środa, 7 października 2009

Frost/Nixon

poniedziałek, 5 października

Strzelić należy następną konfesję — już nie chodzimy na hiszpański. Z dwóch powodów: ostatnio i tak uczyliśmy się słabo (lenistwo), więc nie ma sensu wydawać na nasze nieuczenie pieniędzy (skąpstwo). Idąc na myślową łatwiznę, i tak więcej niż 3 czasów przeszłych i dwóch przyszłych nie przełknę, jeżeli już będę używał — będę się posługiwał pojedynczymi. Bez praktyki nie da rady. Pozostaje mi liczyć na super memo, które dziubie Pyszczku i okazjonalne czytelnictwo.
Zatem w piątek (2 października) wybrałem się na kosza. I na razie tak pozostanie.
Sobotnie wyjście do masarni, przy paskudnej poszarzałej pogodzie i popadywaniu odstręczyło mnie od wyjścia na rower, zatem pod nieobecność Pyszczku (miasto) wydziubałem perkusję, żeby nam się łatwiej pracowało z Endriu w nadchodzący poniedziałek.

W prezencie od Pyszczku dostałem "Tytusa, Romka i A'Tomka" księgę XVI — tę o pracy w gazecie "Trele-morele".
***
Dokończyliśmy terminatora (recenzja wcześniej), i chwyciliśmy za film "Naboer" (Drzwi obok). Ponieważ "Opętanie" przerodziło się w jakąś teatralną (ja) groteskę (Pyszczku), to nawet nie mieliśmy specjalnych zapatrywań. Tymczasem — jako znamienity filmoznawca — muszę stwierdzić, że "Naboer" to "klasyczne" kino europejskie, w dodatku skandynawskie. I tym bardziej złożyło się to niezwykle ciekawie, bo bez kozery można uznać, że film ma coś w sobie z Polańskiego ("Wstęt") i jest brutalnie dosadny niczym Żuławski. Film jest prowadzony niespiesznie, nieźle zagrany, zaskakujący (może oprócz samej końcówki, która jest dosłownym rozwiązaniem zagadki), szokujący w przypadku naprawdę brutalnych, zagranych realistycznie scen. Oczywiście nastrój opowieści wygrywa, lokalizacje są znakomicie dobrane i nakręcone, zaś groza narasta z każdą chwilą, jakiś kafkowski czy klaustrofobiczny klimat jest przejmujący. I muszę przyznać, że w scenie, kiedy występuje dwóch mężczyzn można poczuć prawdziwy strach. Film zdecydowanie ma momentami więcej napięcia niż w całym tak skarconym przeze mnie filmie Żuławskiego. Uff.
W niedzielę wybraliśmy się na grzyby. Znaleźliśmy jednego.

Zrobiliśmy tradycyjną już niemal trasę, autobusem 256 pod Jankowo, lasem koło Otomina, potem ścieżką "obok koni", następnie blisko Szadółek, pod obwodnicą, do autleta (nic nie było ciekawego), potem już z górki do zbiornika retencyjnego między Łostowicami a Kowalami i pięć godzin minęło.
Trochę wietrznie, momentami popadało, ale ogólnie dużo powietrza.
Na kilka następnych obiadów będziemy mieli kawałki pieczeni w wielkiej (2,2 kg) karkówki, więc łatwizna. Polki wygrały w siatkę te 3 miejsce, ale nie oglądałem.

Wieczorem zabraliśmy się za "Frost/Nixon". I choć to amerykańskie kino — wiadomo, popelina — to bardzo nam się podobało, szczególnie Pyszczku było przed seansem przestraszone tą możliwością nieustannego gadania. A tymczasem film jest nakręcony w manierze dreszczowca politycznego, a antagoniści są przedstawieni w takich formach, że oczywiście pod koniec rozgrywki trzyma się kciuki: "żeby mu się udało, żeby mu się udało". Baaaaardzo przyjemnie zrobione. Takie lubimy. I treść poważniejsza i forma akuratna. Te amerykańce jednak umieją te filmy kręcić.

Brak komentarzy: