wtorek, 1 grudnia 2009

kosz

niedziela, 29 listopada

Ależ to był wieczór. W opozycji do moich zeszłotygodniowych przechwałek, tym razem nie było wesoło. Chociaż w grze owszem. Trafiłem 2 na... 13 rzutów. Hie, hie. Dwukrotnie zostałem zablokowany. Ogólnie jak się gra prawie 1,5 ha, to każdy ma szansę porzucać, jeno inni częściej trafiają. Inne osiągnięcia w normie: 4 zbórki (2 w ataku — ot tak piłka jakoś spadła), 2 przechwyty, 7 asyt (nie żebym rozgrywał, po prostu pozbywałem się piłki na korzyść tego kto był w pobliżu kosza), ale przy tym 7 strat, głównie kuriozalnych, związanych z nieumiejętnością gry 1 na 1, kozłowaniem wyłącznie prawą ręką czy kompletnie nietrafionymi podaniami do przeciwnika :)
Było miło, spociłem się jak trzeba. W drugiej połowie kryłem Tomka De, który waży jakieś 15 kg więcej ode mnie i narzekał, że nie może przedostać się pod kosz; uwzględniając, że wzrostem i masą dysponuję najmniejszymi liczbami na boisku, to ho ho.
***
Potem od razu na próbę o tej masakrycznej porze, na której ponownie zmieniłem ciuch, ale pod koniec byłem już zmęczony. Dzień okazał się całkiem długi.
Podobnie zresztą było z sobotą, pobudka niezwyczajnie rano, piechotą na osiedle Pogodne, potem z Dżerdżejem i wiolonczelą jechalim na Morenę, gdzie od 10 do 14 bawiliśmy się w nagrywanie. Udało się sfinalizować wokal do "fu fajters", po czym uruchomiliśmy wiolonczelę. Sygnał potężny, dźwięk instrumentu niezwykły — pewnie dlatego, że to nasz pierwszy raz. Extra!
Nie powinienem się powtarzać, jak to genialnie będzie brzmiał ITNON, ale Dżerdżej nagrał kilka odpowiednich partii "smyków" (należy dodać, że jest wiolonczelinowym samoukiem), kilka szmerów i klimatów, Endriu podłączył się ze wschodnio brzmiącym bębenkiem i już mi się podoba. W "muud" mieliśmy klasyczną zabawę, która zazwyczaj dokonuje się przy naszych "masowych" spotkaniach, jak to miało miejsce przy płycie GERARDa "Scotch me!" albo na próbach COUNTRY LOVERS, co nadało utworowi zupełnie nowy wymiar.
Kiedy jeszcze po zakupach w lidlu wróciłem o domu byłem fizycznie wyczerpany, być może nałożyło się to z piątkowym wieczorem, że po obiedzie postanowiłem nie oglądać filmu z moim ulubionym bohaterem, bo mógłbym przysnąć. Zatem obejrzałem mecz Bucks v. Warriors, gdzie rookie Brandon Jennigs (MIL) pobił rekord niejakiego Lwa Alcindora w liczbie zdobytych punktów w pierwszym sezonie gry — 55. Łał. Trzecia kwarta meczu to istne szaleństwo, ogólnie to była dobra i ożywcza rozrywka.

Wieczorem z towarzyszeniem fragolino (to w ramach świętowania szykujących się zimowych wakacji) obejrzeliśmy "Bękarty wojny". I sumie dobrze, że w domu, bo tak już jestem rozwydrzony, że po wizycie w kinie mógłbym być zawiedziony. Bardzo przyzwoita i ciut wyrafinowana rozrywka — bardziej dla krytyków i jajogłowych, jakkolwiek zachwyty uważam za przesadzone. Owszem bawiłem się dobrze, ale mogłem krócej, hie hie, co byłoby z korzyścią dla obrazu. Bo jednakowoż wydaje mi się, że tę wersję wojennego westernu Tarrantino nakręcił bardziej pod festiwalowe jury niż dla przeciętnego oglądacza. I co by tu nie mówić, może sobie kręcić szóstego kill billa (którego fanem zdecydowanie nieeee jestem) ("Grindhouse" much lepsze), ale w pop-kulturze zostanie geniuszem od "Pulp fiction". Tam wszystko jest zwarte i gotowe i możliwe do oglądania na wyrywki.

W niedzielę nie zawitałem do parku, ale potrawę jednogarnkową przygotowaliśmy. Na obiad była prawdziwa kaszanka, którą dostaliśmy razem z robioną kiełbasą i fantastycznie przyprawionym salcesonem. Jestem już prawie przygotowany do sezonu nba 2009-2010, choć ten już się rozpędza.


Brak komentarzy: