czwartek, 1 kwietnia 2010

środa, 31 marca

Marzec figlarzec. Wymyślił kiedyś Marek Ołtarzewski — basista. A w tym marcu, to jak w garncu nie było raczej. Wtorek zupełnie taki rozluźniony, nawet czytałem książkę (Updike, Pary — ciężko mi idzie, czy rzeczywiście tyle wyrazów trzeba było użyć?) (ale będę twardy, choć komputer laptop mnie woła). Pliki, pliki, a wieczorem zmęczyliśmy ostatnią część trylogii. Dosłownie. Bo to i sikać się chciało, i to już takie ckliwo-rzygliwe, gdyby nie olifanty to niewiele byłoby do oglądania. Ale sceny "expanded" przynajmniej ładne.

A Jerzy se coś w rękę zrobił. Może nie tyle zrobił ile mu się zrobiło. Niefart jakiś.

Wczoraj od pewnego momentu szedłem prawie jak burza, wiadomo, muzyka (własna) mnie uwodzi, mam nadzieję, że wkrótce wstępne szkice będą zrobione. A potem poprawki, pogłosy, ściszanie perkusji i takie tam. Ogólnie wieczór przyjemny, choć wciąż mam poczucie dyskomfortu, że tak się tym przejmuję, a przecież nie ma czym. Kapuśniak mniam, kawa mniam, zrobiłem zajawkę internetową dla Endriu (właściwie tylko czcionki, hi hi), whiskey smakuje dobrze, I połowy meczu Barca-Arsenal dało się nawet słuchać (bo "czytałem"), podobno we czwartek gra Valencia(!).
***
Przy okazji, z serii przy robocie o sporcie:

Właśnie z ostatnich szoł są dwa foto, jedno kuriozalne (miejsce, okoliczności sprzętowe, liczba widzów), a drugie zabawne (ów chór Źdżbło, japy, i ten styl a la Wodecki na wieczorki dla emerytów).

Brak komentarzy: