czwartek, 15 października 2009

weekend

niedziela, 11 października

W piątek były sporty na sali, tym razem większość skupiła się na siatkówce, w kosza grały same leszcze, więc poziom nie był zbyt wysoki. Ale trochę ruchu nie zaszkodziło.
***
"Cronos" Guillermo del Torro jednak był rozczarowaniem. Sam pomysł niezły, wykonanie już gorsze, końcówka w stylu amerykańskiego kina klasy B, jakby jedna z realizacji powieści Stephena Kinga. Jakie więc szczegóły decydują, że reżyser wypada słabo albo wypada genialnie? Na pewno w tym wypadku też kasa, nie było jej wystarczająco dużo by stworzyć przekonujące dekoracje, odpowiednią charakteryzację postaci (vide "El Labirynto").
Jest zestaw filmów, które ukształtowały moje dzieciństwo, więc pewnie też mnie samego. Takie, które mógłbym oglądać na zawołanie niemal zawsze. Wiadomo, że skoro jako pierwszoklasista widziałem "Star Wars: New Hope" na seansie o 16 w kinie Kosmos na Oruni, kiedy wujek, Wiecho podebrał mnie ze świetlicy za 10 szesnasta (za pierwszym razem nie było łatwo, pani nie chciała puścić dziecka z obcym facetem — później był to już pewien zwyczaj), to już żaden film w przyszłości nie mógł na mnie wywrzeć większego wrażenia. Star Wars był przełomem nie tylko w kinie. Z tych wczesnych sesji szczątkowo pamiętam jeszcze inne filmy sf, na pewno "Godzilla kontra Mechagodzilla". Z kolei na "Poszukiwaczach zaginionej arki" byłem z matulą. Zaś na "Obcy, decydujące starcie" byłem z kolegami z klasy. Oni już widzieli film wcześniej, ja zaś miałem potem koszmary w nocy. Ale to doświadczenie nie jest odosobnione — Johny mówił, że bali się później wracać do domu ciemną ulicą.
Tak więc wyglądała moja edukacja filmowa — nie do przecenienia jest fakt, że będąc dzieckiem miałem okazję oglądać narodziny serii Star Wars, miast wychować się na "Wojnie klonów".
Może mógłbym jeszcze dorzucić "Terminatora", "Rambo" i "Rocky'ego" — ale równie dobrze mógłbym wymienić "Gorączkę sobotniej nocy", "Sprawę Kramerów" czy "Butch Cassidy i Sundance Kid" (pisowni tego tytułu nigdy nie byłem pewien), albo "Karateków z kanionu żółtej rzeki" i innej rzeszy bezimiennych filmów o indianach czy walczących mnichów z Shaolin — część nie przetrwała próby czasu, zaś część — nieutrwalana — nie zdołała stworzyć kanonu.

Co prawda Pyszczku mówi, że nie można cały czas oglądać Gwiezdnych Wojen i Indiany Jonesa — ale z tym bym polemizował.
Wiadomo, że na "Ósmego pasażera Nostromo" byłem za młody, zaś w pewnej chwili zajarzyłem, że Alien 2 jest jeno wtórną strzelaniną, która siłą rozpędu bazuje na dekoracjach wymyślonych pierwej.
Niemniej, "Alien", na wypasionej ostrości obrazu, oglądany w nocy z piątku na czwartek, okraszony nazwiskami (Ridley Scott, John Hurt, Ian Holm, Yaphet Kotto — pamiętny Kananga z "Live and let die", Jerry Goldsmith — muzyka), robi wrażenie, nawet jeżeli się wie, co sie stanie z przebudzonym ze snu Johnem Hurtem.
Szczególnie wyjątkowe wrażenie robią syntetyczne dźwięki wszelkich możliwych urządzeń elektronicznych i mechanicznych, którymi napakowny jest statek kosmiczny, umieszczone w różnych miejscach stereo, do tego niepokojąca muzyka symfoniczna, co do której nie miałem pojęcia, że tam w ogóle jest.
I oczywiście cała scenografia, pełna szczegółów, detali o niecodziennych kształtach, fantastyczny montaż na początku filmu, przywołujący na myśl "Odyseję kosmiczną".


Mimo nocnego seansu wstałem w sobotę o 8, zaliczyłem masarnię — znów będziemy mieli pieczyste na pół tygodnia. Pyszczku skoczyło na miasto, ja skoczyłem na kawę do kuchni. Na dworze był lekki chłodek, ale było słonecznie i zachęcająco. Uzbrojony w rękawiczki postanowiłem sprawdzić, czy działa jeszcze stary zakład rowerowy na dolnej/górnej Oruni na ul. Diamentowej. Biblioteka publiczna oraz weterynarz jeszcze tam są, ale zakładu już nie ma. Trzeba będzie poszukać gdzie indziej. Wyjechałem o 11, wróciłem o 13, by zrobić obiad. Niechętny zmianom zrobiłem tradycyjną trasę na Dolne Miasto — stare, sypiące się kamienice w sobotni słoneczny poranek wciaż wyglądają pięknie, tym razem zaszedłem do antykwariatu na ul. Łąkowej i kupiłem dla Pyszczku Koontza za 5 zeta. Wróciłem inną trasą, przez zaplecze dolnej Oruni, zobaczyłem nową pętlę autobusu 123, nową, he he, kiedyś w ogóle tam autobus nie dojeżdżał, ot, szła mizerna asfaltówka dalej, na działki.
***
Wieczór zastał nas u Duszków i meczu piłkarskim — wiara w narodzie jednak nie zaginęła. Ja osobiście wolałbym, żeby ktoś tym kopaczom spuścił niewiarygodny łomot, jakieś 6-0, żeby był wstyd, a potem ich formalnie wybatożyć, jak to kibole czasem wpadają na trening swojego klubu i łamią nogi graczom nie za bardzo przykładającym się do pracy — takie radykalne zapędy, jakie oczywiście mam w zanadrzu. Tymczasem nie dość, że wylosowałem wynik (0-2 dla Czechów), to jeszcze było tak, jak się spodziewałem, było mizernie, słabo, nudno, fajtłapowato. Nawet ta pierwsza bramka wyraźnie oddawała nastrój meczu, przy błędzie dwóch obrońców, piłka jakoś minęła bramkarza i odbijając się od słupka ledwo wtoczyła się do bramki. Właściwie, to momentami było tak, jakby wskazywało, że kopacze naszej narodowości nawet się odrobinę starali, ale ich umiejętności i możliwości są tak żenująco niskie, że ich mizerne wysiłki po prostu nie mogły przynieść jakiegokolwiek skutku.
***
Tu miałem inny fragment, ale i tak się polało w sieci i tv tyle jadu — że nie miało to sensu. Inna myśl mi przyszła. Że taki Stefan Majewski przez pół życia marzył, żeby być trenerem kadry. Co prawda jego koledzy z boiska zaletami nie grzeszą, ale to w końcu koledzy. I Stefanowi stał się cud — spełniło mu się jego marzenie. Może nie tak jak chciał (może rację mają tacy, którzy twierdzą, że spełnienie marzeń to przekleństwo). I po prostu to nie jest jego wina, że ma za małe umiejętności. Jedni chcą grać na gitarach, inni chcą trenować. A że bozia talentu nie dała.
***
Być może rację mają Ci, że skłonność do malkontectwa i narzekania w naszym narodzie jest nadmierna i przynosi wiele szkody. Ale jakże szkoda, że tak mało budujących przykładów rzetelnej pracy przynoszącej wymierne korzyści mamy w naszej rzeczywistości, począwszy od szczytów władzy, a skończywszy na nizinach władzy, bo sport to jednak władza. Może nawet lepsza, bo państwo w państwie do rządzenia łatwiejsze i mniej ludzi trzeba obdzielić.
***
Argentyna wygrała! Ci to dopiero mają kłopoty. Mieć takich graczy, mieć takiego trenera (to oczywiście nieszczęście), ale to tak jakby nagle reprezentację poprowadził Piłsudski — nikt by nie powiedział nie. (Swoją drogą to ciekawe, w naszym środowisku nie ma ani jednego legendarnego piłkarza, który by się nie spalił, nie zbłaźnił, nie umoczył, który w narodowym na selekcjonera plebiscycie wygrałby zdobywając 90% głosów). (przypominam, Smuda nie jest legendarnym piłkarzem, a Kasperczak prowadził Górnik w zeszłym sezonie, hi hi).
Gola na wagę 3 punktów zdobył Martin Palermo (zabawne, gola — wydawałoby się na wagę remisu i płaczu milionów Argentyńczyków zdobył Rengifo — ten piłkarz zesłany przez włodarzy Lecha do Młodej Ekstraklasy, ot ironia), piłkarz 35-letni, którego powołania w ostatnich meczach wzbudzały tyle negatywnych dziennikarskich głosów tamże. Piszę o tym, bo mam do tego piłkarza sentyment (niekoniecznie związany z jego wiekiem, he he), gdyż w zamierzchłych czasach byłem świadkiem jego spektakularnego występu na mistrzostwach Ameryki Płd., czyli niestrzelenia 3 karnych w jednym meczu. Owszem, finezją to on się nigdy nie odznaczał, ale jest rekordzistą pod względem bramek w lidze, jakimś rodzajem grającej tam legendy. Wtedy widziałem to na własne oczy, o szaleńczej porze, gdzieś między 1 a 3 w nocy. Takich rzeczy się nie zapomina. No proszę, Martin Palermo.



Brak komentarzy: