czwartek, 15 kwietnia
Dokończyliśmy trylogię "Red Riding". Wcześniej popełniłem błąd merytoryczny, bowiem film jest z 2009 (a nie 1974 — to podtytuł I części), co jest dowodem na to, że stylizacja jest doskonała. Wciąż mocarne kino. To zobrazowanie powiedzonka, które zresztą pada w filmie: "kiedy ktoś włamuje ci się do domu i gwałci żonę, to nie dzwonisz po policję, bo oni już tam są". Pyszczku ostrzegało: "niech no tylko ostatnia część skończy się źle, to będą mieli ze mną do czynienia", ale obejrzeliśmy. Dobre, przygnębiające, mroczne, pesymistyczne, dobre. I mówią "lynch" oraz "blud".
Nagraliśmy z Johnym na sali parę rzeczy. Sprzęt trochę się buntował, ale jak już poszło, to perkusja na 4 mikrofony jest całkiem całkiem. Zainteresowanie nam się przemieściło, więc na razie... sam nie wiem nad czym będziemy pracować. Jest do wyboru i do koloru i nawet ładne. I akustyk się ładnie nagrał, i będzie można gitary na czysto pojechać. Się zobaczy. Herbaciarnia Pomalutku.
Na sali było 4/3, więc trochę nie do pary, więc się nie nagrałem. No i znowu się kłócili. 2/8, 2 zb., 2 as., 5 strat. Szedłem polną dróżką piechotą we słuchawkach — dawno nigdzie się nie wybierałem. A rower trzeba naprawić. Zastanawiałem się dokąd prowadzi tamta droga, co ją przecinamy obok strugi oruńskiej.
No i się dowiedziałem — do Borkowa.Wstaliśmy wcześnie, może nawet za wcześnie i Krystyna zawiozła nas do Siwiałki (przez Borkowo) — kawałek za Straszynem. Pyszczku znalazło również drogę, którą przetaczaliśmy się po łące podczas wyprawy rowerowej. Posiadłość brata Krystyny niezła, wrażenie robi domek zbudowany na kształt małego dworku. W środku drewno, piece, ozdoby żelazne, myśliwskie i takie tam. Ale największe wrażenie robiły psy berneńskie. Pyszczku się zakochała. Dwa. Mega.
Przez dużą część dnia robiliśmy z Piotrem i Jaśkiem garaż na graty. Dwie przerwy na drugie śniadanie i obiad. Było wietrznie, bo gdyby nie to, byłoby fantastycznie. Trochę się nadymaliśmy, ale ogólnie do przodu. Cele udało się zrealizować.
Swoją drogą, człowiek budował sobie domek przez 20-30 lat, już było ładnie, wygodnie, ciepła woda, miejscówka znakomita i nagle pach! Wszystko zasypane koparą.
Wieczorem dobejrzeliśmy "State of Play" (2009). Tzw. kino zaangażowane z Russellem Crowe, który wyglądał jak brudny prosiak — przyjemne kino.
Robiłem muzę i byłem nie w sosie. Na obiad zrobiliśmy udka z kurczaka, trzeba było użyć dużo przypraw, bo już były nie takie. Pyszczku rozmroziło i zrobiło lodówkę. A wieczorem obejrzeliśmy "Green Street Hooligans" (2005), film prosty, ale emocje spore. Wszystko byłoby cacy, gdyby nie ten hobbit, który już zawsze będzie wyglądał jak ofiara. Nawet nie jestem przekonany, czy on potrafi grać, czy po prostu taki jest. Nie pamiętamy, w jakich filmach grała Claire Forlani (Meet Joe Black, Conspiracy.com, In the Name of the King) (nie mylić z IN THE NAME OF NAME), ale twarz ma charakterystyczną.
Myślę, że można przychylić się do "opinii", że "Football Factory" jest solidniejszy.
A Kelly Pavlik, co się niedawno wymądrzał co to nie on został rozkwaszony na czerwono przez jakiegoś Argentyńczyka z Madrytu. I się skończyło. Jak go nie wzięli, tak go nie wezmą do turnieju big6.
Dobrze, że już powoli kończę ITNON, bo decyzje czy taki pogłos, czy inny doprowadzają mnie do szewskiej pasji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz