poniedziałek, 13 września
Tradycyjnie bez pecha.
Berto Pisano — Interrabang (1969) — można słuchać na okrągło, godzinami.
***
Zapakowałem się już wczoraj, wino będzie dla dziewcząt ("Chodźcie dziewczęta, nie ma czego się bać, wujek Icchak pokaże, wam-swój-znak"), zameldowałem się u Endriusa wcześnie. Wreszcie do roboty!
On miał tamburyno, ja miałem niebieski pojemnik z ryżem. Na szczęście instrumenty perkusyjnie dodawaliśmy oszczędnie, tylko w momentach, które tego potrzebowały. Ogólnie zrobiliśmy dobrze, tradycyjnie już (ale ja nie mam w tych sprawach opamiętania) zachwycałem się smyczkami oraz to co pięknego zrobiły z moich piosenek. Które same w sobie oczywiście są ładne. Posiedzielim, pogralim i tylko szkoda, że do snu nie było poniedziałkowego agenta.
wtorek, 14 września
Pogoda się wyszarzyła i nie było kosza. Czymże zatem się zająłem? Małe mieszanko z plikami (się ich narobiło, tych filmów), a potem zgranie kasety John Barry II. Tym razem w zestawie "Deadfall" (1968), "The Lion in winter" (1968) (ten film historyczny nawet kupiliśmy w Hiszpanii na dvd), "Follow me" (1971). Najlepiej w tym zestawie wypada ten pierwszy, gdzie piosenkę tytułową śpiewa Shirley Bassey (Goldfinger, Diamond are forever, Moonraker), a piosenka jest zrobiona wg szablonu "From Russia with love", nawet podobne frazy grają instrumenty perkusyjne. Kaseta będzie cacy.
***
No i do snu oglądaliśmy drugą część "LaFayette Escadrille" — niewiarygodne, jak pozbawiony sensu był ten obraz. Jego zamysł, konstrukcja i realizacja stoją w takich sprzecznościach, że jest to złe kino po prostu. Cudaczne, ale nie tak rozbrajające, jak klasyki.
środa, 15 września
Dzisiejsza pogodowa bryndza przypomniała mi o niedawnym zjawisku, kiedy już zaczęło robić się zimno, poranek, ale świeci słońce, całe okoliczne trawy i krzaki pokryte są kropelkami wody. Jak okiem sięgnąć, wszędzie między wyższymi trawami rozpięły się rozliczne pajęczyny, które w tej mnogości wyglądały jak talerze anten satelitarnych. Spektakularne.
***
Pogoda była, jaka była, ale doszła do pewnego rozjaśnienia, więc pojechałem na kosza z Jerzym. Wcześniej jeszcze zakupiłem w avansie pudełka dvd do okładek 007 i przy okazji słuchawki, bo rzucili. Potem piwo i do domu. Zjadłem opiekanki, pojechałem rowerem jak szatan i pograliśmy sobie równo z Jerzym godzinę. Powrót, PRAWDZIWY obiad, i jednym okiem obejrzałem mecz — zapiski nba były ciekawsze.
***
Muzyka z "The Lion in winter" to utwory na chór i orkiestrę, utrzymane w tonie średniowicznej muzyki religijnej ze sporo dozą pompatyczności, ale imponujące (te wielkie) i intrygujące (te kameralne, oprate głównie na chórze).
***
Teraz mam Paul Horn "Jazz suite on the mass texts" composed and conducted by Lalo Schifrin - i to jest dopiero zabawka: klasyczny jazz połączony z muzyką liturgiczną (weź choćby tytuły: "Kyrie", "Offertory", "Agnus Dei"). I co ciekawe, jest to frapujące, ale znakomite i połączenie tych dwóch światów nie kłóci się ze sobą. Czad.
Jeśli dołączę do tego muzykę Pendereckiego do "Egzorcysty" ("Kanon For Orchestra and Tape"), to może kiedyś przełączę się na muzykę kościelną?
***
Taka zajawka z blogu:
http://whatsinmyipod.blogspot.com/2008/02/prog-is-not-four-letter-word.html
Prog Is Not A Four Letter Word
This album was found at the great Astronation.
A good collection of prog from around the world; a few of the artists already made an appearance on this blog, namely the koreans San Ul Lim and the turks 3 Urel (AKA 3 Hur-El) and Baris Manco. I also heard Czerwone Gitary (Red Guitars — or is it Golden Guitars?), I think they are Czech. The other bands are new to me.
Oczywiście wkleiłem ze względu na Czerwone Gitary.
Tradycyjnie bez pecha.
Berto Pisano — Interrabang (1969) — można słuchać na okrągło, godzinami.
***
Zapakowałem się już wczoraj, wino będzie dla dziewcząt ("Chodźcie dziewczęta, nie ma czego się bać, wujek Icchak pokaże, wam-swój-znak"), zameldowałem się u Endriusa wcześnie. Wreszcie do roboty!
On miał tamburyno, ja miałem niebieski pojemnik z ryżem. Na szczęście instrumenty perkusyjnie dodawaliśmy oszczędnie, tylko w momentach, które tego potrzebowały. Ogólnie zrobiliśmy dobrze, tradycyjnie już (ale ja nie mam w tych sprawach opamiętania) zachwycałem się smyczkami oraz to co pięknego zrobiły z moich piosenek. Które same w sobie oczywiście są ładne. Posiedzielim, pogralim i tylko szkoda, że do snu nie było poniedziałkowego agenta.
wtorek, 14 września
Pogoda się wyszarzyła i nie było kosza. Czymże zatem się zająłem? Małe mieszanko z plikami (się ich narobiło, tych filmów), a potem zgranie kasety John Barry II. Tym razem w zestawie "Deadfall" (1968), "The Lion in winter" (1968) (ten film historyczny nawet kupiliśmy w Hiszpanii na dvd), "Follow me" (1971). Najlepiej w tym zestawie wypada ten pierwszy, gdzie piosenkę tytułową śpiewa Shirley Bassey (Goldfinger, Diamond are forever, Moonraker), a piosenka jest zrobiona wg szablonu "From Russia with love", nawet podobne frazy grają instrumenty perkusyjne. Kaseta będzie cacy.
***
No i do snu oglądaliśmy drugą część "LaFayette Escadrille" — niewiarygodne, jak pozbawiony sensu był ten obraz. Jego zamysł, konstrukcja i realizacja stoją w takich sprzecznościach, że jest to złe kino po prostu. Cudaczne, ale nie tak rozbrajające, jak klasyki.
środa, 15 września
Dzisiejsza pogodowa bryndza przypomniała mi o niedawnym zjawisku, kiedy już zaczęło robić się zimno, poranek, ale świeci słońce, całe okoliczne trawy i krzaki pokryte są kropelkami wody. Jak okiem sięgnąć, wszędzie między wyższymi trawami rozpięły się rozliczne pajęczyny, które w tej mnogości wyglądały jak talerze anten satelitarnych. Spektakularne.
***
Pogoda była, jaka była, ale doszła do pewnego rozjaśnienia, więc pojechałem na kosza z Jerzym. Wcześniej jeszcze zakupiłem w avansie pudełka dvd do okładek 007 i przy okazji słuchawki, bo rzucili. Potem piwo i do domu. Zjadłem opiekanki, pojechałem rowerem jak szatan i pograliśmy sobie równo z Jerzym godzinę. Powrót, PRAWDZIWY obiad, i jednym okiem obejrzałem mecz — zapiski nba były ciekawsze.
***
Muzyka z "The Lion in winter" to utwory na chór i orkiestrę, utrzymane w tonie średniowicznej muzyki religijnej ze sporo dozą pompatyczności, ale imponujące (te wielkie) i intrygujące (te kameralne, oprate głównie na chórze).
***
Teraz mam Paul Horn "Jazz suite on the mass texts" composed and conducted by Lalo Schifrin - i to jest dopiero zabawka: klasyczny jazz połączony z muzyką liturgiczną (weź choćby tytuły: "Kyrie", "Offertory", "Agnus Dei"). I co ciekawe, jest to frapujące, ale znakomite i połączenie tych dwóch światów nie kłóci się ze sobą. Czad.
Jeśli dołączę do tego muzykę Pendereckiego do "Egzorcysty" ("Kanon For Orchestra and Tape"), to może kiedyś przełączę się na muzykę kościelną?
***
Taka zajawka z blogu:
http://whatsinmyipod.blogspot.com/2008/02/prog-is-not-four-letter-word.html
Prog Is Not A Four Letter Word
This album was found at the great Astronation.
A good collection of prog from around the world; a few of the artists already made an appearance on this blog, namely the koreans San Ul Lim and the turks 3 Urel (AKA 3 Hur-El) and Baris Manco. I also heard Czerwone Gitary (Red Guitars — or is it Golden Guitars?), I think they are Czech. The other bands are new to me.
Oczywiście wkleiłem ze względu na Czerwone Gitary.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz