piątek, 24 kwietnia 2009

we are from poland

poniedziałek, 20 kwietnia
dość nietypowo, po robocie wybrałem się na trasę, więc jak się rozpędziłem, to przejechałem park, Orunię Dolną, do Gdańska wałem, wdrapałem się na Chełm równolegle do Armii Krajowej (chyba nigdy w życiu nie byłem na tej kamienistej jezdni), następnie od basenu, obok mieszkania Piotra i na pętlę do nas — nawet nie zdążyłem się spocić; ale też tempo miałem spacerowe; melodie bondowskie średnio się nadają na jezdnię z towarzyszeniem samochodów — potworny hałas przechodzi przez słuchawki — cichsze momenty wypadają
***
i wieczorem — znowu dość nietypowo — zająłem się podreperowywaniem domowego budżetu
****
we wtorek, po krótkim występie Kevin Arnold przed francuskim zespołem SOLAS (
www.myspace.com/solaslegroupe)(w foyer Teatru Dramatycznego w Gdyni, jakiś młody (zapewne) człowiek zapytał nas, co chcemy przekazać będąc na scenie; odpowiedziałem po pokrótce tak:
musiałem się zerwać godzinę wcześniej z roboty, którą to godzinę odrobię następnego dnia, potem 40 minut wozem do Wrzeszcza, niestety nie mogliśmy wjechać do dziupli, bo regularny dzień pracy, więc dymaliśmy ze sprzętem kilka razy w tę i z powrotem, potem po dupę na Zaspę, następnie w stosunkowo niewielkim korku do Gdyni (szczęśliwie organizatorzy, którzy zorganizowali nam próbę między 18 a 19, przesunęli ją na godziny: 17:30-18, żebyśmy mogli się pośpieszyć), gdzie na miejscu się okazało, że w ogóle chuj nic nie nagłaśniają, tylko dają 3 mikrofony na wokale (przecież to wyposażony teatr, ja pierdolę!), na szczęście Francuzi bardzo sympatyczni, a choć na scenie nic nie słychać, to przynajmniej nie gramy za głośno — jakeśmy się już rozstawili; ponieważ do 20 było sporo czasu, zrobiliśmy przymusową wycieczkę na Kamienną Górę (sympatycznie), wróciliśmy na czas, i z nikąd — jakoś nikt nas nie naglił — mogliśmy już grać; więc jedynym moim zmartwieniem było, żeby w miarę poprawnie zagrać co mamy do zagrania (gitary swojej nie słyszałem) i bym nie zapomniał tekstu w newralgicznych miejscach — w tych nie zapomniałem — zapomniałem w dwóch innych — poratowałem się śpiewając niektóre wersy podwójnie
***
więc cóż ja miałem do przekazania będąc tam na scenie, zwłaszcza że w perspektywie było spocone znoszenie sprzętu do wozu, jakoś na okrętkę, żeby nie deptać po ludziach, a później zwózka z powrotem do Wrzeszcza, przetarganie do piwnicy i powrót do domu, żeby jeszcze zdążyć się wyspać — ot, niewiele; zagraliśmy cicho, spokojnie, trochę bezjajecznie, może było coś słychać z wokali, nie miałem w ogóle nastroju do gadania
***
za to niewątpliwie zespół Paula Solasa zaprezentował się w pełni profesjonalnie pod względem muzycznym, wizualnym (ach, te modne białe buty z wężowej skóry) i szołmeńskim — zagrywki i zachowania dopracowane/wypracowane bez zarzutu — typowe, ale jakże wymagane na koncercie rockowym — bo chłopaki, nawet wbrew temu co jest na myspace, wypadają mocniej i dynamiczniej; jak grają te "szansony" z towarzyszeniem gitary akustycznej, to jest bardziej typowo (tylko akordeonu brakuje), zaś kiedy włączają przester to zaciągają — typowym, ale jakże pożądanym — pop-rockiem zbliżonym do Muse, a nawet w niektórych zagrywkach instrumentalnych do QOTSA — wokal jednak robi swoje; więc pytanie kolegi z pracy: "kiedy wy zaczniecie tak grać?" zasadne — nigdy; do nas najbardziej pasuje określenie: niestandardowi
***
za to powtórzę, że Francuzy bardzo sympatyczne, więc nie wahałem się rzecz kilka słów w łamanym angielskim; reszta wieczoru minęła jak zazwyczaj bywa w takich sytuacjach — opisane powyżej
***
za to niezmiernie się cieszę z pozytywnej opinii w blogosferze, że płyta się podoba, to wiedziałem wcześniej, ale zawsze oczekiwaniu towarzyszy niepewność; no i muszę przyznać, że zajawka "najlepsze ballady rockowe" mnie rozwaliła:

http://wearefrompoland.blogspot.com/2009/04/wojt-de-la-volt-vreen-dioptrie-radio.html
***
środa, 22 kwietnia
niewiele się działo oprócz kwestii zakupu pompki do roweru — definitywnie potrzebna — i zobaczenia bramek z meczu Liverpool-Arsenal 4-4 (Fabiański grał, momentami dawał radę); na razie w play-off nba spokojnie, nie ma większych niespodzianek, następują raczej spodziewane rozczarowania — Celtowie nie obronią tytułu na przykład
***
w pozostałej części dnia podreperowywałem budżet
***
były za to muzyczne niespodzianki:
po raz pierwszy słyszałem w oryginale moją ulubioną piosenkę Nirvany z ulubionej płyty (tej singlowej z odrzutami): "Son of a gun" The VASELINES — to jednak kapitalna nuta
drugie, podwójne, na płycie THEM (tytułu nie pomnę) są dwie piosenki, z których riffy stały się zaczynem dwóch najgenialniejszych piosnek BECKa: "devil's haircut" (tak, ten riff gitary nie był jego) oraz "jack ass" (nie dość, że, że tak powiem "riff", to jeszcze łącznie z "dzwoneczkami") — oj, jak biednie muzycznie zostaliśmy wychowani

Brak komentarzy: