piątek, 27 lutego 2009

piątek 20.02 — imieniy miesiącahiszpański długi i zaatakowany — musieliśmy dysktutować, chociaż tak naprawdę nie było o czym
***
zacząłem zwalczać infekcję górnych dróg oddechowych przy użyciu czosnku — jakoś tam idzie

zaliczyliśmy fantastyczną wyprawę do parku (zima, jak za czasów dzieciństwa) i kilka dupozjazdów — dopóki worki nie popękały
***
Skarbie zrobiło pyszne piersi, po czym udało się na obowiązkową drzemkę, a ja już nie pamiętam jak czynnie i twórczo spędziłem ten czas
***
wieczorem "Jej wysokość Afrodyta" widziana po raz pierwszy w życiu przeze mnie owszem udana, ale chyba jednak bardziej się śmiałem na musicalu

w niedzielę szalała zadymka, ja walczyłem z przeziębieniem, napocząłem druk płyt Wojt (a propos, właśnie urodziła mu się córka); pociągnąłem dalej historię Wrocławiawieczorem obejrzeliśmy połowę filmu o Peru, potem zaś przyszłego zdobywcę oskarów — "Slumdog"
***
film całkiem udany — szczególnie pierwsza połowa — dobry scenariusz (oprócz końcówki); można rzec, że zapewne zrobił większe wrażenie (i w większej skali globalnej) w pokazywaniu "prawdziwych Indii" niż kilkadziesiąt filmów dokumentalnych na jakiś discovery itp.zaś końcówka zbyt długa (film 2h) i totalnie przesłodzona w stylu bollywoodzkim — może to się podobało członkom akademii, bo nigdy nie widzieli filmów z bollywoodnieporozumieniem (jak dla mnie) jest też kwestia oskarowej piosenki, owszem, była tam taka jedna na końcu wraz ze scenami tanecznymi pod napisy, ale to jeden z wielu hinduskich szmelców
***
co by mnie najbardziej odpowiadało, obejrzeć filmy z lat 70 (80?, 90?) z indyjskim odpowiednikiem Bruce'a Lee/Jackie Chana/Brudnego Harry'ego — którego zajawka jest elementem fabuły "Slumdog"

w poniedziałek rano odwilż — i to było niejakim powodem do żalu nad śniegiem, który się roztapia — szkoda — taki nastrój dziecięcy

***

właściwie wiem dlaczego nie lubię chodzić do pracy w poniedziałek — po weekendzie pełnym własnych osiągnięć i spowolnionego trybu życia, kiedy człowiek może sobie marnotrawić czas dowolnie - jestem jakiś "rozbity psychicznie" i nie mogę się pozbierać, żeby wrócić na "właściwy" tor, a w pracy zajęć mnóstwo i nie wiadomo, za który ogonek chwycić — nadmiar zadań szkodzi, wywołuje pewne uczucie napięcia i niejakie poczucie winy (bezsensowne!), że czegoś jeszcze się nie zrobiło

***

wieczorem projekt plakatu na występ w gazeta-rock-cafe, a później druga część filmu o Peru oraz fragment wykładu Richarda Dawkinsa; do snu nawet "Zabójczy widok" wydawał mi się mniej kiczowaty niż ostatnio — może dlatego, że nie dociągnąłem do końcówki z fotomontażem na Golden Gate


wtorek (24.02) próba, pod koniec zawsze chce mi się spać, mamy 20 numerów — za dużo na występ z supportem

teoretycznie "śledzik", ale jak zauważył jurek, wobec postępującej sekularyzacji społeczeństwa nie ma to większego znaczenia — karnawał trwa obecnie cały rok — on wyraził z tego powodu żal
***

Tea Leoni — "Koniec Hollywood" Allena

środa, 25 lutego 2009

tłusty czwartek 2009

środa, wreszcie (!) podciągnąłem pliki Wojt the la Volt swoim masterem, w ryzykownych momentach wystarczyło obniżyć o 1 dB i w sumie jestem zadowolony; ucho jednak ma to do siebie, że woli "grubszą parówkę" od "chudszej parówki" — ponadto basy i tak miałem obcięte poniżej 100 Hz, więc ich ogólne "dogęszczenie" na pewno nie zaszkodzi
odwaliliśmy hiszpaniozę i doobejrzałem ten mecz McGrady'ego (62 rzucił) — zachowam sobie na pamiątkę — w końcu to jeden z graczy, który mocno roztrwonił swój talent

w czwarteczek (tłusty — 5 pączków) pojechałem do Brętowitz, spotkaliśmy się wyjątkowo wcześnie, zagraliśmy przy trzaskającym mrozie co potrzeba, w sumie jesteśmy nieźle przygotowani do występu; dokonaliśmy zmiany w wykonywaniu "super soul" ja siedzę na stołku i udzielam się w refrenie, Wojt gra na elektrycznej

zaczęliśmy sobie później jamować, całkiem ok, w konsekwencji Wojt stwierdził, że chciałoby się już nowe numery robić; ja na to, że spoko, wydajemy i startujemy z nagrywaniem nowych rzeczy, a Wojt, że już nie takie smęty, tylko bardziej w stronę bluesa — co mi odpowiada — więc może teraz płyta bluesowa?

czwartek, 19 lutego 2009

foto z wakacji (Gerona, Barcelona)

słuchając HAWKWIND (i przybliżając się do IN THE NAME OF NAME) już teraz zauważam, że nie będzie problemów z użyciem wielu gitar w pogłosach i wah-wah — niemal takie same zagrywki stosowaliśmy przy Wojt the la Volt, za pamięci, jest już myspace:

w poniedziałek uskuteczniłem ambientowy numer pod obraz, później zająłem się ciut hiszpaniozą, zaś wtorek (17.02) przywitał nas cudowną śnieżną zimą (musiało napadać co najmniej 10 cm); szliśmy po dziewiczym puchu, zanurzając stopę za stopą niesamowicie
***
próba bezzmienna —Macieya dostał wolną rękę w organizowaniu występów; sprawnie poruszam się w korzystaniu z 3 efektów —wpływa to korzystnie i urozmiaica tkankę drugiej gitary

Autour de Lucie — Immobile (1997) — ciekawe wspomnienie z przeszłości pop-rock troszkę w stylu Stereolab i klimatem dEUS
Odawas — The aether eater (2005) — prosto, przestrzennie, niezwykle kilmatycznie, czasem jakby space folk z inspiracji Neila Younga, może trochę Beck
The Appleseed Cast — Sagarmatha (2009) — rozczarowanie, ale skoro zespół nie zdobył powszechnego uznania swoimi poprzednimi znakomitymi płytami, to co jeszcze może zrobić? — bardziej rozmyte, mniej przejmujące niż kiedyś

mamy przepiekną zimę, a je wreszcie zabieram się za foto z wakacji



środa, 18 lutego 2009

kotleciki i leelee sobieski

oprócz całej filmoteki (jeszcze w piątek film fantasy Uwe Bolla, który przejął pałeczkę najgorszego reżysera - "In the name of the king"), w piątek kupiliśmy zestaw pudełek, w sobotę rano zrobiłem Lidl i Orunię Dolną (lody sernikowe w ramach walentynki)

w ramach walentynki zwrotnej byliśmy na łyżwach — to chyba mój trzeci raz, pierwsze pół godziny statecznie, długimi posuwistymi ruchy, potem nauczyłem się posuwać gładko, nie odrywając stóp (łyżew) od lodu i nabierając prędkości pobieżyłem sobie całkiem przyjemnie wbrew szalejącym anty-społecznym osobnikom i panującemu tłokowi na lodowisku, tudzież ciżbie tłoczącej się przy bandach (czy tylko ja uważam, że stanie przy bandzie jest kretynizmem?)

widziałem po raz pierwszy w życiu zimorodka — u nas w parku!
idealnie pasował do 007 na uszach

dodatkowo zrobiłem kotlety mielone (pyszniutkie) i jeszcze pieczone skrzydełka kurczaka w ramach obiadu na resztę tygodnia; potem jeszcze pliki gitarowe dla johny'ego w tempie 120 i pracowita sobota się skończyła
niedziela — kompletne leżakowanie, ale chyba nam się należało?

wtorek, 17 lutego 2009

Allenowe panny

"Koniec Hollywood" — już dosyć dobrze pamiętałem — ogólnie niezłe wspomnienia, ale nie umywa się do "Drobnych cwaniaczków"
Tiffani Thiessen (wiadomo — beverly hills)

"Celebrity" naprawdę przyjemnie mnie zaskoczył — dosyć zjadliwy film (z tych "ostatnich"), czarno-biały obraz i występy gwiazd ładnie dobrane, scena Charlize Theron w samochodzie znakomita

nie spodziewałem się dużego wypełnienia u Winony

"Przejrzeć Harry'ego" — to jeden z moich ulubionych filmów Allena — szczególnie piekło, Żydzi i spotkanie z prostytutką i niewyraźny Robin Williams — ogólnie składankowość i anegdotyczność opowieści mi podpasowała

prostytutka zawodowa

Elizabeth Shue

zaś "Wszyscy mówią: kocham cię" zaskoczyło mnie — toż to musical! — na szczęście jest bardzo wesoły, tylko mogliby tyle nie śpiewać

poniedziałek, 16 lutego 2009

IN THE NAME OF NAME

czwartek 12.02
nie wiem czy kogoś jeszcze interesuje reprezentacyjna piłka nożna oprócz zatrwardzialców
***
Steve Hogarth nie dość, że śpiewa, to jeszcze gra na gitarze, klawiszach i KOMPONUJE (tego dowiedziałem się z forum)
Koncert Marillionu? — ładne oświetlenie było
***
a tego dnia były jeszcze inne kapitalne mecze, trafiłem na końcówkę Argentyna-Francja oraz Hiszpania-Anglia
***
zostawiłem tel. w pracy, więc jedyny numer, który mógł mi pomóc z książki tel. Skarbie był do Doroty — koleżanki z pracy; ona jechała wozem z Johnym, a jego żona miała numer do Ani — żony Pawła z CF, i Ania miała numer do Wojtasa, z którym musiałem się umówić — udało się
***
przejazd też ok: 162 do Carefura, jeden przystanek 262 na Morenę, potem jechał akurat B i już byłem na miejscu — próba spokojna (choć zimno było w piwnicy), udana i kompletna, zagraliśmy w końcu całość, ustaliliśmy kolejność, brzmienie już mamy w miarę wypracowane
***
piątek 13
jakoś dziś pod koniec tygodnia niewyspany jestemwłaśnie posłuchałem HAWKWIND (bardziej "impresjonujące" niż AC/DC — też słuchałem ostatnio starych płyt), więc z marszu założyłem nowy zespół stonerowo-psychodeliczny o nazwie:
IN THE NAME OF NAME
muzyki jeszcze nie mam, ale mam stronę myspace
(
http://www.myspace.com/inthenameofname) i pomysły na teksty o szatanie i takich tam — nie wiem, czemu nikt jeszcze nie wymyślił takiej nazwy
***
miasto 1000 gitar - Czy spotkamy się kiedyś w Odessie? (2007)
umię, to puszczam

piątek, 13 lutego 2009

matka Charlesa Barkleya

W poniedziałek nabrałem poderzenia, że może jednak nagrywarka nagrywa cd tekst, tylko nie mam możliwości sprawdzenia, czy to działa. Przygotowałem mp3 z "Odessie". W pracy mieliśmy "aferę" z listem od tego tam Jukatana, co się obraził za wpis na blogu kevinowym — wpis został ocenzurowany przez Johny'ego — za decyzją chłopców postanowiliśmy spuścić na sprawę zasłonę milczenia, z akcentem na słowo spuścić (akcent mój). Wieczorem oglądałem najbardziej nudną połówkę meczu nba ever, Orlando z czasów Tracy'ego McGready i Washington już bez Jordana. Zdaje się, że Tracy popełnił w tym meczu jakiś rekord punktowy, ale przy takich ogórkach (naprawdę, niewiele nazwisk zagrzało miejsce w nba na stałe) to — jak mówią — matka Charlesa Barkleya rzuciłaby rekord życiowy.

W nba działy się jakieś hocki: najpierw Bryant rzucił ponad 60 pkt w MSG (pobił tym samym rekord Jordana — ale właśnie oglądałem tamten mecz Jordana przeciwko Ewingowi, Starksowi, Masonowi, Oakleyowi — więc wiadomo, matka Charlesa Barkleya....); potem LeBron miał prawie 3double w MSG, Boston przegrało i z Cavs i z Lakers, a Pistons przegrywają ze wszystkimi — Iverson out? Innym gorącym tematem jest ewentualny trasfer Amare z Phoenix; rzeczywiście piątka: Nash, O'Neal, Grant Hill, Amare, Jason Richardson — marzenie; ale mówią, że stary Szogun gra z większym zaangażowaniem niż Amare (który dodatkowo nie potrafi bronić); piszą też, że Szak gra lepiej niż w mistrzowskim sezonie w Miami.

Wtorek (10.02) próba — jesteśmy przećwiczeni. Nasi współlokatorzy nazywają się teraz Darvin (my na nich mówimy Marciny), mają nawet stronę internetową, sesję zdjęciową oraz nagrania demo — muszę zwrócić honor zespołowi Kevin Arnold — wcale nie gramy najgorszej starczej i wtórnej muzy.

środa — idziemy na Marillion — nie powiem, że mi się chce, ale mamy bilety dzięki uprzejmości Zmywaka — trzeba korzystać — ale zwierzę koncertowe się ze mnie zrobiło! Zaczyna się mecz Polska-Walia (1-0).

życie i cała reszta

W sobotę wyjątkowo — wychodząc naprzeciw obostrzeniom współlokatora Endriusa pojechałem na Morenę na próbę wokalną JZTZ. Przy okazji przekonałem się, że podkłady do Wojtka dobrze, czytelnie i donośnie brzmią na dużych kolumnach. Powrót do domu po południu i sobota prawie minęła. Zdaje się, że wieczorem wyrzeźbiłem resztę okładek. Zdaje się, że oglądaliśmy "Życie i cała reszta" Allena — bez rewelacji, ale nie ma co narzekać, i chyba budżetowy horror o mega szczurach "Pokarm bogów — powrót koszmaru" (adekwatny tytuł) — nawet nie było śmieszne w swojej kiczowatości. Meczu z Litwą (1-1) na szczęście nie oglądałem — nuuuudy.
Niedzielę musiałem trochę przepracować, jakiś boks w tv był:
Kostyra:
— nokaut w tej walce wydaje się nieunikniony, jak zmarszczki po 60.
— jest sztywny jak pomnik
— przy Alim jest wolny jak ręczne liczenie w dobie komputerów

i szybko ta niedziela się skończyła; polecieliśmy z drugim horrorzyskiem "Maglownica", a potem "Lśnienie" z hiszpańskimi napisami.

czwartek, 12 lutego 2009

Ejectes

Skarbie narzeka, że ostatnio rzuciłem jeno rowem Wojtka — pora na uzupełnienia. Zeszły czwartek — oj nie chciało mi się, nie chciało — pojechaliśmy na koncert Ejectes - byłego zespołu Nicolasa. Co trzeba przyznać — transport w tę i we wtę dzięki Johny'emu rewelacyjny ("przywieźli, odwieźli, człowiek jeszcze mógł się piwa napić"). Była z nami
Dżoana. Sam występ mało ciekawy — ot mieszanina rock-reggae-ska — w sam raz na polskie warunki. Johny rzekł, obserwując poczynania Ejectes, że wie jaki mam problem — zbyt intelektualnie podchodzę do takiego instrumentu jak gitara (he he). Momenty transowe, przeznaczone dla publiczności były ciekawsze. Co zaskakujące — Nicolas też mówił — grali bardzo dużo coverów. Co więcej — promowali chyba podwójne DVD koncertowe, z czego jedna płyta tytułowała "Ejectes gra The Clash" — to ja przepraszam. Wolę Kevin Arnold gra kevin arnold.

Support to ma jednak przesrane, nawet gdyby wykonawca zrobił przysłowiową kupę na scenie (jest takie przsłowie!?), to niewielu by no to zwróciło uwagę.Choćbyśmy grali przed U2, to i tak nikogo by to nie interesowało oprócz nas samych. drewnofromlas gra w sumie bardzo oryginalną mieszaninę dubu z rockowym transem — ale przecież my w tym czasie głównie zajmowaliśmy się piciem piwa i dysputami. Więc sam zespół szanuję, natomiast coś dziwnego dzieje się w odbiorze na hasło "support" — zresztą, to bodaj mój czwarty koncert w życiu — więc takie "objawienia" są dla mnie nowością.

W piątek w miarę wyspani. Na hiszpańskim konwersacje. Trzeba było stawić czoła wypowiedziom własnym i brakowi słownictwa, ale odważnie. Kupiłem płytki do nagrywania — ceny korzystne.
Dodatek kulturalny do dziennika coraz bardzie tnie koszty — znów mniejsza objętość, nie ma już Rojka, Tymona, Krzesimira Dębskiego i recenzji płyt z ich działów. Żałosne. Te 70 groszy więcej od wyborczej płacę jedynie za Pilcha — ma ostatnio niezłą jazdę na młodych recenzentów, używa wyrazów i felietony mają niezłego kopa. Taka literatura z okresu miedzywojennego.
Kiedyś już tego nie będzie.

wtorek, 10 lutego 2009

rów Wojtka

to przez to nie mieliśmy granka

czwartek, 5 lutego 2009

Paloma de papel

wierzcie lub nie, ostatnio moją "piosenką tygodnia" jest "the fear" Lily Allen — prawdziwie rockowo-chill-out-owy numer — szczególnie wokal przez swoją delikatność wydaje mi się bliski przez konotacje do Emiliany Torrini i Kate Nash

coś jednak wczoraj było na rzeczy (na drodze), bo Wojt pośliznął się wozem, przeciął całą jezdnię, wylądował w przeciwległym rowie i jeszcze poszorował 20 metrów — na szczęście osobowo mu się nic nie stało (ale próby nie było — psi!; zwozili go lawetą dopiero po 17)

pełna duma w majtkach — jakaś maszyna sobie zadała trud i upchnęła płytę w sieci — płytę? przecież to demo — ale jest
można nawet odsłuchać całość/we fragmentach

zdaje się, że odkryłem, że moja nagrywarka nie wypala napisów, zaś wieczorem oglądaliśmy "Paloma de papel" — peruwiański film o ważnych w sumie sprawach, ale bardzo naiwnie nakręcony, w scenach pokazujących idylliczne dzieciństwo czy partyzanckie szkolenie — wręcz łopatologiczny; napocząłem też umieszczanie tytułów na okładce JZTZ i zleciało

środa, 4 lutego 2009

mgła

Gdybyśmy mieli nagrywać u Tymona, ty wybraliśmy sobie 3 numery, które są dobrze opracowane. Powiedzmy, ze pojechane i nasze, bo składają się z różnych frywolnych akcentów. Dosyć energicznie je się nam grało na próbie we wtorek — ale to o niczym nie świadczy, bo "szybki" też był przecież energiczny, ale zwolnił.

Dzisiaj rano nietypowa wilgoć w powietrzu. Choć formalnie nawet trwa zima (mróz, lekki śnieżek poleguje jeszcze), ale dziś odwilż, zaś na chodnikach ślisko od tej wilgoci.


Do "mgielnego rekordu" w maszej okolicy jeszcze trochę brakuje.

wtorek, 3 lutego 2009

nadal wygrywa Nadal

zeszły czwartek miałem chyba wolny, ale zapomniałem co robiłem — i już go nie ma

piątek (30.01.09) — test z hiszpana — słabo poszło, no ale trudno

weekend był dosyć wyjątkowy z tego względu, że w ogóle nie zajmowałem się muzyką — może to i dobrze, że odpoczęły uszy; od kilku dni Skarbie schorowane na gardełko, ledwo co tam zje; ręczni rozczarowali mnie w meczu z Chorwacją (z Francuzami też nie mielibyśmy szans), więc mecz z Duńczykami już nie był specjalnie ważny

zresztą niedziela "na sportowo" — najpierw Federer po raz kolejny nie dał rady Nadalowi, potem ręczni raz, następnie ręczni dwa — finał to było niezłe widowisko; w tym czasie odprawiałem też robótkę, w kosekwencji nie obejrzeliśmy żadnego filmu, kurczę — a tyle Allenów nas czeka

w sobotę na Stogi do matuli, zbyt krótki spacer (ale Skarbie chore — dziubie jak wróbelek), w domu dobry obiad, i jakoś tak bezboleśnie, nic nie robiąc przeleżakowaliśmy całe popołudnie

w niedzielę zrobiliśmy rosół (już zjedzony) oraz pieczeń z kurczaka (starczy na kilka dni); w poniedziałek musiałem wciągnąć ser z pieprzem — aż za dużo go było na raz — szkoda, że tak nagle termin mu się skończył, bo bardzo go lubię

miałem zająć się prasowaniem plików Wojtka (częściowo się to udało), ale oczywiście zajrzałem do "podkładu" pod filmik, wyciąłem kawałek, zacząłem się bawić i czas poleciał — noooo, ale podkład będzie depresyjny — akurat pasujący do obrazu

"for your eyes only" już tylko kawałeczek do snu