wtorek, 23 lipca 2013

Odcinek z powrotem do pracy



2 lipca, wtorek

My drogi i Miłościwie Nam Panująca wracamy do swoich działań.

Tutaj nowe wyzwania, z tych niezwykle atrakcyjnych — kontynuuję swoją ścieżkę strachu, drażniącej niepewności i innych codziennych przyjemności. Ale — ponieważ to jednocześnie początek, środek i koniec tygodnia, to przed ważnym spotkaniem jutrzejszym szykujemy wersję relaksacyjną na wieczór. W ogóle wolny wieczór, a przed nocą "Tomorrow Never Dies". I ładnie tytuł w temacie. To była dobra rozrywka, zaliczone i przez chwilę do tego odcinka nie muszę już wracać.

Peter Ustinov, Monsieur Rene — zacząłem jeszcze na wschodzie i po początkowym dobrym wrażeniu ustępowało ono coraz bardziej, aż zniechęcony dotarłem w końcu do końca fabuły.

Czytam stare gazety weekendowe (straszne rzeczy w tej polityce i społeczności naszej). Potem sięgnę po konkret: Janusz Pajewski, Historia Powszechna 1871—1918.


3 lipca, środa

Odcinek z dniem wyzwań i napięć

My drogi i Miłościwie Nam Panująca rozpoczynamy kolejne trudne nocne przedsięwzięcie.

Praca, praca, wykończyłem tabelki dzięki koleżeńskiej pomocy, co się odwlokło to nie uciekło i w 15 minut miałem podsumowane, teraz była pora na pokłosie tegoż (cd. następnego dnia).
Jadę, wymierzam i zmierzam. Jest upaaalnie. Gdynia żyje: sklepy z alkoholem i kebaby mają obrót jak nigdy w roku. Więc my też. Jemy, idziemy, znajdujemy małpkę. A w niej letnią niespodziankę: cydr. Napoczęliśmy kolejną wakacyjną tradycję.
Trochę jest strach: jak to będzie, jak to będzie. I jeszcze tę wodę trzeba wypić przed wejściem.
Opaski raz, wejście dwa i... i już zdążyłem zapomnieć, jak wielkie odległości należy pokonywać. To może nie jest minus, ale pierwsze poważne rozczarowanie: strefy spożywcze — no jak to! nie móc pić piwa podczas koncertu? to po co jest ten festiwal?!
Nieważne, drugie rozczarowanie: biegamy po caaaaałym polu, nie znajdujemy alter sklepu, by na końcu się dowiedzieć, że karnetów skm już nie ma. W tym czasie umyka nam muzyka. 
Potem jeszcze jedzenie i picie na zapleczu i muzyka znowu nam ucieka. EDITORS widzieliśmy i słyszliśmy tylko z daleka. Choć to nudziarze (popłuczyny po Interpolu, który kopiuje Joy Division).
Zobaczyłem kawałek SAVAGES i one, z tym ostrym brzmieniem w pogłosach były okropne. Ledwośmy się znaleźli i na BLUR, którego, choć 15 lat za późno posłuchaliśmy z radosnym zainteresowaniem (bardzo słabo nagłośniony koncert), po czym znowu całą szerokość boiska na ALT-J


Ścisk i duszno i potem trudno się było znaleźć, ale muzycznie przyzwoicie, przeboje były, i kiedy jak nie teraz, bo aktualnie hype (publiczka), a za 2 lata może ich nie być. Mimo że było dużo za głośno. To mi przypomina jeden pobyt sprzed wielu lat, kiedy ZNANY brytyjski zespół (którego nazwy już nie pamiętam, bo go nie ma) grał w pełnym namiocie ku radości zgromadzonej gawiedzi, a myśmy z kilkunastoma ultrasami czekali na PAVEMENT, i w porównaniu z dzisiejszymi czasy to był znakomicie nagłośniony występ i można było pić piwo.
Zagrali, znaleźliśmy się (cudem) i można było iść iść iść do domu. Wciąż jednak mogę pochwalić transport festiwalowy. Do snu ok. 2:30 i to był początek ciężkich czasów.


Acha, no bo ATL-J to odkrycie Paryż—Sierpień—2012. Jakby co.



Brak komentarzy: