poniedziałek, 12 października 2009

Columbus meets Arszyn

Kto miał czytać, już przeczytał, pora na resztę świata, w końcu miałem opisać tę płytę.
Kwestia podstawowa — z mojego punktu widzenia — mówi, że materiał jest nierówny, bo dzieli się na 2 (nierówne) części: jedna to "tradycyjne" (jak na Swobodów) granie zakorzenione w dotychczasowych minimalowych dokonaniach Columbusa (wszelkie składy), a nawet (tu pewne zaskoczenie) w prehistorycznych czasach Thing (noise, Jesus Lizard i te sprawy), druga to niezwykły (jak na Swobodów) wybryk muzyczny (nie wiem w jakiej części będący kreacją Karola Schwarza jako miksującego materiał) obejmujący quasi indie-rockowe (!?!) rockowe zajawki z klimatem przywołującym dokonania sopockiej Ścianki (a jest jakaś inna?).
***
Co do pierwszego sortu nie mówię, że mi się nie podoba, ale jednak już takie rzeczy słyszałem, tyle że teraz nosi to w miarę wyraźne znamię Topolskiego (szczególnie pitu pitu na blachach). Co do sortu drugiego to podoba mi się szalenie (choć akurat też już słyszałem, bo chwalił się tym Irek wcześniej) (ale wcześniej też mi się podobało). I tu jest pewien dysonans między nowością na tej płycie, a czymś co obecnie nie jest rozwojowe.
***
Tak więc element zaskoczenia wiąże się głównie z "nowym wizerunkiem" Columbusa, choć zdarzają się również smaczki w układzie płyty, np. "klasyczny" trwający 1,5 minuty rzeźnicki noise, który w następnym numerze okazuje się podstawowym fontem całkiem konceptualnej "piosenki" z melorecytacją Pawła Paulusa Mazura.
Następnie - długość płyty: płyta nie jest długa, co sprawia, że raczej nie da się odczuć zmęczenia materiału (może oprócz tego ponad 7-minutowego jazgotu), a materiał jest ciekawy. Jednakże po przesłuchaniu zadaję sobie pytanie: "to już"?
I tu przechodzę do następnej kwestii, że wbrew bogactwu instrumenatalnemu każdego członków tria udało się wygenerować w sumie 3 świeże numery (miksowane przez Schwarza), reszta zaś stanowi slow-core'owo-jazzowo-avant-experimental magmę, która najwyraźniej jest domeną Irka Swobody (tak można wnioskować, ponieważ to on miał pieczę nad miksowaniem poprzednich materiałów zespołu).
Więc odczuwam pewien niedostyt, że nie ma więcej stricte rockowych killerów nad te, które są obecne, że nie ma popisów instrumentalnych (np. Topolskiego, skoro już zasiadał na perkusji), że jak na tę współpracę (i jej możliwości), w sumie ostało się mało materiału.
***
I chciało by się, aby płyta była maksymalnie "odjechana" w jedną stronę: np. Columbus nagle wypuścił "popową" (jak na ich standardy) płytę, która oburza dotychczasowych fanów, zdobywa rzeszę nowych, umiarkowanych fanów, którzy są zaskoczeni dotychczasową muzyczną historią zespołu.Ale przecież dzieło muzyczne nie jest zestawem braków i wyobrażeń na jego temat, ale sformalizowaną konstrukcją, która w tym kształcie mimo wszystko się broni: zespół zachował twarz (czyt. swój styl), pokazał też nową twarz (może czasem zbyt wakacyjną dla niektórych), zrobił to w sposób poprawny, chwilami zahaczając o wybitność, nie zanudził, zcalił charakter trzech indywidualności, stał się bestsellerem serwisu "Serpent".
***
A po ostatnie, nagrania pochodzą z 2006 roku, co do których już nikt nie miał nadzieji, że prace zostaną zakończone, a ich wyniki się ukażą. Columbus Duo ponownie od długiego czasu jest duo, czas zatarł ślady działalności tego trio, zatem pozostaje nam się cieszyć, że materiał jest i nie zawodzi.
Jeszcze spoglądając na poprzednie dokonania, "Storm" niesie w sobie tajemnicę ("Vitre", "Basses"). Jest mroczne, stonowane, zwolnione, narastanie grozy naprawdę robi wrażenie. Ha! Być może szumy i trzaski wprowadzone elektronicznie ("Mara") lepiej sprawdzają się w ponowoczesnej rzeczywistości niż generowanie hałasu za pomocą archaicznego zestawu gitarowo-perkusyjnego?
Być może to wynika z tego, że "Storm" wypływa bardziej z "Hand Made", które ze względu na "morskie opowieści" bardziej mi się podobało ("Motherfucker", "Takemura").
ps. ha, mówiłem, że jak Luke Skywalker

Brak komentarzy: