poniedziałek, 27 kwietnia 2009

JAK ZWAŁ TAK ZWAŁ

sobota, 25 kwietnia

broda mi pachnie słońcem, powietrzem, gran derbi i sobotą
pod wpływem zewnętrznych warunków atmosferycznych sztywnieje, a zapach zostaje w niej na dłużej
wczoraj po robocie byliśmy na relaksującym hiszpańskim, a potem na imprezę do Marii; jej mąż jest bratem Michała z roboty; mieszkanie pustawe, ale łazienka genialna, stylowa, jak z żurnala. Sam dom w centrum Wrzeszcza, postawiony ładnie, z widokiem na tory SKM i kościół po drugiej stronie — nocą ładnie podświetlony

dzięki temu, że Maciek jest na prochach, to miał dobry humor i wymyślał na poczekaniu śmieszne pomysły, i w konsekwencji, po dodatkowym wzmocnieniu piwem, momentami kładliśmy się na podłodze ze śmiechu; do następujacych przebojów:
— kupno konia, prawidziwego, co żre owies
— pyton, albo nawet kudłaty pyton
— wioski dziecięce i pijany Andrzej, któremu pod maluchem przetacza się kobieta
— i ten trudny wyraz na określenie jakiegoś zwierzecia, które osowiałe ma depresję — kiedy było już późno, tym trudniej było wymówić ten wyraz
dodatkowo Andrzej był wozem, więc mieliśmy transport do domu po północy

Jerzy jest po operacji (czwartek), trochę chwilowo spękałem, kiedy nie odpisywał na sms; ale dzisiaj wyraźnie czuje się lepiej, pisze nawet dowcipne smsy

nie powiem, żeby sobotni poranek był bezkolizyjny i najprzyjemniejszy, ale jajka w mundurkach i kawa po śniadaniu pomogły; cud, ze kupiłem pompkę z dwoma różnymi końcówkami — okazało się, że do roweru pasuje akurat inna niż sądziłem; zresztą — jak ta technika poszła do przodu! (albo ja zostałem w czasach szkoły średniej) — odkryciem dla mnie był fakt, że teraz nie trzeba się tyle pieścić z jakimiś wentylami itp., tylko powietrze "ulata" dopiero w momencie, kiedy wciskam bolec do środka — cuda, panie; już nie ma szaleńczych prób zakręcenia nakrętki, zanim cały twój trud zdąży ulecieć

było na tyle ciepło, że można było bieżyć na krótki rękaw, ale nie miałbym gdzie wtrynić walkmana; postanowiłem wybadać trasę do Endriusa, na Chełm bez problemów, potem pokręciłem się trochę po "wzgórzu Mickiewicza" (ha, ul. Asesora)(podobno to Krzyżowniki, choć może niekoniecznie), żeby jak najpóźniej wjechać na zakorkowaną, przerabianą Łostowicką; po przekroczeniu Kartuskiej, ulicami: Nowolipie i Schuberta, aż do domu Endriusa na Morenowej jechało się jak marzenie (częściowo ścieżką rowerową); tempo miałem spacerowe — nawet kobiety mnie wyprzedzały!; po pół szklanki wody, Morenową do końca, potem Wileńską (fragment zupełnie kapitalnych domów, częściwo drewnianych, jakby je z gór przestawili) i nagle wylądowałem na Sobieskiego, ha Wrzeszcz!

ulicą Jarową pod górkę, później Smoluchowskiego, by jak debil zaplątać się w pobliże stadionu Lechii, na szczęście mecz za kilka godzin, choć obstawa już opancerzona i gotowa, kilka grupek kibiców minąłem bezkolizyjnie, zjazd do Aleji Zwycięstwa, czyli czegoś co zawsze nazywałem Grunwaldzką, tam terenami po byłych cmentarzach gdańskich (okazało się, że niektóre istniały nawet do 1956 r.), bliżej torów kolejowych niż jezdni, ciszej, więcej okoliczności trawnikowych; do 3 maja, koło kościoła (tzw. Bastion Jerozolimski) stoją rozsypujące się kamienice — jedna już jest definitywnie do rozbiórki; do końca 3 maja, i tknęło mnie, żeby pojechać w ten fragment starej dzielnicy z imponującymi kamienicami, ulice: Biskupia, Na stoku, Salwator i Menonitów — najbardziej malowiczy fragment XIX-wiecznej zabudowy, niewielki, ale w stanie niemal niezmienionym od lat, wciąż bruk, czerwona cegła sypiących się kamienic, stylowa zabudowa i stylowi mieszkańcy, kilka starych sklepów na parterze; do tego, rzecz nie aż taka częsta, przy tych wąskich uliczkach, z wąziutkimi chodnikami, pną się one pod górę, kręte; u zwieńczenia Biskupiej jest teren policji (jeden z ciekawszych fragmentów fortyfikacji, z wysoką wieżą, którą widać z daleka), obok jakaś szkoła humanistyczna, która zaanektowała część starych fortyfikacji, dobudowując się obok nowymi budynkami; w tej przestrzeni na górze, skąd rozciąga się ładny widok, choć niepełna panorama, bo nieco przesłonięta drzewami (szkoda, że nie można oglądać miasta z tej wieży "policyjnej") znajduje się, wyglądem zbliżony do niemal sześcianu, bryła mieszkalna, będąca niegdyś koszarami; zamieszkana, gdzie na bardzo oryginalnym tarasie, sypiącym się, podtrzymywanym klasyczną konstrukcją z bali i desek wieszano pranie
było przepięknie słonecznie, w wielu miejscach na biało i śmierdząco kwitną jakieś drzewa oprószone kwieciem

ten fragment miasta zatrzymany w czasie, w to sobotnie przedpołudnie wyglądało jak oaza miejskiego spokoju, gdzie o wczesnej porze już mężczyzna pije swoje piwo, w drugiej ręce dzierżąc swoją małżonkę; niewielka grupka spragnionych, umięśnionych kibiców piłki nożnej spędza czas przy samochodzie, zaś najstarsi mieszkańcy zażywają słońca na wydelegowanych ławeczkach w tej wyremontowanej części obok kanału Raduni
to prawda, że w procentowej części jest to fragment mikroskopijny, ale tym zmurszałym dostojeństwem, szlachetną wilgocią, być może biedą, na pewno pijaństwem, ale ta będąca na uboczu, niejako (szczęśliwie!) oderwana od głównych traktów komunikacyjnych wysepka będąca scalonym obrazem minionego nie ustępuje lizbońskiej Alfamie, tyle że miast bielonych ścian jest czerwona cegła — genialnie
potem już tradycyjnie wałem do domu, z męskim podjazdem z parku na górną Orunię — tam nawet na piechotę ciężko się wchodzi

a to jeszcze nie był koniec szczęśliwych wrażeń tego dnia, po obiedzie zabrałem się do roboty, niechcący otworzyłem balkon, wysunąłem fotel z ustalonych torów w stronę wyjścia, wystawiłem stopę na zewnątrz, słońce pełnym zasięgiem wpadało do mieszkania, grzejąc na tyle, że zmieniłem spodnie z długich na krótkie, po jakimś czasie musiałem zdjąć skarpetki (że o swetrze ni wspomnę) (w tym czasie temperatura po wschodniej stronie mieszkania mogła być nawet o 10 stopni niższa); pozytywnie ogrzewające słońce pobudziło pragnienie, że w rezultacie do pełni szczęścia brakowało mi już tylko grilla — szkoda, że już nie można grillować na balkonie!
i tak w fotelu, absolutnie zadowolony i niezagrożony spędziłem resztę popołudnia, aż obniżająca się temperatura do wtóru z obniżającym się słońcem nie zagoniła mnie wgłąb mieszkania

na finał, lokalne zawody, niby ważne, ale przecież zawsze jakoś takie drugoligowe, i pod względem sportowym i pod względem historycznym — teoretycznie: pierwsze w I lidze
dla celów kronikarskich zanotuję
Lechia Gdańsk: bramkarz Kapsa, dalej Bąk, Manuszewski, Wołąkiewicz, Mysona (ten od Żydów na koszulce), Wiśniewski, Surma (bodaj niegdyś Legionista), Piątek, Rogalski, Rybski, Buzała — trener Kafarski, asystent wyekspediowanego obrońcy Legii, słabego trenera Zielińskiego
Arka Gdynia: Witkowski, Kowalski, Żuraw (co w Niemczech grał), Łabędzki, Telichowski, Sokołowski, Scherfen (chyba ex-Lechita), Ława, Pietroń, Zakrzewski (przygoda w Szwajcarii), Wachowicz — trener Chojnacki — specjalista od utrzymywania ŁKS-u w lidze, w trybie awaryjnym powołany na miejsce "polskiego murinio" (jak to piszę, zawsze parskam) Michniewicza, co zdobył raz Puchar Polski
ot, nazwisko w nazwisko, profesjonalista w profesjonalistę, banda kopaczy, którzy występują chyba tylko dlatego, że nikt inny się nie zgłosił na zawody, eh

w porannej prasie przeczytałem jeszcze o jubileuszu "Lampy" i Duninie-Wąsowiczu, że (jak my wszyscy) ledwo wiąże koniec z końcem i właściwie jest hobbystą (jak my wszyscy) w tym wydawaniu pisma, a także o pomyśle chłopców z IPN, że należy zmienić nazwę ulicy z Brunona Jasieńskiego na inną, bo był komunistą (naprawdę to był podstawowy, w prosty sposób wyrażony argument, jak ja to wyrażam właśnie); dobrze, że chociaż miałem okazję przeczytać "Palę Paryż" — może wkrótce jego tomiki będą — nomen omen — palone
czy ci ludzie naprawdę nie mają nic innego do roboty, eh
***
foty JAK ZWAŁ TAK ZWAŁ robiła i obrobiła JustynaM — mieliśmy fajny pomysł, żeby zrobić tę sesję zdjęciową

Brak komentarzy: