czwartek, 29 kwietnia 2010

placucie

czwartek, 29 kwietnia

oj oj, ale zajętość!
***
Więc tylko pokrótce. W zeszły piątek kosz całkiem nieźle, było 5/5 z tego po jednym do zmiany, więc można się było nie oszczędzać, więcej aktywności, 7/25, 5 zb., 6 as., 5 strat, 2 przechwyty i już nie pamiętam co oglądaliśmy, ale nie było nocnego przesiadywania na nba.
***
W sobotę trochę zmarnowana wyprawa z matulą na weekend 50%, bo wszystko było albo zajęte albo zarezerwowane. Z tego wszystkiego najlepsza była wizyta w Centrum Hewelianum i przypomnienie sobie, jak świetne są Forty.
Na szczęście wieczór nam wszystko wynagrodził, z Jerzym spędziliśmy rozrywkowy wieczór/bardzo późny wieczór z whiskey, rumem, monopolem i 3/5/8. Czad.
***
W niedzielę nawet otworzyłem oko o 7, ale postanowiłem spać dalej, a walkę Adamka obejrzeliśmy w powtórce. Przytaskałem 15 kg ziemniaków, do tego lidl i przygotowałem pliki na poniedziałek. I zeszło.
***
W poniedziałek byłem u Endriusa, nagrałem kilka basów, drugi wokal do "templariuszy", zabawiliśmy się chwilę w JZTZ 2, zrobiliśmy próbę przed występem, poczyniliśmy plany na impro-fusion-ucraine-jazz i ogólnie jest bardzo git. Są wykonania, są plany i jeszcze dostałem zestaw EiS. Dzięki Endriu. Endriu robi na próbę master ITNON i to też będzie dobrze. I jeszcze poniedziałkowe diamenty są wieczne do snu.
***
W ogóle Endriu i Wojt występują/wystąpią w konkurcie na wokal do piosenki, Endriu rachu ciachu już zrobił swoje, jeszcze dodamy kilka zgrzytów, smyki na koniec i będzie bardzo ładnie.
***
We wtorek i środę nawet leniuchowałem, wlałem jeno te basy, popatrzyłem na to i owo, zainstalowałem nowe sterowniki do karty dźwiękowej (strach trochę był), obejrzałem zapowiedzi I rundy play-off, która właściwie ma się ku końcowi. Niewiele tym razem trafię wyników, zapowiadałem przegraną Orlando z Bobcats 3-4, a tu było 4-0 i Orlando wygląda lepiej niż Cavs. Boston miało się męczyć z Miami 4-3, a poszło gładko 4-1. Cieszy postawa Oklahomy (2-3), dziwi Dallas (2-3, a było 1-3 ze Spurs, ale wiadomo, oni mają Manu), największa niespodzianka, od 0-2 do 3-2 Milwaukee — już chodzą zabawne filmiki w necie.
***
W środę nie oglądałem meczu, zrobiłem placki ziemniaczane, tak sobie siadłem w tym nba, i tak jadłem po jednym z każdej smażonej porcji chyba przez dwie godziny. Wypas.
***
Filmy:
"Sunshine" (2007) — taki słaby film, że nie wiadomo, który ostatnio gorszy. Patetyczne, wydumane, nielogiczne, nienajlepsza gra aktorska Michelle Yeoh znanej z "Tomorrow Never Dies" (innych również).


"Daybreakers" (2009) z Ethanem Hawke to z pozoru przewrotna historyjka, gdzie wampiry stanowią większość, ludzie wymierają, co jest problemem, bo wampiry umierają z głodu... i to powinno wystarczyć dla wystawienia oceny, nawet jeżeli "gra" tam Willem Dafoe (właśnie "gra"). To klimatem przypomina "Exilibrum" (czy jakoś tak), gdzie pomysł, wnętrza i sposób wykonania są wyjściowo ciekawe, ale całość rozgrywa się według kiepskich schematów kina akcji.

piątek, 23 kwietnia 2010

niespodzianki

czwartek, 22 kwietnia

Wczoraj Wojt posiedział i w parę godzin umocowaliśmy pliki i kształty do wizerunku płyty. Kopiuj i wklej, tam wstaw tu utnij i mamy 15 numerów. Wiadomo, za dużo, ale tym razem trwają krócej. 50 min. Bo mamy od razu ustawione na długość i teraz Paweł nagra perkusję do całości. Być może to wynika z naszej "etyki" pracy: trochę nierówno, ale nie będziemy się tym przejmować; a tam się coś dogra i będzie git — ale muszę przyznać się do mojego zachwytu nad tą formą współpracy, właściwie wszystko przebiegało błyskawicznie: podoba się? wklejamy, 2 razy zwroteczka, mostek, tu będzie fade out.
Jak mówią, niektórym napisanie piosenki zajmuje tyle czasu ile komuś wyjście do kibla. Wojt co prawda "napisał" wcześniej, a ja pomostkowałem elementy następnie, więc układanie klocków przyszło nam z łatwością. Może zbyt łatwo. Ale to w końcu blues-rock z rzewną balladą. Będzie nieźle.

piątek, 23 kwietnia

Jako że planujemy zaangażowanie Pawła, odnalazłem pliki miasto1000gitar destroy columbus (wciąż ładne) i przerzuciłem na sztapel do nagrywania. Zdaje się, że teraz ruszy z kopyta i za rok będzie gotowe :)
***
Ponadto tamburyno w kilku miejscach i chyba w poniedziałek rusza akcja mastera ITNON.
A ponadto naprawdę marny film "Bounty Hunter" (2010) z Aniston, która wygląda jak młódka, ale już nie wygląda jak młódka. Ani to komedia, ani romantyczna. Dziwię się, że takie rzeczy jeszcze produkują. Nie dziwię się, że to oglądałem. Gerard Butler może kiedyś wyglądał, ale obecnie ma obsuw sylwetki w stronę Crowe w wieku późniejszym.

Ponadto ponadto wreszcie mamy niespodzianki w play-off i nasze rodzyki ugrały po jednym meczu. Dla Chicago to pewnie jedyny, dla OKC może zaczyn pod następne zwycięstwo.

W narożniku Adamka nie będzie stał Gmitruk, więc może być podobnie jak było ostatnim razem, gdy go nie było. Obym nie był złym prorokiem. Tym razem taktyka "uderz i ucieknij", jakkolwiek słuszna, może nie wystarczyć na zdobycie przychlnej liczby głosów na wrogim terenie. Ciekawe czy będzie bijatyka zatem.
***
Johny Barry bierze mnie za bary.


czwartek, 22 kwietnia 2010

O kurcze!

wtorek, 20 kwietnia

Kyst — Cotton Touch (2010) zrobiło na mnie dobre wrażenie. To niby polsko-norweski zespół, ale te kwestie nie mają znaczenia. Jedno zastrzeżenie: całość płyty gra, jakby była wariacją na temat jednego numeru Kristen (by the way: jest "reaktywacja", a na pewno koncert). Natomiast brzmienie, klimat i całokształt pasuje i jest bardzo (typowe) sympatycznie wciągające. Niby nic nowego, ale zawsze coś.
Z kolei nowy singiel Black Keys nie zapowiada czegoś wyjątkowego ponad produkcję. Wydaje się, że z Wojtem będziemy teraz nawet bardziej blues-rock.
"Bigos heart" słuchałem po całości. Pytanie "po ch.. taką płytę nagrali" powraca, ale nagrali ją bardzo ładnie. I co prawda bardziej Robin Williams niż Beatles i chyba dobrze, że w obcym języku, można się skupić na muzyce, realizacji.

środa, 21 kwietnia

Uff. Powolutku do końca. Czasy będą imponujące: 6:44, 5:10, 6:51, 7:31 — może nawet ulegną wydłużeniu, należy dodać fleciki, a w innym miejscu wstawić fragment z klasyka. Już chodzą wici na dzielni.

Crank: Hihg Voltage (2009) głupie jak but, montaż masakryczny, pokolenie MTV ledwo wydoli - nie wiem, czy można wymyślić jeszcze coś bardziej szybkiego i poszatkowanego, co jeszcze będzie można oglądać, Mike Patton również zaszalał z muzyką - prawie jak Naked City w wersji crossover-gardo-core-metal. Ale w działce "grindhouse" raczej lepsze od wystawki Rodrigeza. No i ten Jason Statham. No i dużo ludzi przy nim pracowało jednak. Zaś Amy Smart występowała m.in. w: Starship Troopers, Road Trip (ta dam!), Starsky & Hutch, Efekt motyla , no i oczywiście w jedynce. Piszę dlatego, że niby znamy, ale nie pamiętamy.

O kurcze! Chyba kocham Johna Barry'ego! (no tak nie dosłownie). Zajrzałem do innych melodii filmowych. Poza tym, że przypominają 007, to są fantastyczne. To znaczy, że teraz będę miał więcej kaset. BZkitu!, jak Shirley Bassey śpiewa "My Love Has Two Faces" — po prostu jakby inna wersja znanego klimatu.


wtorek, 20 kwietnia 2010

teges jueges

U mnie sezon ogórkowy (wciąż robię to samo, nawet Pyszczku dała mi wolny wieczór na zabawy). Wciąż jestem podminowany, więc co mi tam. Na szczęście zaczęły play-off nba.
***
Umieszczane już po czasie (względy "polityczne"), ale porządek obrad musi być:

poniedziałek, 18 stycznia
Chłopaki zwożą sprzęt, nagrywają bas i perkusję. Krzywo, marnie, cud, że się udało nagrać w ogóle. Numery pozbawione wstępów, które były nie do zagrania. Tempo obu szybsze niż na sali prób. Ja przyszedłem o 17, do 19 zdążyłem podłączyć gitarę, a realizator kombinował z dźwiękiem do podstawowych chwytów "cornershop". Coś tam grało, ale bez rewelacji.
wtorek, 19 stycznia
A. nagrał wszystkie gitary i zaśpiewał wokale, które realizator na bieżąco obrabiał rewelacyjnym autotunem, właściwie niemal każda sylaba wyrównana. Ja przyszedłem o 17, moja gitara (stare struny, strojenie do D, zły sygnał) odpadła, więc zagrałem na gitarze A. Podstawowy riff w "cornershop" nie pasował (podstawa piosenki!, jak niegdyś sądziłem), więc tylko dźwięki (które podobne grałem już setki razy, fuj) + wypuszczane chwyty w tremolo. Skoro tak ma być, niech będzie.
środa, 20 stycznia
Zwolniłem się z roboty, zjadłem placek po cygańsku w barze i do pracy. Poszło wyjątkowo łatwo, obniżyłem gitarę A. do D, zagrałem swoje partie do "uaua" - pasowały. W międzyczasie zadzwonił A. i przez 9 minut nawijał, że "uaua" jest za szybko i musimy to nagrać jeszcze raz. Powiedziałem, że takie decyzje powinniśmy podejmować wspólnie, ponadto muszę się zapytać realizatora, czy w ogóle tak można. Okazało się, że nie można, bo ponowne nagranie piosenki kosztuje dodatkowo normalną stawkę (później było na mnie, że jestem miękkim negocjatorem).
czwartek, 21 stycznia
A. przez cały dzień wydzwania do wszystkich i przekonuje, że "uaua" jest za szybko i musimy to nagrać jeszcze raz, a realizator już ma nic nie robić z tym numerem. Johny mówi, że trudno mu się odnieść, bo go nie słyszał. Potem, jak go usłyszał, stwierdził, że numer jest zajebisty w tym tempie i że potrzeba nam było kogoś z zewnątrz, kto na to spojrzy. Ja uznałem, że muzyka KA jest wieśniacka i zawsze taka była, ale teraz przynajmniej ktoś nas porządnie zagrał. Zresztą granie heavy-rocka w stylu Foo Fighters czy szybkiego college-rocka przez nas, starych dziadów, wydaje się przewrotny i całkiem w stylu KA. To byłoby przynajmniej jakieś zaskoczenie.
piątek, 22 stycznia
Mamy zebranie na próbie, gdzie A. wytacza ciężkie działa. Dla mnie najcięższe do zniesienia jest, że: "nie płacimy, bo to my teraz mamy kasę, więc mamy argument w ręku". Obrzydliwe. A mówi się, że Polacy to naród cwaniaczków. Dla A. najważniejsze jest, że piosenka w tym tempie nie pasuje do słów, to nie jest jego muzyka i w takim wypadku on tego nie chce, i nie chce, żeby "jego głos był internecie". Litości. Argumenty, że połowie zespołu (Johny, ja) się tak podoba, nie grają roli. Jurek podjął wątek, że "warto przyoszczędzić parę stówek", wobec czego brakło nam słów i uznaliśmy, że niech se robi co chce, czyli w tym wypadku negocjuje z realizatorem, czy za połowę
stawki nie nagra "uaua" w JEDYNYM PRAWIDŁOWYM TEMPIE.
Co mnie zaskoczyło, co jednocześnie jest paradoksalne, smutne, ale pozwala uśmiechnąć się z niedowierzaniem, to wiele słów A. o tym, czym naprawdę jest Kevin Arnold, a szczególnie złowróżbne zdanie: "jesteś z nim (realizatorem), czy z zespołem?". Ta dam!(do tonu głosu dołączone było spojrzenie, którego jeszcze nie widziałem u A., i w ogóle rzadko w życiu, we wczesnym dzieciństwie, potem unikałem niebezpieczeństw, z reguły wtedy ktoś trzymał mnie "za wszarz" i jedyną moją myślą było, żeby się wyrwać i uciekać ile sił w nogach).
sobota, 23 stycznia
Johny jest wstrząśnięty, zszokowany, wypaplał wszystko Asi, która w poniedziałek powiedziała mi "moją" kwestię, że wydawało się, że to Polacy...Trzeba być niepoprawnym optymistą (albo mieć coś nie tak pod sufitem), by sądzić, że po takich przejściach zespół miałby funkcjonować na dotychczasowych zasadach.
Osobiście bym nawet sam dołożył resztę i zapłacił za nagrane dwa numery (nawet, jeżeli by poszły do szuflady), ale niestety kasa jest u A., he he. Wydawać by się mogło, że takie rzeczy to tylko w filmach.
wtorek, 26 stycznia
Realizator okazał się bardzo ugodowy, właściwie bez zbędnych spięć zgodził się na ponowną realizację numeru w jedynym właściwym tempie, i to nawet za 1/3 normalnej stawki. Można więc powiedzieć, że wyszło na Jurka "zaoszczędzić parę stówek" i A. Taki los. Specyficzne było, że A. forsował wersję, że to również wina realizatora, że numer jest w zbyt szybkim tempie. wtf?
wtorek, 16 lutego
Podczas mojego urlopu Johny nagrał perkusję w jedynym właściwym tempie i to nawet do metronomu (wykuł na blachę), za co nawet A. go pochwalił. Jurek nic nie wykuł, więc nagrał bas po kawałkach, który potem miał być kopiowany. Po kilku dniach A. zadzwonił do Johnego, że wolniejsza wersja w jedynym właściwym tempie mu się nie podoba, i że teraz woli tamtą szybszą. Pff. (albo ta dam!) (albo kropka) (może wielokropek)
środa, 24 lutego
Poprzez Jurka przekazaliśmy z Johnym swoją działkę do zapłaty transakcji, która ma ostatecznie nadejść w najbliższy piątek. Jurek klarował, że w przyszłości perkusja powinna być układana, a nie nagrywana, żeby brzmiało dobrze. I że podobno A. wolał wersję szybszą, bo wolniejsza, mimo że teoretycznie poprawnie zagrana, to przy wolniejszym graniu wychodzą braki techniczne i jest wrażenie jakby była grana "do tyłu". Na pytanie, czy słyszał wolną wersję, Jurek odpowiedział, że nie. W ogóle chciał chyba się pozwierzać, bo odprowadził mnie aż do przystanku, na szczęście autobus szybko nadjechał, heh.
wtorek, 2 marca
Mieliśmy prawie próbę. Jurek przyszedł z nowymi pomysłami. Że wobec braku czasu Johnego trzeba "zatrudnić" rezerwowego perkusistę (np. Bandrowskiego)(nawet jest już z nim po słowie), który będzie znał 10 numerów i tyle wystarczy na koncerty. He, he, powiedział, że nie chce robić z A. kolejnych piosenek, bo coś tam, wolałby, żeby też tylko nauczył się na pamięć tych 10 piosenek.Johny przyjął to ze spokojem, bo choć jak mówi, nie ma problemów z tożsamością, to zastanawia się czy w ogóle grać dalej na perkusji, bo "nie ma czasu, żeby wyćwiczyć to, co chciałby grać". Więc zagraliśmy z Jurkiem dwa motywy i przez chwilę było sympatycznie, taki szybki rock (to jak po okresie przerwy spotykasz się z byłą dziewczyną i przez chwilę masz wrażenie: "ej, jest tak fajnie, jak kiedyś bywało").
Przyszedł A. (i nie ma to związku z treścią następnego nawiasu) (i wtedy przychodzi myśl, że nie jesteście już nastolatkami, tylko starym małżeństwem w trakcie separacji) (hie, hie) (i miej oczy człowieku, w końcu przyzwyczajenie i znana niewygoda nie jest korzystna dla "sztuki") i zagraliśmy fragment, co wcale nie było jakieś najgorsze.
Więc myślę, że skoro chłopaki (A., Jurek) mają pomysły i plan działania, to na mnie już pora.
wtorek, 16 marca
Johnego nie było. No w końcu powiedziałem, co miałem do powiedzenia (iż rezygnuję). Bez podawania przyczyny — a co tam, nie należy im się. Śmieszne było zachowanie A. wobec słów, którymi potem epatował: ze słowami "co ja tutaj robię" wziął i zaczął składać "zabawki" i już brał się do wyjścia.
Wyszło właściwie na to, że musiałem ich (Jurka i A.) przekonywać (wujek dobra rada), że mają znakomity moment, bo zespół jest w przebudowie, dwa dobrze zrealizowane nagrania, że teraz nie trzeba silić się na próby, żeby krzywo wykonywać te czy inne piosenki, tylko wziąć się do menedżerki i wysłać utwory tam i siam. No przecież przygotowałem okładkę nawet.
***
Ale A. już się zdążył obrazić, rzucał słowami "niepoważne", "nieodpowiedzialne", "dziecinada", "trzeba było powiedzieć wcześniej", "szkoda czasu", "po co myśmy to robili" — uznałem więc, że gdybym nawet powiedział o co mnie się rozchodziło, to i tak by nie zrozumiał.
***
Decyzja moja wpłynęła też niekorzystnie na Johnego pozycję w zespole, który pod nieobecność został obdarowany wątpliwościami: "potrzebujemy perkusisty, który przychodzi, jest obecny, a nie, że następny przyjdzie i powie, że już nie chce grać".
***
Jurek mnie zaskoczył, bo oprócz swoistej satysfakcji, którą sobie wykreował ("wiedziałem, że coś się kroi!"), był tym katalizatorem, który (dla chęci przyszłej sławy oczywiście: "niech to będzie nasz ostatni strzał") starał się udobruchać A. i oferował mu swoją szeroko zakrojoną pomoc. Potem zajęli się sobą, więc jeszcze z głupoty walnąłem/zgodziłem się, że w kwestii korzystania z sali, to mogą płacić tylko za "dni wykorzystane" — co będę musiał odszczekać, bo niby dlaczego mieliby sobie przychodzić kiedy chcą, a my będziemy płacić (takim miesiącem "trudnym" do rozważenia jest właśnie marzec, bo już mija, a zapłacić trzeba). Zatem wysłałem e-mailowe ultimatum, żeby zadeklarowali się do końca miesiąca, czy grają/nie grają itp.
***
Natomiast, co mnie uderzyło i właściwie powinienem się oburzyć, ale chce mi się śmiać (w ogóle po tych ekscesach uznałem, że najwyższy czas i uff) — bo obaj przez chwilę uderzyli w jeden ton: "szkoda jego(ich) straconego czasu", który "mogli poświęcić dzieciom albo innym ważnym sprawom". Już nie będę wdawał się w dyskusję, dlaczego posiadanie dzieci miałby stawiać człowieka na wyższym poziomie "społecznym" (czy jakimkolwiek innym) niż człowieka, który ich nie posiada. To raz. Dwa, dlaczego ich czas jest niby cenniejszy niż mój?
środa, 17 marca
Johny przechodzi ciężki okres (wycinane synu migdałki), więc nie w głowie mu zamieszanie. Jurek do niego dzwonił (ma chłopak sentyment), że ma dwa rozwiązania: 1. stary kevin — ty, ja, on; 2. A., Jurek, jakiś perkusista i — uwaga — Johny na klawiszach. Będzie też do mnie dzwonił, eh.
piątek, 19 marca
Z biegiem czasu aż się nie przejmuję tak tymi wydarzeniami, aczkolwiek nie doszedłem do wniosku, że "a co tam, warto dalej grać razem", co to — to nie. Gupie, bo gupie, ale zasady trzeba mieć. W końcu hobby = przyjemność.
W międzyczasie Johny umieścił jedną z piosenek na myspace, w końcu takie były ustalenia i w końcu to spuścizna tego składu zespołu. Tymczasem zadzwonił do niego A. i poprosił o usunięcie numeru z myspace. Kiedy Johny zaprotestował, A. zaczął go straszyć sądem, że ma prawa autorskie do lini melodycznej i tekstu. Ho ho. Myślę, że to taki moment, kiedy mogę użyć sformułowania (a wiadomo, że zazwyczaj nie mam z tym problemu) — brak mi słów.
***Ale w końcu mamy piątek, będziem bieżyć na kosza, więc na zakończenie spojrzenie z uśmiechem: A. nalegał, żeby przetłumaczyć teksty piosenek, bo "warto by było, by ludzie wiedzieli o czym śpiewamy". Tomek dokonał tłumaczenia, i cóż. Może lepiej byłoby, żeby nie wiedzieli.
***
ps. zainspirowany ostatnimi wydarzeniami zmieniłem imiona niektórych "bohaterów", bo kto wie.
ps.2. czy to nie jest jak z jakiejś książki czy filmu o zespołach rockowych?
ps.3. tak pisałem Johnemu, że taki obcjokrajowiec pewnie ma zupełnie inne odczucia i myśli na przykład tak: "te chłopaczki z tego zespołu, to jacyś tacy niepoważni frajerzy: płacą za salę, ale na nią nie przychodzą za często; niby grają, ale nic nie robią w kierunku rozpropagowania muzyki; nic im się nie chce; jak można zaoszczędzić kaskę, to nie — gotowi są płacić za nagranie, nieważne czy się podoba czy nie; nie dość, że nie umieją grać na instrumentach, to nawet nie wykazują zainteresowania = czyli jak zwykle ci Polacy: głupi, leniwi, żadnej aktywności, tylko jak rolnicy czekają na dary z unii".
ps.4. to mój post nr 300. Jeszcze 4 play-off i 40 (jak powiedział Jerzy). Szybko leci.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Red Riding

czwartek, 15 kwietnia

Dokończyliśmy trylogię "Red Riding". Wcześniej popełniłem błąd merytoryczny, bowiem film jest z 2009 (a nie 1974 — to podtytuł I części), co jest dowodem na to, że stylizacja jest doskonała. Wciąż mocarne kino. To zobrazowanie powiedzonka, które zresztą pada w filmie: "kiedy ktoś włamuje ci się do domu i gwałci żonę, to nie dzwonisz po policję, bo oni już tam są". Pyszczku ostrzegało: "niech no tylko ostatnia część skończy się źle, to będą mieli ze mną do czynienia", ale obejrzeliśmy. Dobre, przygnębiające, mroczne, pesymistyczne, dobre. I mówią "lynch" oraz "blud".

Nagraliśmy z Johnym na sali parę rzeczy. Sprzęt trochę się buntował, ale jak już poszło, to perkusja na 4 mikrofony jest całkiem całkiem. Zainteresowanie nam się przemieściło, więc na razie... sam nie wiem nad czym będziemy pracować. Jest do wyboru i do koloru i nawet ładne. I akustyk się ładnie nagrał, i będzie można gitary na czysto pojechać. Się zobaczy. Herbaciarnia Pomalutku.

piątek, 16 kwietnia

Na sali było 4/3, więc trochę nie do pary, więc się nie nagrałem. No i znowu się kłócili. 2/8, 2 zb., 2 as., 5 strat. Szedłem polną dróżką piechotą we słuchawkach — dawno nigdzie się nie wybierałem. A rower trzeba naprawić. Zastanawiałem się dokąd prowadzi tamta droga, co ją przecinamy obok strugi oruńskiej.

sobota, 17 kwietnia

No i się dowiedziałem — do Borkowa.Wstaliśmy wcześnie, może nawet za wcześnie i Krystyna zawiozła nas do Siwiałki (przez Borkowo) — kawałek za Straszynem. Pyszczku znalazło również drogę, którą przetaczaliśmy się po łące podczas wyprawy rowerowej. Posiadłość brata Krystyny niezła, wrażenie robi domek zbudowany na kształt małego dworku. W środku drewno, piece, ozdoby żelazne, myśliwskie i takie tam. Ale największe wrażenie robiły psy berneńskie. Pyszczku się zakochała. Dwa. Mega.
Przez dużą część dnia robiliśmy z Piotrem i Jaśkiem garaż na graty. Dwie przerwy na drugie śniadanie i obiad. Było wietrznie, bo gdyby nie to, byłoby fantastycznie. Trochę się nadymaliśmy, ale ogólnie do przodu. Cele udało się zrealizować.
Swoją drogą, człowiek budował sobie domek przez 20-30 lat, już było ładnie, wygodnie, ciepła woda, miejscówka znakomita i nagle pach! Wszystko zasypane koparą.
Wieczorem dobejrzeliśmy "State of Play" (2009). Tzw. kino zaangażowane z Russellem Crowe, który wyglądał jak brudny prosiak — przyjemne kino.

niedziela, 18 kwietnia

Robiłem muzę i byłem nie w sosie. Na obiad zrobiliśmy udka z kurczaka, trzeba było użyć dużo przypraw, bo już były nie takie. Pyszczku rozmroziło i zrobiło lodówkę. A wieczorem obejrzeliśmy "Green Street Hooligans" (2005), film prosty, ale emocje spore. Wszystko byłoby cacy, gdyby nie ten hobbit, który już zawsze będzie wyglądał jak ofiara. Nawet nie jestem przekonany, czy on potrafi grać, czy po prostu taki jest. Nie pamiętamy, w jakich filmach grała Claire Forlani (Meet Joe Black, Conspiracy.com, In the Name of the King) (nie mylić z IN THE NAME OF NAME), ale twarz ma charakterystyczną.
Myślę, że można przychylić się do "opinii", że "Football Factory" jest solidniejszy.
A Kelly Pavlik, co się niedawno wymądrzał co to nie on został rozkwaszony na czerwono przez jakiegoś Argentyńczyka z Madrytu. I się skończyło. Jak go nie wzięli, tak go nie wezmą do turnieju big6.
Dobrze, że już powoli kończę ITNON, bo decyzje czy taki pogłos, czy inny doprowadzają mnie do szewskiej pasji.

czwartek, 15 kwietnia 2010

Opowieści o zwyczajnym szaleństwie

piątek, 9 kwietnia

Skoro Johny nie mógł, to zawitałem na salę samotnie i dograłem drugą częśc partii gitar dla Wojta. Co do pierwszej Wojt jest zadowolony, więc ja też jestem. W drugiej partii trafiły mi się fragmenty bardziej akustyczne, więc ograniczyłem się do rejestracji partii, które wymysliłem już uprzednio podczas prób. Jeden numer trzeba machnąć z kamerą pogłosową. Jeden szkic prawdopodonie jest do wyrzucenia, choć dorzuciłem do niego wstęp w stylu Ac/DC a potem zwrotkę lekko bossa-indie-rock, ho ho.
Już na samo zakończenie dograłem aktualny stan refrenu (powoli przychodzą mi poszczególne elementy słów) szkicu, który miał być eelsem, ale zrobił się malkmusem. Ale z riffu wstępnego jestem nawet zadowolony. W końcu jakaś zwrotka musi być. Tytułu (słów refrenu) nie zdradzam, bowiem jego treść w połączeniu z melodią stanowi całe clue tej zabawy.
Muszę jeno pozbyć się maniery nagrania z próby, żeby to ciut zabrzmiało.
***
Wieczór już został bardzo króciutki, więc widziałem fragment meczu Liv-Benfica, do snu "Dziecko Rosemary" i już mnie nie było.
***
A Pyszczku było na rowerach zamiast na salsie. Podobno nie do wytrzymania.
***
Ej, no piękny fragment z forum (http://www.porcys.com/Forum.aspx?id=2603&p=8):
"a i bym zapomnial. po raz pierwszy od dawna ogladalem mecz w polsacie. kurwa, ktos ogarnal sklad studio? smietanka z piotrem r. na czele! nie moge patrzec na jego zakazana morde. nawet przez telewizor bije od niego menda. drugi to hajto. pierdolil jedno bez sensu, ripostowal go wojtek, po czym w odpowiedzi zaprzeczal sam sobie. kolejny przemytnik. w ogole to bylo studio sportowe czy kryminalni? gdzie jest komisarz zawada sie pytam?! kurwa, kolko wzajemnej adoracji i lizania sie po fiutach. kumple mati borka".

wtorek, 13 kwietnia

"Rebecca" (1940) to nie był najlepszy film Hitchcocka. Ale ładnie zfilmowany. A aktorka przypominała mi chwilami Kate Winslett. Ale zbyt egzaltacyjno-ekstatycznie było momentami. W połowie filmu wołaliśmy do ekranu: "ale weź się w garść kobieto na litość boską!".

W piątek na koszu był Tomek, graliśmy 4/4, oni mieli rezerwowego. Było przyjemnie, z "oklaskami". 8/25, 5 zb., 5 strat, 3 as. Ale za to buty! 89 zeta, a różnica niewiarygdona — czułem, ze skaczę co najmniej 2 cm wyżej! Stopa opatulona, jakbym grał ubrany w poduszki.
***
Oglądaliśmy "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie". Oczywiście bardzo fajne. Oczywiście zabijać się o to nie ma co. Ale sympatyczne, intrygujące, pomysłowe. Z pewnością nie-zwykłe.

Dwie ciekawostki. Orange chyba nie przwidziało takiej sytuacji, że nagle wszyscy będą chcieli dzwonić — bo sieć była dosłownie niedostępna w sobotę rano.
Powinienem się domyśleć, że pracownicy biedronki i lidla dostaną wolne w niedzielę (ciekawe, czy będa musieli odpracować). Na szczęście mieliśmy zapas kapuśniaka zasłoikowany i kwestia obiadu nie stała się tragedią.
***
W poniedziałek rozwinąłem mikrofon, wymyśliłem na akustyku melodie do zwrotki i refrenu "malkmusa", nagrałem to, piosenka pod tytułem, którego nie zdradzę szykuje się. Johny mówi, że fajne. Szczęśliwie też znalazłem niezły riff, który nagrałem w czwartek — to też się mu podoba.
Jest nad czym pracować.


środa, 14 kwietnia

W poprzedni wieczór ogarnąłem drugą część numerów Wojta. Te już nie były takie spektakularne — właściwie nic nie wymyślałem nowego, jeno przypominałem sobie, jak tam gram. Czasem moje zapisy kartkowe są niedoskonałe: za cholerę nie mogę pojąć, co tam jest nagryzdolone, numery progów i strun nijak nie pasują do tego co gram.
***
"Doghouse" (2009) zaczął się nieźle: prawdziwy angielski angielski, przekleństwa. kilku aktorów z sensacyjno-łobuzerskich angielskich filmów. Później co prawda przeradza się w horror z przymróżeniem oka, ale humor niektórych scen jest zniewalający, momentami nieźle się bawiliśmy.

Christina Cole grała recepcjonistkę Ocean Club w "Casino Royale".

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

prezydent Tupolew, czyli znów nie będzie you can dance

poniedziałek, 12 kwietnia

No tak, wpis piątkowy umieszczę później.
A teraz głos w sprawie, w końcu jakiś warchoł zawsze musi się trafić.
***
Skoro chwila historyczna — w końcu najważniejsze wydarzenie polityczne w powojennej historii Polski — to jest okazja się przyjrzeć, jak człowiek reaguje w chwili historycznej. Ano, w zależności od osobowości.
Na początku jeszcze nastrój zabawy i zaangażowania w temat, czym popisał się Andrzej Sołtysik w porannym dzień dobry tvn, bo na tapecie był badziew z profesjonalistami o tym, czym jest dobry scenariusz, i na news o katastrofie, panu Andrzeju się wyrwało pytanie do specjalisty: "czy to jest dobry temat na scenariusz?", a pan specjalista przytomnie zareagował, że to nie jest obecnie temat do dyskusji i pana Andrzeja wyratowała Madzia Mołek coś tam mówiąc w tonie już właściwym.
***
Potem, co mi przyszło na myśl, że szefowie dnia (i tygodnia) w stacjach telewizyjnych na pewno w tym momencie mówią: "no i ch.. ramówkę wzięli", po czym wszędzie latają redaktorzy jak z pęcherzem i wrzeszczą: "dajcie mi k.... jakiś samolot na wizję" i jeszcze: "tupolewa durniu!". Potem widzimy obrazki z archiwum, samolot w hangarze, samolot na płycie lotniska, samolot w dzień, samolot w nocy. Z pewnością później wszyscy powiedzą, że z przerażeniem wsłuchiwali się w nadchodzące wieści ("i kto jeszcze leciał z prezydentem Tupolewem") i ze łzami w oczach stali jak słupy soli.
***
Na pytanie Pyszczku, ile tym razem będzie żałoby strzeliłem, że tydzień. Trafiony.
***
Wtedy przyszło mi do głowy, ileż to koncertów i wydarzeń sportowych trzeba będzie przełożyć, terminy, telefony, pieniądze. Oczywiście to głupota i każdy ma swój mały dramat na swoją skalę, ale sam pamiętam okoliczności przekładania występu, bo akurat papież umarł.
***
I wtedy przyszedł mi do głowy papież (wiadomo, terminarz podobny) i masowa hucpa jaka się potem rozpętała, kiedy okazało się, że na przykład najwierniejszymi szermierzami wiary w osobę papieża są kibole; jakieś pojednania, marsze, znicze. Elo, do następnej kolejki ligowej. Ileż to książek powstało o pokoleniu JP2 albo jego braku.
***
Cały sport odwołany, więc tutaj czai się pytanie prostego człowieka z ludu: "po jaki bolec przewodniczący PKOl leciał na okoliczności katyńskie?". I niestety zabawa w skojarzenia jest taka, że symbol polskiego olimpizmu zapamiętany jest przeze mnie jako człowiek, który kurczowo trzyma się stołeczka ("co prawda nie zdobyli tylu medali, ile powinni, ale postanowiłem nie odchodzić") i już nie wspominajmy o polskim sporcie po ran n-ty.
***
Śmierć, tragedia, bliscy, żałoba — istnienie takich pojęć neguję i skutecznie się eskapizuję. I tego będę się trzymał.
***
A potem się zaczęło. Jednakowy program na wszystkich połączonych platformach, wywiady z niepotrzebnymi przechodniami, tradycyjne zapchajstudia. Gorsze wrażenie na mnie zrobiły czołówki "światowych serwisów informacyjnych" — niemal hura, wszyscy o nas mówią. To prawie jak licytacja, której niejednokrotnie byliśmy świadkami: "to nas więcej zginęło podczas wojny, nieprawda — nas więcej".
***
Tu mała dygresja — teraz to sobie uświadomiłem. Sądziłem, że jestem zwierzęciem telewizyjnym, a tu moje koleżanki z pokoju wymieniają się komentarzami, kto co powiedział i jakie to brednie ludzie wygadują — po prostu weekend z telewizją. Potem sobie przypomniałem, że w tygodniu są też na bieżąco ze wszystkimi programami. No tak — ale ja mam komputer przecież.
***
Potem, jak już się zajęliśmy swoimi sprawami (ej, w sklepie z telewizorami ludzie stali przez długie minuty i słuchali co tam mówią — to jeszcze rano było) skojarzenia były bardziej ogólne: złośliwy chichot historii — katastrofa akurat TAM!; czy go nie umieszczą na piedestale jak Sikorskiego; znowu będą wybory; okazało się, że Tusk zrezygnował przedwcześnie; wydaje się, że naród w ramach "zadośćuczynienia" powinien teraz wybrać brata i takie tam.
***
Albo takie, że w dzisiejszym świecie samonapędzającego się biznesu i rządów korporacji tzw. elita polityczna (a już takiego kraju — sorry Polska) nie ma żadnego znaczenia. Był kiedyś głupi amerykański film, co się dzieje, jaki chaos panuje w LA, kiedy znikają wszyscy Meksykanie. I (nie) podobnie, gdyby nagle zniknęły instytucje polityczne, a nawet całe górki zarządów, firm, banków itd. to wszystkie biurwy takie jak ja, wciąż nieświadome chodziłyby do pracy od 8 do 16:20 i nic. System wciąż się kręci. Więc kiedy pokazują autentycznie zmartwionych niepotrzebnych przechodniów, pytających z troską "co teraz będzie?" — ależ drodzy państwo, nic. Fakt ten ma znaczenie dla przyszłych podręczników historii, która zaraz nie będzie miała znaczenia oraz dla członków rodzin.
***
I co prawda Pyszczku mówi, że gdybym ułożył ramówkę na niedzielę, gdzie między filmami "Gdziekolwiek jesteś Panie Prezydencie" a "Katastrofa w Gibraltarze" śpiewałby swój największy hit Mieczysław Fogg, to mógłby być mój ostatni program, to jednak niedzielny filmowy wieczór nie odbiegał specjalnie.
***
No cóż, od jutra znowu będziemy przeklinać w korkach, a tymczasem niech każdy przeżywa po swojemu. Udaję się do swoich zajęć.

piątek, 9 kwietnia 2010

Trans Am

czwartek, 8 kwietnia

Holy Fuck — Latin (2010). To nic, że właściwie to grało już Trans Am (ej, a oni wciąż żyją!, płyta ma być w tym roku — ba, za kilkanaście minut będę jej słuchał). Holy Fuck, podobnie jak Trans Am czasem bywa zagubione w mało przekonywających pomysłach, ale numer "Silva & Grimes" jest naprawdę wypasiony. Choć oczywiście nie aż tak, jak mój ulubiony hit.

We wtorek zawitałem na salę, przez przypadek zagrałem riff do piosenki do wyrzucenia (choć pewnie jej nie wyrzucę, mam już nawet melodię do refrenu), potem 3 numery dla Wojta strojone do D, następnie zacząłem bawić się w motywy następnych numerów (D+) i nagle zrobiło się przed 22. Więc podstawy są, tyle że nagle zaczęły mi przychodzić do głowy dodatkowe motywy, o które można by rozbudować podstawowy szkielet utworów — ale w tym już Wojta głowa. W sam raz do domu.
***
Środa dosyć tradycyjnie. Opamiętałem się w porę i zająłem się "brainstorm" (dr abbey road, solówka) i całość poszła sprawnie, aczkolwiek końcówka zdaje się przesterowywać, ale nie mam już siły obniżać poziomów na wszystkich ścieżkach. Zaczekam, może za dwa tygodnie samo się obniży, a może nikt nie zauważy. Na głośniczkach ujdzie, na słuchawkach jest maksiarsko — głośniej od Hendrixa.
***
Tradycyjnie również słuchałem pół meczu (potem jest you can dance), a ManU sobie przegrał.
***
Na tapecie znowu bossa w różnych odcieniach. Najbardziej zaskoczył mnie zestaw do ćwiczeń, podkłady audio + pdf z nutkami, gdzie oprócz rozpisanych solo jazzowych klasyków jest rozpis na perkusję, a nawet rysunek instruktażowy na smyrganie miotełkami po werblu (którą ręką, w którą stronę jakie okręgi i inne ruchy zataczać). Bajka.
***
No i już przed samą nocą wypacykowałem dodatki gitarowe dla Wojta, więc ostatnie wieczory mogę uznać za udane.

czwartek, 8 kwietnia 2010

jajobranie

środa, 7 kwietnia

Wygląda na to, że piątkowe popołudnie odleciało bezpamiętnie - pewnie zakupy, obiad. A, oglądaliśmy (chyba przez dwa dni) mało wyjątkowy film "Chaos" (2005) z Jasonem Stathamem, Wesleyem Snipesem oraz Ryanem Phillippem — eh, kiedyś to się łykało takie filmy rewelacyjnie w ramach piątkowego/sobotniego kina akcji. Nawet tzw. kino nocne na jedynce.
Tak, na noc był mecz Spurs-Celtics w HD. Tak to można oglądać mecze. O ile Boston w ogóle nie wygląda, co najwyżej na II rundę play-off, to tak jak San Antonio wyglądało na odstawkę, teraz sprawia wrażenie na "wszystko się może zdarzyć". Manu (nie tylko przez ostatnie liczby) sprawia wrażenie niezatapialnego (a grają wciąż bez Parkera), Rich-J, który wyglądał na najbardziej nietrafiony transfer przedsezonowy odnalazł się na właściwym miejscu z właściwą rolą, którą spełnia — będzie fajnie.
***
W sobotę jeszcze "popracowałem" (ITNON oraz ITNONe odstawiam na dwa tygodnie jako "zrobione/do wyszlifowania"), potem zajęliśmy się porządkami i świątecznymi przygotowaniami (Pyszczku - pascha i in.). Staraliśmy się aż tak nie namachać.
***
Niedziela i poniedziałek z matulą minęły jednakowo. Nawet ja się objadłem (te śniadania i ciasto do kawy — zabójcze). Jeden obiad to pierne paprykowe ziemniaki z białą, drugi — lazania z mielonym i ze szpinakiem. Całość niezobowiązująca, niespieszna, ale można się przyzwyczaić, że czas zwalnia. Przynajmniej bezstresowo. Przelotem pośmialiśmy się na "Bracie gdzie jesteś". Nawet "Casino Royale" się trafiło. Aczkolwiek tym razem bardziej zajmujące były walki bokserskie: Haye bezdyskusyjnie pokonał Ruiza, co nie znaczy, że jest wyjątkowy, ot na bezrybiu...; Hopkins pobił się z Royem Jonesem Jr, ale to już była ostatnia kasowa walka z ich udziałem; zaś w końcu obejrzałem walkę Adamka z Estradą — i generalnie wbrew temu, co można było przeczytać w prasie (walka była w czasie, kiedy przebywaliśmy w Walencji, ta da dam!), to była dobra realizacja właściwej strategii — w końcu należało po prostu wygrać, najważniejsze 2-3 walki dopiero przed nim. Bo, po prawdzie, nie zapowiada się na wielki romans Adamka z tv.
***
Z tych dwóch dni to najważniejsze były wiosenne spacery. Wprawdzie żadnych śladów wiosny nie zaobserwowaliśmy (oprócz słońca i temperatury), a i trasy były częściowo "obesznięte" na pamięć, ale spacery były porządne.
Pierwszy był wyjątkowy, bowiem poszliśmy za osiedle moje marzenie, na które zaglądamy bardzo rzadko, zeszliśmy w dół do uregulowanego cieku wodnego, przeszliśmy przezeń (przestraszylismy też drapieżnego ptaka w kolorach biało-jasnobrązowych), na górkę, gdzie po prawej stronie domniewaliśmy (później okazało się, że słusznie), że są tam Maćkowy. W końcu trafiliśmy na jezdnię (trasa 189), wałem do Oruni, góra, park. Tak jak po drodze widzieliśmy maksymalnie do 10 osób, tak w parku zatrzęsienie "spacerowiczów". Część z nich po prostu oblegała ławki.
Drugi — tradycyjny, 256 do przed-Jankowa, las otomiński, jezioro, konie, Szadółki, outlet i do nas. Z okazji pogody i tak zwanych świąt przypomina się zeszłoroczny (?) wypad na szlak z zestawem baterii lądowych wraz z dojściem do Górek zachodnich.

środa, 7 kwietnia 2010

Wes

wtorek, 6 kwietnia

Odsłuch:
Ścianka — koncert — z początku przypominało to klasyczne artystowskie pierdzenie w mikrofon w stylu "Słowacki wielkim poetą był" (interpretacja własna), a słuchacze (wiedzieć czemu) łykali to z zachwytem, choć brzmienie, matowy wokal (podczas piosenek) albo potworne wycie zarzynanego prosiaka (podczas numerów hard) + niekończące się solówki w stylu lat 70 można delikatnie uznać za nieporozumienie. Stare "popowe" piosenki znane z albumów wypadły koszmarnie, no i znaczący/znaczony jest początek numeru z tej niedającej się słuchać ostatniej płyty, kiedy gitara przez parę minut zaczyna tę niby nieregularną szarpaninę — Steve Albini by się uśmiał.
Natomiast (co mnie osobiście zdziwiło) od połowy koncertu człowiek się przyzwyczaja i jest nawet dobrze muzycznie, tylko z wyraźnym zaznaczeniem: to nie jest r'n'roll garaż a la Stooges/MC5, jeno garażowy koncert art-rocka w stylu King Crimson vide "Earthbound" i tu czujemy się w domu.
Nowy album Deftones — odsłuchany.
Wes Montgomery wciąż na tapecie. Niezmiennie relaksuje.

Pod wpływem szyderczej wyliczanki (http://www.porcys.com/Others.aspx?id=251) mam nowy topik na siebie: "Krzysztof Krawczyk polskiego lo-fi". Wiadomo, że wozić się na cudzym nazwisku to nieładnie, aczkolwiek odczuwam pewne pokrewieństwo nadprodukcji i gorliwe pochylanie się na każdą linijką i melodyjką już "wydaną", jako treścią własną, wartościową, godną zapamiętania, a już co najmniej — skatalogowania!
No ale płyta Krzysztofa Krawczyk "Byłaś mi nadzieją" (1974) to klasyka easy-popu wczesnych lat 70. XX wieku od brzmienia po zawartość tekstową i muzyczną. Kilmat, nostalgia, 40-latek, konkursy piosenki w telewizji. Fajna zabawa.
***
Widziałem dwa zajmujące programy, jeden o Eddim Murphym, drugi o Marylinie Mansonie. Ciekawostki. Ale aż się chciało zostać przy małym ekranie. Magia ekranu.
***
Joanna Brodzik w najgorszym programie kulinarnym ever. Sama prowadziła.
***
Ink (2009) — tzw. urban fantasy — imponujące (kino niezależne!) ze względu na formę, ciekawe wręcz nawet, fabuła zaś banalna, ale to nie szkodzi. Tutaj najlepsze podsumowanie, w którym trafniej dobrano słowa, zanim je sobie ułożyłem:
i tutaj jeszcze ciekawostka:

wtorek, 6 kwietnia 2010

brawa dla nich

piątek, 2 kwietnia

Prima Aprilis?
Nikt już nie robi prywatnych żartów, ginie to.
Święta? Nieważne.
W czwartek byliśmy na sali, wreszcie zrobiło się przestronnie, też dzięki temu, że drugi perkusista zrezygnował z zapędów obszarniczych.
Ustawiłem dwa mikrofony "po bożemu" — to pierwsze nagrywanie perkusji. Na razie trudno powiedzieć dokładnie, bo grałem też na basie i gitarze, co mikrofony rówinież ściągneły (brawa dla nich). Na razie trudno też powiedzieć, bo słuchawki w połączeniu z ową kartą muzyczną dają sygnał bardzo sopranowy, co z reguły nie bywa przyjemne (gitary). Ale w tym przypadku sygnał był dość niezwykły, głównie stopa, werbel i beczki (takie miękkie, opatulone), zaś blachy jedynie w tle — lepiej niż na żywo, niż to co słychać na sali. Aż nie wiem, jak to będzie na kolumnach. (jest super — już słyszałem)
No ale, ku pamięci i ew. dalszej rozgrywki zarejestrowaliśmy te niegdysiejsze 3 fragmenty na bas. Następnie fragment "lebiody" na gitarę i perkusję (do metronomu!) (potem ten fragment dr skopiowałem do wersji akustycznej, którą aktualnie mam)(zresztą wydaje się, że "lebiodę" i "puna panda" należy połączyć w jeden utwór, wybierając najbardziej trafne fragmenty), jedną pierdółkę, co do której mam podejrzenia, zaś na koniec zabawiliśmy się w rockabilly — wyszło to strasznie wykonawczo, ale jest to ciekawy motyw do ćwiczeń i grania.
Wydaje się, że najbardziej do przodu jest owa linia basowa, która może być podstawą hiciarskiego numeru, ale do tego jeszcze droga daleka.
***
W każdym razie opracowałem to chyba w piątek na słuchawkach, wtedy lepsze wrażenie robi, kiedy oba ślady rozłoży się leciutko w panoramie (wtedy do prawda powstaje taki niesymetryczny efekt, werbel lekko po lewo, stopa lekko po prawo), ale na kolumnach brzmi to dziwnie, więc pewnie trzeba będzie "pozostać na środku", ew. ten jeden sygnał rozłożyć sztucznie w stereo. Ale do nagrywania perkusji dojdziemy później z Wojtem. Z Johnym to będą brzmienia elektro.

czwartek, 1 kwietnia 2010

środa, 31 marca

Marzec figlarzec. Wymyślił kiedyś Marek Ołtarzewski — basista. A w tym marcu, to jak w garncu nie było raczej. Wtorek zupełnie taki rozluźniony, nawet czytałem książkę (Updike, Pary — ciężko mi idzie, czy rzeczywiście tyle wyrazów trzeba było użyć?) (ale będę twardy, choć komputer laptop mnie woła). Pliki, pliki, a wieczorem zmęczyliśmy ostatnią część trylogii. Dosłownie. Bo to i sikać się chciało, i to już takie ckliwo-rzygliwe, gdyby nie olifanty to niewiele byłoby do oglądania. Ale sceny "expanded" przynajmniej ładne.

A Jerzy se coś w rękę zrobił. Może nie tyle zrobił ile mu się zrobiło. Niefart jakiś.

Wczoraj od pewnego momentu szedłem prawie jak burza, wiadomo, muzyka (własna) mnie uwodzi, mam nadzieję, że wkrótce wstępne szkice będą zrobione. A potem poprawki, pogłosy, ściszanie perkusji i takie tam. Ogólnie wieczór przyjemny, choć wciąż mam poczucie dyskomfortu, że tak się tym przejmuję, a przecież nie ma czym. Kapuśniak mniam, kawa mniam, zrobiłem zajawkę internetową dla Endriu (właściwie tylko czcionki, hi hi), whiskey smakuje dobrze, I połowy meczu Barca-Arsenal dało się nawet słuchać (bo "czytałem"), podobno we czwartek gra Valencia(!).
***
Przy okazji, z serii przy robocie o sporcie:

Właśnie z ostatnich szoł są dwa foto, jedno kuriozalne (miejsce, okoliczności sprzętowe, liczba widzów), a drugie zabawne (ów chór Źdżbło, japy, i ten styl a la Wodecki na wieczorki dla emerytów).