piątek, 12 sierpnia 2011

przygody


niedziela, 7 sierpnia

Przygoda.
Rowerami na Otomino. To nic, że odrobinkę syfiasto, ale dzieciństwo działa. Zresztą wiele luda nie było, zresztą wystarczy bujnąć się na drugą stronę zatoczki, gdzie wzrok już tak nie sięga i można się kąpać na golasa. Taka szybka kąpiel działa niezwykle odświeżająco - aż się chce jechać dalej. Utartą trasą na chatę i jakieś 20 min od domu dopadło nas zapowiadane 30 litrów na m2. Po prostu nagle i znienacka morze wody zwaliło się z góry — to było ekstremalne. Pędziliśmy jak szaleni, choć widoczność była znikoma, ściana wody na twarzy, potem deszcz ów zrobił się ciepły, więc w sumie to była super frajda paradować po kałużach, ulicami lały się potoki, które na boki rozprzestrzeniały samochody, ale jedna fala mniej czy więcej - nie przeszkadzało nam to — było przygodowo.
***
"Cover Girl" (1944) — musical z Ritą Hayworth i Genem Kelly. Przy tym filmie możemy wymienić: dużo podskoków i stepowania oraz trudności z dopasowaniem tekstu. Skąd ja w ogóle wziąłem ten film — to dla mnie pozostaje zagadką.

poniedziałek, 8 sierpnia
Od piątku jest taki dzień, że Wolfmother rządzi! Zaraz po wyjściu z roboty byłem gotów zrobić 20 km na trasie. Byle ładny kolor.
***
Zacznijmy od wyjątkowego pożywienia na lunch: ziemniaki, kiełbasa i ser. Mniam! Potem sprawny marsz do biedry na Kowalach. Tam mają nawet obniżkę na tego 17-procentowego portugalskiego moscatela. Wziąłem 3.
Następnie dawnym szlakiem udałem się w pole i ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu oczom mym ukazały się niezniszczone ani niezmasakrowane krzaki aronii, które niegdyś nawiedzaliśmy. Co więcej, ich gałęzie aż uginają się od owoców, owoce zaś, podobnie do tych sobotnich, są pełne, jędrne, ogromne niczym wiśnie.
Niemal z lubością przechadzałem się od krzaka do krzaka i dotykałem kiści, ważąc je w dłoni. Niczym rolnik z dumą doglądający swoimi spracowanymi, wielkimi jak bochny chleba dłońmi dorodnych kłosów, patrzałem na rozłożyste krzaczory, i w tym zachwycie nad potęgą przyrody już rozmyślałem, jakby to wszystko zebrać, i gdzie przechować to, czego nie da się nastawić od razu. Może da się ususzyć na zaś?
Taki to problem.
***
Skoro już uprzednio miałem plan, to brodząc po pas w trawach i narażając gołe łydki na ataki pokrzyw, ostów, jeżyn i wszystkich innych naturalnych paskudztw, udałem się w stronę miejsca, które kiedyś odwiedziliśmy. Szczęśliwie tę magiczną dolinkę udało mi się znaleźć bez problemu, zaś wejście do niej ponownie oczarowało mnie swoją zjawiskowością. Bez pudła mogę stwierdzić, że jest to lepsze od mojego parku, choć pewnie składają się na to liczne czynniki. Ze względu na stromiznę i różnicę dostępnych poziomów robi nawet lepsze pierwsze wrażenie niż dolina Strzyży. Wiedziony magią miejsca postanowiłem zwiedzić tę rozpostartą wzdłuż biegu strumienia dolinę, która zaskoczyła mnie swoją dzikością, naturalnością procesów niszczenia, swobodnie naciekających pływami wód brzegów, grzybnią pamiętającą chyba jesień 2006 roku, mchem porastającym kamienie, powalone pnie. Do tego jeszcze w towarzystwie odpowiedniej muzyki (John Barry — The Lion In Winter, 1968) byłem niemal pewien, że za chwilę spod kępy krzaków wyfrunie wróżka i będzie zagadywać do krasnoluda spod konara. Nieustraszony, bo uzbrojony w pancerne dziadkowe sandały udałem się na wycieczkę w górę strumienia, początkowo stromym brzegiem, następnie indiańskim sposobem zszedłem na dno strumienia, gdzie paradowałem po kamieniach i piaskowych łachach. Spadł deszcz, więc z parasolką w ręce musiałem wyglądać co najmniej dziwnie, ale przecież nikt normalny nie wybiera się w taką pogodę w takie miejsca. Po pewnym czasie i okresie drogi uznałem w podróżniczym szale, że skoro już zaszedłem tak daleko, to mogę sprawdzić, gdzie znajduje się źródło.
Rozmiary okolicy nieco się zawęziły a poziomy zmniejszyły, miejsca, do których dotarła młodzież zawierały w sobie wszystkie zbędne elementy, jakie mogą zanieczyścić środowisko, ale to było już niedaleko. Bo nagle, jak to się powszechnie mówi: ch.. — nie ma strumienia. Z gleby jest jeno wypuszczony element starej "kanalizacji", która w to miejsce przeprowadza ów ciek wodny. Zatem dotarliśmy do prazdroju! Powrót, jak wszystko dotychczas, był czystą przyjemnością. I jedynie przy końcu, zaraz przy wyjściu do cywilizacji można się zadziwić, jak zwyczajnie, właściwie nagle kończy się potężna hymniczność tego strumienia/miejsca przeobrażając się w strumyczek ciurkający między jednym polem a drugą połacią ziemi. Spacer w deszczu jest mega.
***
From Paris with Love (2010). Zachciało się strzelanki, to proszę.

Brak komentarzy: