piątek, 10 września
I właśnie kasetę wypróbowałem podczas wieczornej przejażdżki rowerem. Nie było tak fajnie, jak oczekiwałem, bo ciepło było u nas na górce, a jak zjechałem do parku, to wiało wilgocią, chłodem i komarami.
***
Wieczorem (nie wiadomo po co) podciągnąłem się w nba-extra z odcinków, których wcześniej nie widziałem, co zbiegło się z podsumowaniem drugiej części sezonu, którą sobie podczytuję.
***
Na chwilę odczułem ulgę w pracy, po czym popsułem sobie weekend zastanawiając się, czy dobrze zrobiłem, jak coś tam zrobiłem.
sobota, 11 września
Ponieważ dzień wstał tak piękny, jak jeszcze nie było we wrześniu, sterroryzowałem Pyszczku, narobiliśmy opiekanek i pojechaliśmy rowerami na Gdańsk. Wypożyczyliśmy kajak na Żabim Kruku, zrobiliśmy tradycyjną pętlę przez Polski Hak, a w drodze powrotnej nawet popłynęliśmy na Olszynkę niemal do mostu kolejowego za Orunią. Z powrotem zajechaliśmy do sklepu na dolnej, ale lodów sernikowych nie było, buuu. Potem Pyszczku musiała odbudować zapasy energetyczne, a ja w tym czasie obejrzałem pierwszy półfinał.
Wieczorem poszliśmy do Jerzego na pociągi, w ostatniej partii grała też Dagmara, ale byli bardzo gościnni i wygraliśmy z Pyszczku wszystkie partie. W nocy trasy mi się nie śniły.
niedziela, 12 września
Śniadanie z grzankami zrobiłem cacy, a po kawie poszliśmy porzucać na kosza. Jedną 50 wygrała Pyszczku, drugą ja. Tym razem szło nam zdecydowanie słabiej, bo: rzucaliśmy z dalszej (niemal prawidłowej) odległości, było ciepło, a nawet gorąco, świeciło słońce czasem w twarz, a fantastyczna czarna gumowa wykładzina oddawała swoje ciepło. Ale aktywność fizyczna na plus.
Po obiedzie odcedziliśmy prawie roczne wino aroniowe, pyszne, gęste, ale po ujęciu owoców strasznie mało się go zrobiło. Poobiedni relaks postanowiłem kontynuuować na balkonie z rumuńskim piwem i czipsami o smaku pesto z bazylią (że jak?) (acha). Rewelacja. Ostatni dzień lata. Siedziałem na balkonie, czytałem o Grancie Hillu i grzałem się w słońcu (zdjęcie jak w autocadzie, ha?).
***
Wieczorem łatwy finał i przed nami kolejny tydzień do rozwałki.
Piszę pospiesznie i nie mam przemyśleń, bo ostatnio potrzebuję wyłącznie relaksu. Dramatycznie potrzebuję wyłącznie relaksu albo aktywności fizycznej dla umysłowego relaksu.
I właśnie kasetę wypróbowałem podczas wieczornej przejażdżki rowerem. Nie było tak fajnie, jak oczekiwałem, bo ciepło było u nas na górce, a jak zjechałem do parku, to wiało wilgocią, chłodem i komarami.
***
Wieczorem (nie wiadomo po co) podciągnąłem się w nba-extra z odcinków, których wcześniej nie widziałem, co zbiegło się z podsumowaniem drugiej części sezonu, którą sobie podczytuję.
***
Na chwilę odczułem ulgę w pracy, po czym popsułem sobie weekend zastanawiając się, czy dobrze zrobiłem, jak coś tam zrobiłem.
sobota, 11 września
Ponieważ dzień wstał tak piękny, jak jeszcze nie było we wrześniu, sterroryzowałem Pyszczku, narobiliśmy opiekanek i pojechaliśmy rowerami na Gdańsk. Wypożyczyliśmy kajak na Żabim Kruku, zrobiliśmy tradycyjną pętlę przez Polski Hak, a w drodze powrotnej nawet popłynęliśmy na Olszynkę niemal do mostu kolejowego za Orunią. Z powrotem zajechaliśmy do sklepu na dolnej, ale lodów sernikowych nie było, buuu. Potem Pyszczku musiała odbudować zapasy energetyczne, a ja w tym czasie obejrzałem pierwszy półfinał.
Wieczorem poszliśmy do Jerzego na pociągi, w ostatniej partii grała też Dagmara, ale byli bardzo gościnni i wygraliśmy z Pyszczku wszystkie partie. W nocy trasy mi się nie śniły.
niedziela, 12 września
Śniadanie z grzankami zrobiłem cacy, a po kawie poszliśmy porzucać na kosza. Jedną 50 wygrała Pyszczku, drugą ja. Tym razem szło nam zdecydowanie słabiej, bo: rzucaliśmy z dalszej (niemal prawidłowej) odległości, było ciepło, a nawet gorąco, świeciło słońce czasem w twarz, a fantastyczna czarna gumowa wykładzina oddawała swoje ciepło. Ale aktywność fizyczna na plus.
Po obiedzie odcedziliśmy prawie roczne wino aroniowe, pyszne, gęste, ale po ujęciu owoców strasznie mało się go zrobiło. Poobiedni relaks postanowiłem kontynuuować na balkonie z rumuńskim piwem i czipsami o smaku pesto z bazylią (że jak?) (acha). Rewelacja. Ostatni dzień lata. Siedziałem na balkonie, czytałem o Grancie Hillu i grzałem się w słońcu (zdjęcie jak w autocadzie, ha?).
***
Wieczorem łatwy finał i przed nami kolejny tydzień do rozwałki.
Piszę pospiesznie i nie mam przemyśleń, bo ostatnio potrzebuję wyłącznie relaksu. Dramatycznie potrzebuję wyłącznie relaksu albo aktywności fizycznej dla umysłowego relaksu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz