wtorek, 7 kwietnia 2009

urlopowe wspominki 2

23 marca, poniedziałek
Gdzieś wyczytałem w wywiadzie z wokalistą Lambchop, że w ramach swojej pracy miał (ma?) takie okresy, że starał się pisać jedną piosenkę dziennie. Jakoś tak obudziłem się z tą myślą rano (bez sensu będę tak sobie pisał a muzom) i postanowiłem to zastosować, jako ćwiczenie praktyczne. Na początek mi się udało. O pewnym stylu nawet myślałem, więc wykorzystałem ten pomysł. Z muzyką poszło łatwo, słabiej z melodią, teskt też utrzymany w stylistyce. Nie musi się powieść, ale plan 10 trywialnych piosenek na 10 trywialnych dni urlopu wydaje się dobrym ćwiczeniem. A i efekt z tego nieskomplikowany może być.
***
Udaliśmy się do miasta w celu załatwienia kilku durnych spraw. W sobotę, ciężko, bo ciężko, ale udało się pokłonić przed biurokracją spółdzielni i załatwić odpowiedni wpis. Dziś ta sama mordęga dotyczyła zakładu energii elektrycznej - podrobiliśmy podpis osoby nieobecnej (jeszcze czego, żeby ściągać jakąś osobę dla durnego papierka!), następnie obejrzeliśmy z bliska budynek Politechniki Gdańskiej, poszliśmy do centrum, w zakładzie gazowniczym poszło już przyjemnie. Spacer niemal industrialnym zapleczem centrum Gdańska, potem nad Motławą, rzadkim miejscem spacerowym, odludnym, ale interesującym. Znaleźliśmy "biura" Muzeum Archeologicznego, spytaliśmy o drogę, zaszliśmy do baru na Długiej. Zalety wystroju wnętrza oraz lokalizacji nie do podważenia, ceny nieco wyższe niż w pozostałych znanych nam barach mlecznych, ale widok z pięterka spokojnie do rekompensuje. Na Ogarnej trafiliśmy ładną czapkę dla Skarbie, koło składnicy harcerskiej znaleźliśmy znakomity lumpeks; kierunek Szeroka (dwa lumpeksy), pieczarki na hali targowej, kawiarenka na Tkackiej (sprawdziliśmy dostępność obiektów kulturalnych w 3-mieście) i wreszcie do domciu. W sumie schodziliśmy się, byliśmy o 18. Kawa i relaks.
***
Rob Zombie ma nie poukładane w głowie. Albo ma poukładane inaczej. Muzykant, którego poznaliśmy jako etap między Ministry a Marylinem Mansonem — z pewnością nic poważnego dla nas. W swoim filmie "Bękarty diabła" ze zwyrodniałej bandy seryjnych morderców przedstawił obraz sympatycznej, tolerancyjnej i kochającej się rodzinki. W dodatku jest wielbicielem klasyki amerykańskiego południowego rocka (Allmans Brothers Band, Lynyrd Skynyrd). W filmie jest pomieszanie z poplątaniem: slasher + gadki o braciach Marx i Elvisie, seksualno-demoniczne sceny nawiedzenia i religioburcze mowy. W dodatku nie wiadomo, czy on sobie świadomie żongluje tymi elementami (sądząc po żartach z rypania kurczaków, jakieś brutalno-wiejskie poczucie humoru posiada), czy tylko kręci, co mu do głowy wpadnie. Jedno jest pewne, kiepskie filmy też trzeba umieć kręcić, więc obsada, muzyka, praca kamery, krajobrazy — bez zarzutu. Jakość tych elementów raczej nieosiągalna w polskich filmach — szczególnie jeżeli chodzi o tło południowego-zachodu stanów: widoki bardzo ładne. I zdaje się, że jego córka tam występowała.

***
Wcześniej "Tajemnica morderstwa na Manhattanie" — było tak samo, jak oglądałem go kiedyś, cholernie nudny film, który ratowało kilka znakomitych i śmiesznych tekstów, które wypowiadał głównie Allen. Ale teraz oczywiście żadnego nie pamiętam. Wcześniej jeszcze odcinek discovery, tym razem Dawkins prowadzącym był.


***
Skarbie w napadzie szału zrobiło "pyszności", czyli strucle na cieście drożdżowym, odpowiednio z jabłkiem i dżemem. Dżem wyciekł, ale jabłko sprawiło się dobrze. Szczególnie po kilku dniach, kiedy oddało wilgoś do ciasta, smakuje naprawdę dobrze.
***
24 marca, wtorek
Pada od rana śnieg z deszczem, który od razu topnieje. Jakoś tak dzień się rozszedł, ponieważ sport dzisiaj popołudniowe, a i nade mną tkwi myśl, że jeszcze dzisiaj próba przed występem niedzielnym. Piosenkę będę musiał odłożyć do jutra, dobrze, że uaktualniłem stronę radio rodoz, którą przekażę Johny'emu do zawieszenia. Dobrze, że wymodelowałem sobie szablon kilka lat temu, do którego tylko dokładam cegiełki. Nagrałem sobie kilka amerykanizmów z filmu "Bękarty diabła" — będę używał, jako wstawki na płycie. Na podstawie jednego fragmentu zajrzę odrobinkę do country. Innym sukcesem była instalacja "In the wake of gods" na komputerze stacjonarnym bez konieczności reinstalowania "Shadows of death". Działa, no o niebo lepszy obraz niż na komputerze-laptopie. Jednak karta graficzna robi swoje. Wyprawa do lidla owocna, dziś na obiad będzie pizza — pyszności!


***
No niestety wieczorem musiałem udać się na próbę. Konieczność wyjścia z domu zawsze powoduje u mnie dyskomfort. Próba przedwystępowa, więc konieczna, choć stopień przygotowania zespołu zaledwie poprawny. Nigdy nie pamiętają zmian, które zaszły w numerach od ostatniej próby. Zresztą, jak na wspólną na 3 tygodnie, to w sumie jesteśmy w formie znkomitej. Jurek oczywiście żyje wspomnieniami o chwilach skromnej "świetności" — każda wzmianka "medialna" go cieszy. Jednak, jak się gra kilka repertuarów naraz, to łatwiej się w nie wczuć (mimo pewnego "nadmiaru" materiału) — podchodzę do tego mniej emocjonalnie, a bardziej "zawodowo" — mam po prostu dobrze odegrać swoje partie, nawet nie myślę za bardzo, co się tam w tle kaszani. Zresztą występy mocno (szczególnie udane) poprawiają pewność siebie. Wiem, że po prostu wpadam na scenę i robię swoję, bez napięcia. Byle piwo dawali.
***
25 marca, środa
No ale chwila przed wyjściem była owocna, bo nie dość, że wpadłem na pomysł piosenki, to jeszcze na tyle zapamiętałem melodię wokalu, że tekst skreśliłem w autobusie. Podobnie rano wpadł kolejny pomysł, w dodatku z ładną melodią na refrenie. Z podanych sylab wynika, że tekst musi być po angielsku — jakoś nie widzę tego inaczej.
***
Pojechaliśmy do Gdyni. Zaliczyliśmy "Eksperyment", taką imprezownię dla dzieci (szkoda, że kiedyś takich rzeczy nie było), bawiliśmy się całkiem dobrze. Warto dodać, że znowu mieliśmy atak zimy — całe maisto zasypane mokrym śniegiem. Poszwędaliśmy się koło byłego stadionu Arki, musnęliśmy Płytę Redłowską, zaliczyliśmy bulwar, Kamienną Górę, ulicę Świętojańską, trafiliśmy na halę targową i w końcu zmęczeni potoczyliśmy się SKM-ką, która tradycyjnie mocno grzała w dupę. Pozostał nam wieczorny relaks, zresztą czuję się nawet solidnie zwycieczkowany, szczególnie, że było dosyć mokro i zimno. Gdynia tradycyjnie zrobiła na mnie wrażenie uporządkowanego miasta. Nasłuchuję the NATIONAL, ich łagodne ballady, niby proste w opracowaniu, wykorzystują wiele oszczędnych, ale różnorodnych smaczków w grze na perkusji i brzmieniu gitar — nierzadko przesterowanych.

***
26 marca, czwartek
Dzisiaj przyjechała matula, mieliśmy sobie zrobić maraton filmowy, ale ona taka niewytrzymała jest, więc skończyło się na 1,5 filmu. Zresztą, jakbyśmy mieli święta w domu — wszystko wysprzątaliśmy. Ja to oczywiście mam lepiej, ale Skarbie zawsze nabiera drive'u, ponieważ matula wyznaje staroświecki pogląd, że to kobieta odpowiada za czystość w domu, więc to jej by "się dostało". Więc, to było pierwsze w tym roku sprzątanie — nadprogramowe, bo nieświąteczne. Trudno, przez kilka dni będzie czyściej. Można powiedzieć, że mam przechył w drugą stronę, w końcu przez całe swoje życie matula była fanką czystości w mieszkaniu i — w moim mniemaniu — pod koniec życia nie prowadzi to u niej do jakiejkolwiek przewagi nad "niefanami" czystości. Więc skoro nie ma z tego żadnych konkretnych korzyści, więc po co przesadzać? Ale może ona się z tym lepiej czuje? W końcu, co jej pozostało oprócz dobrego samopoczucia.
***
Nad tekstem do piosenki o templariuszach będę musiał jeszcze popracować, zresztą — niewiele miałem czasu — musiałem ciut machnąć. Mam taki pomysł, żeby w refrenie w usta rycerzy Templum, obok wyliczeń nakładów na zbrojenia, włożyć frywolny refren: "nie bądźmy tacy, k...., sentymentalni", ale nie wiem.
***
Potem zrobiliśmy — tradycyjnym nakładem sił — klasyczną babkę ziemniaczaną. Oczywiście jedzeniowy full wypas.
***
"The Curious Case of Benjamin Button" oprócz tego, że był za długi (prawie 3 h) i że był oparty na ciekawym wyjściowym pomyśle nie przedstawiał nic specjalnego nad klimat, stroje epoki i trywialny romans. Pitt przez cały film głównie stał (ew. siedział) bez ruchu i uśmiechał się. Jakby go żywcem wyrwali z tego obrazu, gdzie grał anioła czy inną śmierć. Podobnie, jak swego czasu Redford — po prostu w filmie wyglądał. (Jak sobie przypomnę — jezus maria — "zaklinacza koni" — to powinni zakazywać wydawania i kręcenia takich gniotów). Nieustające pitu-pitu muzyki na smykach + wyświechtane "prawdy życiowe" powtarzane dwa razy, żeby można było się zdążyć nimi znudzić. Scenę w szpitalu wystarczyło spokojnie dać raz (Julia Ormondówna tyle, się nagrała, że ho ho), a resztę w retrospekcji, a już końcowe widomo katastrofy, która zmierzała do Nowego Orleanu było jakimś pomysłem — jak to się mówi — "wyciągniętym z dupy", bo nie rozumiem, w jaki sposób przypadek takiego dziwaka miał odzwierciedlać szczególną historię i losy tego regionu Stanów Zjednoczonych. Oczywiście tej książki Francisa Scotta nie czytałem — klasycznie "Gatsby" i "Ostatni z wielkich".

***
Z kolei "Pride and Glory" — kolejna wariacja na temat skorumpowanych nowojorskich policjantów, nie była taka zła, jak pisali w gazetach. Dobrze dobrani aktorzy, którzy potrafią pomachać spluwą i pięścią. Po raz kolejny przekonałem się, że Collin Farell jest niezłym aktorem, podobnie jak ten dziobaty, co z reguły gra skorumpowanych gliniarzy (nie mylić z równie dziobatym, który z reguły grywał latynoskich mafiozów). I wbrew opiniom, nie przeszkadzało mi, że na początku filmu wyjawiono, kto jest tym złym — dzięki temu atmosfera zrobiła się cięższa, gdyż wiadomo było, że nieuchronność dramatu jest konieczna, pozostawała kwestia wymiaru kary i wysokości "wyroku" (piszę w cudzysłowie, gdyż wyjątkowo w filmie nie uraczono nas widokiem procesu i jego wynikiem). Nie jakieś tam mocne czy wybitne kino — dobry produkcyjniak bez sztandarowych rozwiązań.

***
Wczoraj usiłowaliśmy zmierzyć się z "Cieniami we mgle" Allena. Niestety, rosyjski lektor obrócił to wniwecz. Doprawdy nawet polski dubbing do filmów dla dzieci jest bardziej znośny — nie sądziłem, że kiedyś to powiem. Więc wszystkie niemiaszki — zanim znów zaczną się śmiać z polskich lektorów — niech posłuchają języka swoich odwiecznych przyjaciół na tym przykładzie. Powodzenia i zobaczymy, kto miał rację w 1920.
***
Przy okazji, przypomniałem sobie jeden z tekstów allenowych, kiedy z Diane wychodzili z opery Wagnera:
— Mam teraz ochotę najechać Polskę.

***
28 marca, sobota
W piątek udało mi się wymyślić dosyć nietypowy numer, tyle że poleniłm się z tekstem. Zresztą lenię się juz drugi dzień. Niestety, futrowanie czosnkiem nie zapobiegło rozwinięciu się przeziębienia, które pogłębia się, podobnie jak katar. Nie żebym przejmował się tym wpływem na jutrzejszy występ — będę miał niższy głos. Załatwiliśmy mały zakup w biedronce, plus nowy wąż prysznicowy — poprzedni się rozsypał. W wyborczej gulczas napisał, że byliśmy nieudanymi inicjatorami sceny indie. Zawszeć to jakiś powód do dumy — może trafimy do encyklopedii.
***
Oglądanie meczy polskiej reprezentacji w piłce nożnej to zawsze jest męka. Zwłaszcza, że szał i wiara w nową jakość minęły po euro. Na razie jest 1:2 z Irlandią Północną (niezła akcja z bramką Jelenia — jedyna taka nasza w meczu), ale nasila się wrażenie, że to będzie porażka i ostatni mecz Leo. Prezes Lato i niezmiennie zadowolony z siebie Engel oczywiście nie dają żadnych podstaw do zmian na lepsze. Ale "oj tam" — kiedyś znowu będą jakieś mecze. A te wszystkie nasze "orły" w każdej klasie rozgrywkowej — szkoda czasu — a jednak oglądam. He he, właśnie Boruc przegrał nam kolejny mecz. Ale w czarnym wygląda dosyć szczupło. Nawet, sobie pomyślałem, że dobrze by było przewalić 0-3 — przynajmniej byłoby po zawodach. Kara musi być za tą miernotę. No, to myślę, że jedyna pociecha w tym, że teraz pora na Smudę — choć zdaje się, że Engel tego nie przepuści. Zespoły Smudy zawsze przegrywają najważniejsze mecze — ale przynajmniej biegają aż miło.
***
Z naszych piątkowych doświadczeń to było wszystko. Dobrze, że chociaż zapakowałem przesyłki do wysłania. Zacząłem czytać "Ostatnią z rodu" Jasienicy — rzecz o Annie Jagiellonce; trochę bałaganiarskie wywody, ale temat dobry. Przez ten katar gorzej sypiam, dosyć rwane to jest, tajemnicze sny. W sobotę zrobiło się naprawdę wiosennie. Po śniadaniu wybrałem się na pocztę — w sobotę było rzeczywiście luźno. Potem na spacer do parku, widać już oznaki wiosny — jakiś bladofioletowy kwiatek, motyl się pojawił (zgłupiał, czy co?), spod zestawu wieloletnich liści na poszyciu wystają już zielone liście i nowe kiełki. Resztę dnia jakoś przewaliłem. Zająłem się ciastem na pizzę. Słuchałem muzyki z 007 w dużych ilościach — podobnie jak słońce — poprawia nastrój. Tym razem ciasto było zbyt rzadkie, więc skutecznie dosypywałem mąki tak, by w konsekwencji sprawić je o dobrej konsystencji. Tym razem zamiast mięsa mielonego były: salami, wędzony kurczak, cebula, pieczarki, czosnek, ser pleśniowy z ziołami i żółty. Ponieważ ciasto było dobre, to 10 minut wystarczyło na upieczenie rewelacyjnej pizzy. Chyba się raczej nie opłaca zamawiać. Niebo w gębie.


Brak komentarzy: