środa, 21 września 2011

obłędny jeździec


sobota, 17 września
Sobotnią wyprawę mogę opisać już w piątek. Chyba, że się nie znam. Ale przecież się znam. Obcisłe ergonomiczne ciuszki przygotowane. Jajecznica — klasyk. Kawa — mała (trzeba mieć potem miejsce na piwo). Nowe siodełko — w ostatniej chwili, ale zrobione. (ha! tu dupa, stare nie chciało się wykręcić) (a dupa swoja drogą). Trasa — wydrukowana. Zestaw kaset — jest. Opiekanki — mistrzowskie. Początek — tradycyjny. Zawiech — w tym samym miejscu, w którym miał być. Słońce — zdarzyło się. Ciepło — przy tych mega prędkościach — oczywiście. Wiatr — we włosach. Broda — pachnie. Las — las. Liście — liście. Natura natura. Miasto — już gorzej, ale taka kolej rzeczy. Powrót do domu — daje radę. The Appleseed Cast — miażdży. Ścianka — "nie dogoni mnie nikt".

Dwie rzeczy mnie zaskoczyły. Iż przy takiej okazji mogę się tak rewelacyjnie zrelaksować. Z niektórych miejsc nie chciało się wręcz uciekać. Druga: chyba odkryłem w sobie bakcyla do terenowej jazdy rowerem. Przydałby się ciut lepszy. Chociaż. Tego nie szkoda — tym większa frajda. Teoretycznie powinienem mieć kask. Ale co ze słuchawkami? Kask ze słuchawkami? Bez sęsu.
***
Heh. A MU jednak męczyło to pttk. Ależ się przełamywał! (es na trasie).
***
25 km czarnego zrobione. Plus dodatki (niech będzie, że 50 — w końcu musiałem wrócić).


Brak komentarzy: