"Metro strachu" cz. 2, kawałek o oceanie południowym (a jest taki?). Wkurza mnie ten obraz, bo sądziłem, że to będzie encyklopedyczna podróż po zwierzętach i roślinach morskich, a tu znowu (w dodatku bałaganiarski) wykład o tym, jak to fatalnie wpływają nań zmiany klimatyczne. No to nie do mnie te słowa, ja kupuję chińskie patelnie i jem zepsutą wędlinę z masarni janza, bo nie stać mnie na inne.

O, to będzie fragment, który mnie właściwie rozśmieszył. W wyborczej było o ludziach, którzy wracają z Irlandii (czy nikt im nie powiedział, że nie mają wracać? Rodziny powinny wysyłać telegramy: "Nie chcemy was więcej widzieć. Nie wracajcie.") i są zszokowani warunkami tutaj panującymi, a dokładniej stosunkiem cen do zarobków. Oczywiście są też brutalne fakty, że pracowali fizycznie, poniżej skali swojego wykształcenia, ale też, że ich znajomość angielskiego jest przesadzona, bo pracowali u swoich albo innych Słowian. Więc w niedokładnym cytacie "Ania rozpłakała się, kiedy zobaczyła swoją wypłatę 1800 zł..." — tutaj robię wielkie buchachacha, które powinno ciągnąć się przez następne dwie strony, a że co państwo sobie myślieli. Litości. Trzeba było nie wracać.

Tak oto mój drogi pamiętniczku...

Rozszalałem się w swojej niemocy decyzyjnej i sam już nie wiem, jaka ma być perkusja. Aczkolwiek mam podejrzenia. Na pewno nie taka, jaką (nie)potrafię wyprodukować. Ale coś tam niby skrobałem wieczorami. Widziałem nawet jak "Runy" strzela bramkę Milanu.
Zauważyłem nawet pewne różnice w numerach, w zależności od kolejności pracy nad nimi. Pierwszy ("muud") jest tzw. tradycyjny, robiony na ucho, żeby nie daj boże tylko nie przesterowywało i jakoś było słychać. No tak jakoś jest. Czeka na lepsze czasy. "Brainstorm" poleciał z presetów, później doznał przemeblowania i w konsekwencji wygląda "prawie jak". I to nawet nie jest takie najgorsze. Całkowicie się rozsypałem przy "fu fajters", gdzie jestem w połowie i stoję na rozdrożu i nie jest to wybór między Berlinem a Wenecją (?) (Indiana 3). Dla kurażu wziąłem na tapetę numer tytułowy i — żeby było konsekwentnie — zmieniłem metodę pracy. Używam obecnie ustawień w mikserze (które przy lada okazji mogą się wywalić), ale ich nie zachowuję ostatecznie w oczekiwaniu na lepsze czasy (co do których nie mam złudzeń, że nadejdą). Teoretycznie znowu jadę na ucho, przy okazji szukając "atrakcyjnych" częstotliwości, żeby trwało to jeszcze dłużej niż mogło. Nie muszę dodawać, że nie zachowuję zmian na stałe, bo nie wiem na które się zdecydować. Śmieszne jest to, że i tak wyjdzie jak wyjdzie, czyli "co, znowu ci nie wyszło".




2 komentarze:

Anonimowy pisze...

O, już dawno nie czytałem w polskiej publicystyce takiego kawałka: "czy nikt im nie powiedział, że nie mają wracać? Rodziny powinny wysyłać telegramy: "Nie chcemy was więcej widzieć. Nie wracajcie." Miodzio. Sam se przeczytaj na głos, a usłyszysz.

vreen pisze...

Nie do końca rozumiem, więc strzelam w ciemno. Rodzina to zło. Nawet nie jak wrzód, jak hemoroid - zawsze zostaje. Jestem zwolennikiem hasła, że z "rodziną najlepiej na zdjęciu". To obezwładniająca, niereformowalna forma życia społecznego. Bagaż uzależnień, przyzwyczajeń, poczucia obowiązku i poczucia winy. Wiem - bo sam jestem niewolnikiem tejże konwencji. Oparcia i pomocy nie szukamy w rodzinie, ale w znajomych, przyjaciołach - ba, ludzie z codziennej pracy są nam bliżsi, niż kuzynostwo. Mnie się wydaje, że taka kochająca matka powiedziałaby: "My tu sobie jakoś damy radę, a ty jedź synu i nie ogladaj się za siebie".