czwartek, 9 kwietnia 2009

urlopowe wspominki 4

2 kwietnia, czwartek
Zaraz po sportach pojechaliśmy 256 do przystanku przed Jankowem, przeszliśmy przez las do Jeziora Otomińskiego (ostatnio jezioro widziało nas latem, zaś las na jesieni — na grzybach), następnie zielonym szlakiem, przez nowe dla nas obszary lasu, przekroczyliśmy obwodnicę, by okrążyć Jezioro Jasień (już kiedyś szliśmy tą trasą z okazji majówki u Piotra) i podążyć w kierunku auchan. Co wzruszajace, na skrzyżowaniu widnieje oznaczenie, które dalej prowadzi do Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego, w okolicę Doliny Strzyży. W sklepie zakupy hurtowe (morele, rodzynki, śliwki, orzechy), a dodatkowo — zgodnie z "gazetką" — przewodnik po Polsce za 22 zeta, Stosunek zawartości do ceny bardzo dobry — kiedyś widziałem go w empiku za jakieś 50 zeta. Przyjemny zakup. Ponieważ autobus na Orunię nieco był za późno, pojechaliśmy na Ujeścisko i stamtąd już do nas piechotą. Do 11,5 km trasy zaliczyliśmy sobie jeszcze 4 lasu otominskiego i Ujeściska. Ha! W auchan było jeszcze piwo Łomża — od czasu koncertów z Mińsku Mazowieckim darzę je sentymentem i wyróżnialnym smakiem nieskażonym wielkoprodukcyjnym sikiem głównych gigantów browarnictwa.
(zima 2008 © Grzegorz Krajewski)
***
Wczoraj wieczorem chyba oglądaliśmy "Mężowie i żony" Allena. Już to kiedyś widziałem i denerwowało mnie tak samo — "poważne" filmy Allena nigdy nie mówią o takich związkach, które są mi znane i cała ta drobiazgowość w rozważaniu ich składowych drażni mnie, kiedy brakuje w niej humoru. Ale to i tak jeszcze było nic z porównaniu z "Alicją", którą oglądaliśmy w czwartek właśnie. Satyra na sposób życia finansowej arystokracji NY okazała się takim bzdetem, a sposób zachowania głównej bohaterki — tak, oczywiście rozpisany przez scenarzystów — ale tak denny, że w połowie filmu Skarbie zostawiło mnie, żebym szybko skipując wykończył fabułę. Szału nie było, oprócz scen z chińskim doktorem i tekście, czy "pingwiny są katolikami, bo wiążą się w pary na całe życie" to naprawdę była strata czasu (i nerwów). Dodatkowo — co mi naprawdę przeszkadza w oglądaniu — amerykanizacja i fałszywe postrzeganie rzeczywistości filmowej poczyniło w moim umyśle niewyobrażalne ubytki — Mia Farrow oraz druga aktorka, którą obserwujemy w kilku Allenowych filmach, plus jeszcze Juliette Lewis są tak odrażające fizycznie, nieapetyczne seksualnie i kiepsko ubrane, że przykro mi się je ogląda, szczególnie w obrazach, które są albo bardzo kiepskim krzywym zwierciadłem rzeczywistości, albo próbują ją przedstawiać na serio.

***
Stąd czasem pożyteczne są filmy w stylu "Monster Man" — mało strasznym dreszczowatym horrorze, ale zrealizowanym porządnie i zdecydowanie z przymróżeniem oka — było kilka sprośnych gadek, dobrze przygotowani aktorzy, sporo intrygujących indywiduów oraz parę odrażających scen o podtekście seksualnym. "American Pie" na krwawym zachodzie.


***
Dobre wrażenie zostawił na mnie pilotażowy odcinek "Twin Peaks", którego seans popsuły nam nieco rozjeżdżające się napisy. Może sam obraz nieco się zestarzał, ale intryga, postacie, klimat całości są w stanie zrobić wrażenie. Nie wiem, czy będziemy oglądać.

***
Któregoś dnia — nie pamiętam — oglądaliśmy film "Changeling" z Angeliną Jolie w reżyserii Eastwooda. Klimat lat 30. XX wieku sympatyczny, rola Malkovitza znakomita, historia mnie osobiście nie wzruszała, ale poprowadzona była sprawnie. Samo filmowanie i okoliczności epoki chyba robiły największe wrażenie.

***
Zaś dla odreagowania "Alicji" — może to jest tak, że akurat taka forma eskapizmu w stylu naiwnych filmów z lat 40 mnie po prostu nie bierze, jak już, wolę np. klasyczne "Mężczyźni wolą blondynki" niż coś, co udaje głupiutki film — poszła "Księżna" z ikoną urody panną piratką Kirą Kneightly (czy jak to się tam pisze). Oczywiście rolę to tam zagrał Ralph Fiennes, a nie ona, która chyba w kontrakcie miała zapisane, żeby nie zmieniać jej charakteryzacji mimo upływu filmowego czasu. Historyjka banalna, może jako rzecz w dyskusji o feminizmie kogoś porusza — mnie nie. Podobnie po opisie kilku tradycji i zachowań Jagiellonki mogę sądzić, że żywoty i zwyczaje dawniejsze musiały być nieco inne, nawet kilka stuleci później, stąd pokaz politycznych wieców i koloryt epoki był co najmniej uproszczony i dostosowany do naszych współczesnych wyobrażeń. Więc wedle ówczesnych standardów rzecz nawet nie nadaje się do dyskusji o feminizmie. Ale w końcu nie oczekiwaliśmy prawdy historycznej, jeno kostiumowego melodramatu. Przynajmniej był ładny.

***
Więc zamiast doświadczeń filmowych miałem raczej przygodę z południowo-amerykańską piłką nożną. Do tej mam sentyment oczywisty — nie ma na świecie lepszych piłkarzy — oraz osobisty, swego czasu oglądałem transmitowane nie wiadomo po co przez tvp mistrzostwa świata Am. Płd., kiedy najwcześniejsze mecze zaczynały się ok. 24 i komentował je redaktor Wołek. Przyjemność sama w sobie. Więc od poniedziałku były powtórki kolejki meczy sobotnio-niedzielnych, zaś potem z nowej serii ze środy. Tak więc widziałem fragmenty porażki Argentyny z Boliwią 1-6 w bajecznym słońcu, "zwycięskiego remisu" Paragwaju z Ekwadorem, urocze stroje Peru. Tak mniej więcej wygląda mój spadek zainteresowania piłką nożną. W czwartek kupiłem "Przegląd Sportowy" dla uczczenia sobie meczu z San Marino i siłą rozpędu w piątek też dla uczczenia. Wielkość działów sportowych w prasie codziennej — żenująca — że tylko przypomnę sobie o CODZIENNEJ PRASIE SPORTOWEJ w Hiszpanii, liczącej co najmniej 4 tytuły po 40-60 stron, z niedzielą włącznie.
A w ogóle to lubię, robiąc przy okazji inne rzeczy — na przykład zmywając, słuchać komentarza telewizyjnego do meczu, nieoglądając go. Jakoś mnie ten monotonny głos uspokaja.

***
Jeżeli chodzi o "zobowiązania" urlopowe to prawie je spełniam. Codziennie rano siadałem do nowych pomysłów, które od razu nagrywałem (szkice) oraz zapisywałem (progi, miejsca, dźwięki) (nie dałbym rady zapamiętać). Powinno być ich 10, rzecz w tym, że kilka z nich wymaga napisania tekstu — nie zawsze miałem pełny czas dla siebie. Ale to co już są — podobają mi się. Jakżeby mogły się nie podobać moje własne pomysły!
***
Myślałem o tym, żeby piątek spędzić w domu, ale wobec szałowej pogody uznałem argumenty Skarbie i pojechaliśmy do Sopot. Odwiedziliśmy antykwariat (drugi był zamknięty), na upartego można było coś wziąć, ale tym razem nie zdecydowaliśmy się. To nie był ten dzień, kiedy zostawiliśmy prawie 100 zeta wychodząc z plecakiem książek. Wybraliśmy się na plażę, po czym plażą do Orłowa, a skoro było wcześnie (16:13), to dalej plażą do Gdyni. I przemierzaliśmy dokładnie ten sam fragment bulwaru, jak w zeszłym tygodniu — kiedy był zaśnieżony i pogoda była diametralnie różna. W słońcu było rewelacyjnie. Na "tanich gazetach" w Gdańsku niezły "połów": "Film" marcowy, ale też kwietniowy, a także marcowa "Estrada i Studio", jak i kwietniowa — przebitka tejże z 14 zeta na 5 wydaje mi się co najmniej atrakcyjna.
***

4 kwietnia, sobota
A więc uwaga — "Dr No" w oryginalnej wersji językowej ogląda się równie dobrze. Rzeczywiście muzyka zupełnie w starym stylu kina lat 50., zaś płyta z "soundtrackiem" nijak się ma do treści muzycznej filmu — ot, zagrano kilka "karaibskich" melodii.
Przez to ledwo wstałem ok. 9, by szybko zebrać się i pojechać do Wrzeszcza. Tak spotkaliśmy się ze Skarbie i pojechaliśmy do Oliwy na rynek w Przymorzu. Rynek całkiem niezgorszy, prawie jak w jakiejś Hiszpanii czy Portugalii. Bez szalonych rewelacji, ale dwie książki kupiliśmy. Potem poszliśmy do "naszej" nowo odkrytej ulubionej cukiernii, zakupiliśmy masę słodyczy (kokosanki, ciastka sezamki, małe pączki, małe rogaliki) i w drogę. Wydawało mi się, że z Oliwy do Sopot Kamienny Potok będzie 6,5 km, ale w konsekwencji było 11,3, więc dodając pozostałe trasy — sporośmy się dziś nachodzili, aż już czuję, że te kilka dni skumulowało mi się w stopach. Dokończyliśmy trójmiejską część zielonego szlaku, raczej nie wydaje się byśmy zrobili kiedyś odcinek z Otomina do Skarszew. Więc raczej nie otrzymamy wyróżnienia od Komisarza Turystyki Pieszej "Bąbelek". Zmęczonym.

Brak komentarzy: