środa, 22 kwietnia 2009

zeszły tydzień

Kończąc zeszły tydzień: w czwartek (16.04) pojechałem do Wojta, zaczęliśmy grać zestaw koncertowy, kiedy Wojt wysunął kilka pomysłów piosenkowych, więc skupiliśmy się na tym. Zapisałem sobie na fonty kartce, kilka pomysłów zapowiada się nieźle, na przykład cover Doorsów z wstawką gitarową z Michaela Jacksona — Wojt ma cudowną właściwość, że nie trzyma linii melodycznej oryginału, więc cokolwiek zagramy obcego, to w naszym wykonaniu za cholerę nie będzie przypominału pierwowzoru. Może nawet jesteśmy bliscy stworzenia numeru dubowego. Udanie, udanie.
W piątek pilna praca w pracy, trochę poczucia winy z powodu nieprzygotowania na hiszpański, tradycyjny zestaw w barze mlecznym. Ale zajęcia spokojne — akurat mieliśmy zrobione te ćwiczenia, co trzeba. Wieczór minął.
***
Potem w sobotę pojechałem dalej rowerem — no bo co miałem robić. Zdziwiło mnie, że piesze trasy, które przemierzaliśmy kilka godzin, idąc np. z outleta, można przemierzyć tak szybko. Jednak ze względu na wielkość kół, spore ogumowanie, przerzutki łatwość jazdy przewyższa kilkakrotnie zdobycze rowerów "Pelikan" i "Wigry 3" (nawet lux — z 3 stopniami przerzutki w dynamie). Niestraszne paszczyste łachy, błocko i twarde, wysuszone koleiny po dużych samochodach. Okazało się, że tylne hamulce w ogóle nie działają, a przednie słabo — więc wiedza o umiejscowieniu hamulców i tak by Jerzemu nie pomogła.
Przejechałem, co miałem do przejechania (dwa stawy, ulubioną dolinę, osiedle "moje marzenie", do nas na dzielnicę), kupiłem o góry kłódkę — u nas sklep był zamknięty — i zainstalowałem rower w piwnicy. Nie, żebym się go bał, dupa boli (podobno tak jest w wszystkim za pierwszym razem), spróbuję w poniedziałek, muszę wymyślić osprzętowanie, żeby nie zabić się o kable słuchawkowe i nie posiać walkmana.
***
Trochę robótki, zaś wieczorem "Śpioch" Allena — zaskakująco przyjemna komedyjka — Diane Keaton wygląda jak młoda laska; później "Hellraiser", trochę starawy horror (1988), ale pomysł i klimat w miarę trzyma w napięciu.
***
Na razie wiadomo, jakaś stablizacja i kwestia czasu, aż wszystkie odpowiednie czynności zostaną wykonane.
Ale jak sam o tym myślałem i rozmawiałem z Jerzym, takiego scenariusza raczej byśmy nie wymyślili w naszych opowiadaniach. Jego gnębi większe poczucie domniemanego (który na szczęście nie doszedł do skutku) i możliwego katastrofizmu (który jeszcze może się wydarzyć) — w końcu to on jest poważnym człowiekiem i odpowiedzialnym mężem i ojcem.
Ja zaś widzę ten pęd roweru (jeszcze do obrazu mi brakuje sceny, kiedy czasem jedzie się z rozłożonymi rękoma i nogami w tzw. krzyżak: "patrz! jadę bez trzymanki"), a następnie ów kilkumetrowy suw po betonie. I ten paradoks: wsiadł na rower na 20 sekund, żeby się tak wyłożyć.

Brak komentarzy: