Adekwatny tytuł.
***
Przygotowanie sałatki jednak trochę zajęło (się wycwaniłem, a co), potem kawa, ciastko i nagrywka. Tym razem bardziej niż minimalna głośność nagrania przy maksymalnym poziomie nagłośnienia = jest postęp. Jestem zadowolony z efektu, bo mam czego chciałem. Columbus będzie cacy. Przechadzka i czas minął jak z bicza strzelił. Jak wracałem po ciemku przez park, to akurat towarzystwo siedzące na schodach było nieinwazyjne. Załapałem się jeszcze na "Leap Year" (2010). Matthew Goode (Brideshead Revisited!).
piątek, 25 sierpnia
Telefon i znowu karta mi zeszła. Tradycja taka.
***
Graliśmy z jakimiś mega szybkimi dzieciakami i jednym dużym, szło tragicznie, ale było git. W ogóle był niesamowity upał. Nie przypominam sobie, byśmy mieli tak duszny wieczór tego lata.
***
Mała hurtowa produkcja opiekanek i jedziemy.
***
"Orzeł i reszka" (1974). Czyli polska wersja walki obcych wywiadów i Ryszard Filipski po raz kolejny w roli twardego zawodnika: James Bond i Harry Palmer w jednym. Uogólniając — fatalny film. Aczkolwiek nienaturalność wszystkich przedstawionych zjawisk i postaci nawet mnie chwilami bawiła. Ba, nawet muzyka starała się dobić do istniejących schematów filmów szpiegowskich. Ach, i wzruszająca scena początku związku głównych bohaterów ("listy do pani pisałem").
poniedziałek, 22 sierpnia Okazało się, że Kamila jest dobrym kierowcą, a ja jestem znakomitym pilotem. W związku z przewidywanymi problemami komunikacyjnymi wracaliśmy przez Olszynkę, więc mimo nieznajomości terenu z punktu widzenia pasażera samochodu, daliśmy radę szybko i sprawnie. *** Chłopaki się spóźnili ponad godzinę. W życiu na żadną dziewczynę tyle nie czekałem. Wojt na akustyku, Endriu na basie akustycznym. Endriu jest mocno w gazie, więc grał, szalał i będzie bardzo barwnym elementem występów. Śpiewanie bez nagłośnienia w towarzystwie obcych idzie coraz odważniej. Będzie git.
wtorek, 23 sierpnia Próba. Dobra próba. Przesiewamy nowe numery. Będziemy grać country-rocka. Albo stereophonics.
środa, 24 sierpnia Praca, praca, praca. Obiad zrobiony, naczynia wymyte, mieszkanie posprzątane. *** "Heartbreaker" (2010). *** — To po takiej komedii romantycznej musimy obejrzeć coś czarno-białego i starego. — Chodź, lepiej obejrzysz mnie. —Czyli co, spełniasz wszystkie kryteria?
sobota, 20 sierpnia I tak miałem już wstawać, więc budzik, który zapomnieliśmy wyłączyć pomógł mi w podjęciu decyzji. Dokończyłem miks i wyciągnąłem zakurzone głośniczki. Okazało się, że dowaliłem tyle przesteru na wokal, że nie dało się tego słuchać. Drastycznie to zmniejszyłem, wyciszyłem połowę elementów perkusji, a i wciąż mam nadmiar sopranów. Odtworzyłem sobie płytę Skin Yard — koszmarna muzyka. No i nasz numer brzmi w mniej więcej tym stylu. Brzmi to koszmarnie. Johny mówi: MIAZGOT. Ale po dwóch dniach jestem zadowolony z miksu. Tzn. jest to straszne, ale po raz pierwszy udało mi się zrobić rockowy nr z pełnym łupnięciem. Oczywiście trzeba będzie to zmienić, ale jest kilka opcji. *** Po zakupach obiad i już właściwie trzeba było się zbierać. Strój i charakteryzację miałem już ustalone wcześniej. Transport sprawnie, potem dużo czekania, oczywiście miast pomyśleć wcześniej i zabrać zapasy z domu, wszystko kupiliśmy w sklepie. Dzieci poszły się bawić w piasku, ja siedziałem na słoneczku i miałem chill-out. Na tyle, że już się zrobiłem przed występem i przy pierwszym numerze niemal zaliczyłem siad na pupę. Raus! of my Eyes byli git i ich lubię. Oni są nawet starsi od nas. Jako, że czas gonił organizatorów, to skrócili nam występ, ale Przem wykazał się sprytem i wyszarpał nam 3 minuty na znakomite zakończenie. Skoro okoliczności przyrody były takie, a nie inne miałem za zadanie głównie nie upaść, potem sobie poskakać, a na końcu zagrać parę pasujących do siebie dźwięków. Nie wiem, jak inni, ja bawiłem się dobrze. (na razie nie ma super fajnych fot) *** Już po spakowaniu maneli dopadło mnie olśnienie, więc na pożegnanie przy wozie rzekłem: "Jest Wojt, Michał, Paweł i Endriu — idę się najebać". Jakeśmy postanowili, takeśmy uczynili. W związku z czym w obudziłem się z uśmiechem na ustach i pozostałem z nim pół niedzieli. Potem się okazało, że uda mam tak bolejące, że dość ciężko mi się chodzi, że o wstawaniu z krzesła lub chodzeniu po schodach nie wspomnę. Byłem w znakomitym towarzystwie i bawiłem się znakomicie. Być może czasem zanadto znakomicie (tańce połamańce), ale przecież trochę trzody jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Chyba. Kursowaliśmy między sceną rock a electro i na tej drugiej spędziliśmy więcej czasu. Z koncertów widziałem Plum (ej, wokal brzmi tak samo jak na płycie) i to było znakomite (nie ma to jednak, jak grać po zmroku) (kawał old schoolowego noise'u w stylu No Means No) oraz kawałek Olafa, ale on z kolei jechał zbyt ostro. Boże, jak świetnie jest mieć kierowcę z samochodem. Oprócz tego jeszcze tarzaliśmy się po piasku i robiliśmy plan/plany/plany na Umpagalore 2. Takie sprawy.
niedziela, 21 sierpnia Udaliśmy się na ostatki jarmarkowe. Połaziliśmy po pchlim targu. Szału nie było, ale nie było jakoś strasznie. To już nie ten czas, żeby się zachwycać, ale czasem można się uśmiechnąć na kolekcję starych pustych klaserów. *** Wyobraźnia twórców "Kiss Me Deadly" mocno mnie zaskoczyła, więc obraz lokuje się gdzieś między czarnym kryminałem (choć jak sobie przypomnę wrażenia z "Sokoła maltańskiego"...) a złym filmem. Najlepsze sceny z greckim mechanikiem samochodowym. Va-va-poom. Bo przecież w gruncie rzeczy to znakomity klasyczny do bólu kuriozalny obraz.
Nie było kosza, a ja ze spokojem przyjmowałem niepokojące wieści z frontu fląderowego wysyłane przez Przema. W końcu to nie pierwszyzna. I zabrałem się pilnie do "she" Where is Jerry, bo już miałem pomysł/plan i goniłem, żeby go zrealizować. *** "Jamon, jamon" (1992). Po piątkowym seansie z Javierem i Penelope: "quiero follar con tigo". Oprócz oczywistych korzyści w postaci dobrze odciśniętego przyrodzenia Javiera oraz nagich piersi Penelope, które obcałowywane przez różnych bohaterów jednoznacznie wywołują u nich skojarzenia kulinarne (szynka, torlilla, ziemniaki, znowu szynka) film jest całkiem intrygujący, bo pomijając niemalże atawistyczne zachowania i nieustające żądze, ma kilka szalonych pomysłów (+ jedną niemal surrealistyczną wstawkę), które dodają niesamowitości: naga corrida w środku nocy, numer z papugą (to zaczyna się bardzo obiecująco, ale nie pokazali, co dalej!!). *** Oraz połówka "Kiss Me Deadly" (1955).
czwartek, 18 sierpnia "Un Homme et une Femme" (1966). To z zeszłego tygodnia. Formalnie niemal bez zarzutu — sposób opowiedzenia historii. Wyrzuciłbym większość scen motoryzacyjnych, a już na pewno skrócił je o 80%. Symbol symbolem, ale nie można było wysiedzieć do końca. Kto jak kto, ale Jean-Louise Trintignant nie nadaje się na amanta i już. Anouk Aimee przepięknie. Muzyka na płycie wypada lepiej niż w filmie. A reszcie nie mam nic do zarzucenia.
Zaś teraz był "Skok" (1967). Kapitalne jednak. Braunek jak zawsze drewniana, ale sceny erotyczne bardzo odważne, hehe. Opania, Olbrychski i Witold Dederko (Zientara, pracownik PGR-u, ale głos Witold Pyrkosz!) robią cały film. Oprócz gry aktorskiej i w miarę oczywistego scenariusza największy mój entuzjazm wzbudzają scenki rodzajowe. A już szczególnie umoszczenie gajerami na wiejskiej zabawie. Najlepszy wizerunek damski: Teresa Lipowska.
środa, 17 sierpnia Nie wiem, jak to się stało, czy znowu nie uważałem, bo drugiej części numeru "The Prophet" SDRE jakbym nie słyszał nigdy w życiu. Ogólnie dzień na spidzie bez dopalaczy. BroadcastSea. Po weekendzie przyszedł czas na wszystko. Niczego się nie boję słuchać. Uruchomiłem the tape. Dobrałem się do teledysku, co przerwałem tylko na chwilę, by podejść po okładki (dobrze przycięte, choć skrzydełka, rzecz jasna, dla nas pozostają), po czym z drżeniem (uff, można kopiować cechy stylu na te 600 zdjęć!) wyeksportowałem plik. Jazda: zwykły .avi waży ponad 6 giga! Jest cacy. Mistrzostwo stylu i treści. Jakie znaczące i jakie wzruszające! *** Pies trącał autentyczność historii. Wciąż uważam, że tak skonstruowany bohater "Mar Adentro" w naszym słodkim kraju nie miał by jak "pączek w maśle". Mam jakieś takie zaufanie dla naszego narodowego charakteru, że po jakimś czasie człowiek usłyszałby: "Nie podoba się? To sam sobie zmień tę płytę frajerze". Po czym człowiek siłą rzeczy musiałby zmienić charakter albo ugrzązłby w łóżku śmierdzącym moczem — nie ma siły, by zachował taką hardość przez rzeczone 28 lat. Tak, proszę państwa. Oprócz tego podobały mi się nakreślone relacje damsko-męskie, ..... jak zwykle piękna bez żadnych udoskonaleń. Oprócz tego, w razie gdyby historia miała mieć miejsce, to odegrać życiowo rolę Gene (Clara Segura) — to jest wyzwanie. Przedostatnia scena genialnie przewrotna i dogłębnie smutna ("Kto to jest Ramon"). Czyli dzieciaki jednak wiedzą, jak nie tracić życia, tylko rypać się zawczasu. A oprócz tego popłakałem się w wyniku zupełnie niehollywoodzkiego wyciskacza łez. I oprócz tego uważam, że jest to stosunkowo słaby film, który ma kilka mocnych scen.
niedziela, 14 sierpnia Zebrać musieliśmy się szybko, ale daliśmy radę, a Pyszczku sprawiła genialne śniadaniowe opiekanki. Jar Raduni! *** Początek zaskoczył nas obfitością powalonych pni, a nieco wyżej, na niebieskim szlaku (szlak! szlak!) wielkością zarastania i wielością mokrych krzaków, gałęzi i liści. Zeszliśmy znowu niżej, ale szlak i tak dołączył do nas, gdy doszliśmy do drewnianego, nieco chwiejnego mostku. Potem bardzo wygodna leśna trasa przeciwległym brzegiem, aż do niewielkiego zbiornika wodnego, gdzie mieliśmy prawdziwy piknik z jajkami na twardo, ogórkami i moscatelem. Jako że i tak byłem wyciszony, to rozłożyłem się kompletnie i byłem gotów drzemać na tym kocyku turystycznym do końca tego niezwykle ciepłego i słonecznego (jak na ostatnie możliwości) dnia. Powrotna wędrówka przez krzaki i chaszcze bardzo przygodowa. Nawet kajakarze pojawiali się gęsto na spływie. *** Korzystając z okazji, nawiedziliśmy biedrę (moscatel x 5) oraz pole aroni. I wszystko dzięki A&E. Absolutnie fantastycznie. *** Po czym w domu, nienawykły do spania w środku dnia, uciąłem se na balkonie 1,5-godzinną drzemkę w oczekiwaniu na wieczorne przyjemności. Postanowiłem jeszcze skorzystać z ostatnich letnich promieni słońca na balkonie. *** Jerzy może nie jest specjalnie zadowolony z naszych postępów w Caylusie, ale i tak spędziliśmy upojne godziny, dogrywając mile spędzony czas w kości.
poniedziałek, 15 sierpnia Tym razem uratowała nas pogoda, więc zaliczyłem kolejny haczyk, który spędzał mi sen z powiek. Zrobiłem nieco ponad 600 fot, poszło mi sprawnie, podobnie jak z programem od Piotra. Mówił, że nie jest intuicyjny, a jest. Trochę gmerania z szybkością trwania klatki i przejścia i już. Już na wstępie było widać, że kadry układają się tak, że sprawiają wrażenie ruchu. Super. Potem jeszcze wpadłem na pomysł obróbki zdjęć filtrem. Dzięki bogu za sprawne oprogramowanie z save'owaniem akcji oraz nową szybką bestię! (znowu A!). Więc pod wieczór zdjęcia już miałem wstawione. Mówiłem wcześniej: "wszystkiego bym się spodziewał, ale nie tego, że zdjęć będę miał zanadto". I ch.. Numer 3:29, a zdjęć wyszło na 3:17. Na szczęście ma się tę głowę do napisów wstępnych i końcowych. "Hereafter" (2010) — co zrobić. Ok — jest jedna korzyść — chciałbym się zapisać na taki kurs gotowania.
wtorek, 16 sierpnia Właściwie przez cały dzień nie mogłem wysiedzieć, żeby się dobrać do "teledysku", a to przecież jeszcze nie teraz. Zakupiłem sobie wreszcie własną kostkę (poprzednia tragicznie zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach), Przem trenował swojego nowego fendera mustanga (wolałbym inny kolor :), a myśmy przetrenowali się na okoliczność soboty. Chyba wróciłem dość wcześnie, bośmy oglądali pierwszą połowę "Mar Adentro" (2004).
piątek, 12 sierpnia Nie chciałem, nie chciałem, ale na kosza się wybrałem. Orzeźwiająco. Ponieważ byliśmy we własnym gronie, to znowu byłem najszybszy. *** "Jaws" (1975). Ja to jednak potrafię wybrać znakomity trzymający w napięciu film rozrywkowy o wysokiej jakości obrazu. A nie jakieś tam "prawdziwe życie w Barcelonie" (Biutiful).
sobota, 13 sierpnia Weekend zorganizowali nam A&E. Zaczęliśmy od alternatywnego zwiedzania Oliwy, nie było to mistrzowskie, ale skoro już tam byliśmy, to zaszliśmy też do ciastkarnio-piekarni.
*** Dobrze, że koszt był symboliczny, bo wizyta w Muzeum Etnograficznym mogłaby się nam odbijać czkawką. Ale, ale, górne piętro, poświęcone obecności folkloru we współczesnym świecie bardzo korzystnie zaskakujące (ETNO inspiracje).
Z kolei wiadomo, że warto poświęcić jakiś czas pieniądz na wizytę w Pałacu Opatów nawet na wystawę stałą (choć zdaje się, że się wymieniają zawartością z oddziałem gdańskim, rozpoznałem po Malczewskim).
Definitywnie Umiastowski wart jest oglądania. Kolory! *** Graliśmy po raz pierwszy w życiu w boule i było git. *** I po raz pierwszy zabawiliśmy się w grę miejską. I choć na plecach Dzikich Węży jechała Lechia Gdańsk, to właśnie też dzięki tej rozgrywce poczuliśmy się trochę dziecięco i zabawa była bardziej zabawą. Na samym końcu czekała nas bardzo miła niespodzianka (przynajmniej ja to tak odbieram) i zaliczyliśmy jeszcze jeden kurs małej historii i przyklejonych zaliczono nas do stałych bywalców.
*** I kolejne zabawne spotkanie na przejściu dla pieszych. *** Za to w Gdyni, w La Vita, absolut! Na chwilę obecną nie przypominam sobie dania w jadłodalni tak obfitego, jednocześnie smacznego i wartego swojej ceny. *** Jeszcze okazyjne zakupy 2 kg pestek z dyni dla chomiczka. Dzień, dzięki A&E, fantastyczny.
środa, 10 sierpnia Grunt to wstać o 5:20, kiedy można o 7:15. Tym razem kwestie organizacyjne i nadchodząca jesień zaprzątały mą głowę. Co było robić, zabrałem się za werbel, a następnie za beczki. I leciały same wyrazy na "ch" i "k". Nie słychać uderzeń w beczki! Szczególnie te małe kutasiki jako żydowsko-arabski dodatek przyprawiają mnie o nerwowstręt. Ważne, by się pobudzić z rana. Wyciąłem te beczki i jestem k... mistrz. Słychać. Mam jeszcze pomysł/patent jak je wyprasować z tych cudownie wszechobecnych blach. Bicza z tego nie ukręcę, ale do czegoś się nada. Nauczka na przyszłość? Owinąć dokładnie gąbką dostawiane mikrofony kierunkowe, gitarę puścić przez słuchawki, nie obok, może spróbować oddzielnie nagrać stopę i werbel, osobno tomy i osobno blachy — to może być to. *** No, jeden problem w głowy! Mała wycieczka na górę (łatwo trafiłem), wybrałem papier, zdecydowałem się na inny kolor, cena jest ok. Pomysł z dołożeniem tasiemki jest całkiem. *** Zabawy w przeglądanie starych zdjęć ciąg dalszy. Były jednak okresy, kiedy ze strzechą na głowie wyglądałem słabo. *** No ch.., nie ma opcji, żeby sobie przypomniał, co robiłem wieczorem i jaki film był.
czwartek, 11 sierpnia Przygotowanie makaronu z pesto jednak trochę zajęło (mięso), potem kawa, ciastko i nagrywka. Minimalna głośność nagrania przy maksymalnym poziomie nagłośnienia, ale jestem zadowolony z efektu, bo mam czego chciałem. Columbus będzie cacy. Przechadzka i czas minął jak z bicza strzelił. Zabawne spotkanie na Dolnej. W sumie jak wracałem po ciemku przez park, to coś czułem, że jest ciemno i gotów mnie ktoś tam zaje... jakoś tak kręciło się paru kolesi z flaszkami. Załapałem się jeszcze na "Biutiful" (2010) z Javierem Bardemem. Film z gatunku tych, ile jeszcze nieszczęść może cię spotkać. Javier gra znakomicie, a film ciężko znieść bez wspomagaczy.
Znowu wracam do Calla — Televise (2002). Niezwykłe, że tylko ta płyta tak wchodzi. Wcześniej okrutne, a potem zmieniło im się brzmienie i styl. To płyta w aksamitach. (uwaga: rym!) *** Powrót do "rozedrganych śrubek" (2004) w celu bandcampa. Grunt mieć dobry nick — nikt mi go nie rąbnął. Płyta ma zaskakująco głębokie basowe brzmienie (aż huczy w prawej słuchawce) i pełnię gitary akustycznej. Pozostałe instrumenty gorzej. Wykroiłem parę mp3, mam pomysł na header. Zacząłem przeglądać zdjęcia. Taka zabawa. *** Andrzej Lepper — "wspaniały człowiek, wielki polityk, mąż stanu". Ale BSkitu, nie rozumiem, z taką pozycją wystarczy kosić kasę i rwać młode adeptki samoobrony i jest high-life. *** "Tylko umarły odpowie" (1969). Dvd z serii "Kryminały PRL-u". Ponownie mistrzowski Kilar. Rzeczywiście, jak zwróciła uwagę Pyszczku - nie za bardzo można pojąć ideę tej całej akcji szpiegowskiej (zakłady "Proton" — obczajcie!). Ale właśnie dzięki temu i sęk w tym, że film jest niespotykaną hybrydą, która nie mogła mieć kontynuacji — to bodaj najprawdziwszy czarny kryminał (a że w wersji milicyjnej, to tylko dodaje smaczku) połączony ze szpiegowską sensacją ("Brylanty pani Zuzy" są mocno odjechane, ale mniej wiarygodne przecież). Pomysły rodem z 007 (oglądanie odbłysków w oknach, mistrzowski strzał na drugą stronę ulicy), romans...
Przygoda. Rowerami na Otomino. To nic, że odrobinkę syfiasto, ale dzieciństwo działa. Zresztą wiele luda nie było, zresztą wystarczy bujnąć się na drugą stronę zatoczki, gdzie wzrok już tak nie sięga i można się kąpać na golasa. Taka szybka kąpiel działa niezwykle odświeżająco - aż się chce jechać dalej. Utartą trasą na chatę i jakieś 20 min od domu dopadło nas zapowiadane 30 litrów na m2. Po prostu nagle i znienacka morze wody zwaliło się z góry — to było ekstremalne. Pędziliśmy jak szaleni, choć widoczność była znikoma, ściana wody na twarzy, potem deszcz ów zrobił się ciepły, więc w sumie to była super frajda paradować po kałużach, ulicami lały się potoki, które na boki rozprzestrzeniały samochody, ale jedna fala mniej czy więcej - nie przeszkadzało nam to — było przygodowo. *** "Cover Girl" (1944) — musical z Ritą Hayworth i Genem Kelly. Przy tym filmie możemy wymienić: dużo podskoków i stepowania oraz trudności z dopasowaniem tekstu. Skąd ja w ogóle wziąłem ten film — to dla mnie pozostaje zagadką.
poniedziałek, 8 sierpnia Od piątku jest taki dzień, że Wolfmother rządzi! Zaraz po wyjściu z roboty byłem gotów zrobić 20 km na trasie. Byle ładny kolor. *** Zacznijmy od wyjątkowego pożywienia na lunch: ziemniaki, kiełbasa i ser. Mniam! Potem sprawny marsz do biedry na Kowalach. Tam mają nawet obniżkę na tego 17-procentowego portugalskiego moscatela. Wziąłem 3. Następnie dawnym szlakiem udałem się w pole i ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu oczom mym ukazały się niezniszczone ani niezmasakrowane krzaki aronii, które niegdyś nawiedzaliśmy. Co więcej, ich gałęzie aż uginają się od owoców, owoce zaś, podobnie do tych sobotnich, są pełne, jędrne, ogromne niczym wiśnie. Niemal z lubością przechadzałem się od krzaka do krzaka i dotykałem kiści, ważąc je w dłoni. Niczym rolnik z dumą doglądający swoimi spracowanymi, wielkimi jak bochny chleba dłońmi dorodnych kłosów, patrzałem na rozłożyste krzaczory, i w tym zachwycie nad potęgą przyrody już rozmyślałem, jakby to wszystko zebrać, i gdzie przechować to, czego nie da się nastawić od razu. Może da się ususzyć na zaś? Taki to problem. *** Skoro już uprzednio miałem plan, to brodząc po pas w trawach i narażając gołe łydki na ataki pokrzyw, ostów, jeżyn i wszystkich innych naturalnych paskudztw, udałem się w stronę miejsca, które kiedyś odwiedziliśmy. Szczęśliwie tę magiczną dolinkę udało mi się znaleźć bez problemu, zaś wejście do niej ponownie oczarowało mnie swoją zjawiskowością. Bez pudła mogę stwierdzić, że jest to lepsze od mojego parku, choć pewnie składają się na to liczne czynniki. Ze względu na stromiznę i różnicę dostępnych poziomów robi nawet lepsze pierwsze wrażenie niż dolina Strzyży. Wiedziony magią miejsca postanowiłem zwiedzić tę rozpostartą wzdłuż biegu strumienia dolinę, która zaskoczyła mnie swoją dzikością, naturalnością procesów niszczenia, swobodnie naciekających pływami wód brzegów, grzybnią pamiętającą chyba jesień 2006 roku, mchem porastającym kamienie, powalone pnie. Do tego jeszcze w towarzystwie odpowiedniej muzyki (John Barry — The Lion In Winter, 1968) byłem niemal pewien, że za chwilę spod kępy krzaków wyfrunie wróżka i będzie zagadywać do krasnoluda spod konara. Nieustraszony, bo uzbrojony w pancerne dziadkowe sandały udałem się na wycieczkę w górę strumienia, początkowo stromym brzegiem, następnie indiańskim sposobem zszedłem na dno strumienia, gdzie paradowałem po kamieniach i piaskowych łachach. Spadł deszcz, więc z parasolką w ręce musiałem wyglądać co najmniej dziwnie, ale przecież nikt normalny nie wybiera się w taką pogodę w takie miejsca. Po pewnym czasie i okresie drogi uznałem w podróżniczym szale, że skoro już zaszedłem tak daleko, to mogę sprawdzić, gdzie znajduje się źródło. Rozmiary okolicy nieco się zawęziły a poziomy zmniejszyły, miejsca, do których dotarła młodzież zawierały w sobie wszystkie zbędne elementy, jakie mogą zanieczyścić środowisko, ale to było już niedaleko. Bo nagle, jak to się powszechnie mówi: ch.. — nie ma strumienia. Z gleby jest jeno wypuszczony element starej "kanalizacji", która w to miejsce przeprowadza ów ciek wodny. Zatem dotarliśmy do prazdroju! Powrót, jak wszystko dotychczas, był czystą przyjemnością. I jedynie przy końcu, zaraz przy wyjściu do cywilizacji można się zadziwić, jak zwyczajnie, właściwie nagle kończy się potężna hymniczność tego strumienia/miejsca przeobrażając się w strumyczek ciurkający między jednym polem a drugą połacią ziemi. Spacer w deszczu jest mega. *** From Paris with Love (2010). Zachciało się strzelanki, to proszę.
No proszę — wstałem o 8. Mistrz. Albo to ten szatan. Acha, w czwartek oglądaliśmy "Layer Cake" (2004) bo chciałem sobie przypomnieć i w sumie się nie zawiodłem. Daniel Craig, scenariuszowa przeplatanka w stylu Guya Ritchiego, honorni złodzieje i mili handlarze narkotyków, czyli coś, co chciałbyś na własnej dzielni. *** Dobrze jest mnie wysłać do miasta. Kupię aronie i jeszcze gazetę znajdę. Z tymi aroniami nawet się bałem, że ktoś mnie z tego wiadra ubiegnie. Ok. 7 kg. Uznaliśmy, że po rozciśnięciu na jeden nastaw się nadaje. Z panią był super targ: 6 pudełeczek za 4 złote i jedno pół - niech pan liczy. *** Trasa po zalewie w ogóle mi się nie nudzi. W palącym słońcu przeczytałem wysokie obcasy i wstałem mokry. Od słońca, nie od treści. Ale wcale mi to nie przeszkadzało. Z pieśnią na ustach ruszyłem dalej. *** Świeży pstrąg rewelacyjnie i Pyszczku musiała udać się na wypoczyn. W tym czasie zrzuciłem kilkutygodniowy kamień z serca i machnąłem nadruk na cd oraz wymyśliłem końcowo koncepcję wszystkich trzech elementów okładki. W dodatku bardzo sprytnie udało mi się uniknąć jakichkolwiek śladów prowadzących do wizerunku na okładce. Ta dam! *** "Lesbian Vampire Killers" (2009). "Słysząc słowa Carmilli, cios śmiertelny zadał, łeb jej ujebawszy. I tak oto każda dziewoja z naszego sioła, gdy wiek osiemnastu lat przekroczy, zamienia się na mocy klątwy owej, odradzając się jako wampir-lesbijka". I jeszcze: "— Gdzie wydarzy się to zmartwychwstanie? — W krypcie Carmilli. — Musiałeś to powiedzieć? Czemu to nigdy nie może się odbyć w niestrasznym miejscu? W ogródku albo w szkole. — Szkoła jest dość straszna. — Co? — Mają tam matematykę". W temacie głupich horrorów komediowych (koszmarne połączenie) to było całkiem strawne i zabawne. Gdyby zrobić miks kilku scen, i oglądać je co jakiś czas, za każdym razem by bawiły. O filmie "Septej" nie mogę powiedzieć ani jednej tak dobrej rzeczy. Samo "czeski" i "Praga" nie wystarczy.
Ubraliśmy się gustownie, Endriu był w klapkach, na stojaku siatka z biedry, ja wdziałem najlepszy dres, do tego pożyczyłem extra różową obcisłą koszulkę (aż włosy na klacie mi się odciskały) i jechaliśmy zgodnie z planem, a ludzie nas słuchali (= słuchali tekstów), fakt, że w takich przypadkach nie mają wyjścia, ale zdaje się że rozumieli nasz disco-przekaz. *** Publika dopisała, oprócz tych, którzy siedzieli i stali, sporo przechodniów się zatrzymywało (impreza obok deptaka i ścieżki rowerowej), z tej okazji puściłem swój nowy tekst ("jak tak patrzę, to już widzę, że nasz występ jest wyjątkowy — mamy publiczność"). *** W finale ballady, w której kilkakrotnie pojawia się słowo "kocham" objąłem Endriusa, co wyraźnie go zaskoczyło, ale efekt koncertowy był odpowiedni. *** Później było after party, które równie mile wspominam, bo Endriu miał zestaw kilku dobrych numerów (z Villas, Rosiewiczem i innymi z retro folderu), rozpoczęły się tańce, impreza się roziskrzała, właściwie brakowało jednej czy dwóch zmiennych, by się zerwać z łańcucha i trwać do świtu, ale było baaaardzo sympatycznie. *** Byłem współtwórcą miłej sceny przy barze, kiedy wyładowany browarami zmierzałem już do stolika: — Colę z lodem poproszę. — (uniosłem brew). — No co, jutro idę do pracy, dawno w niej nie byłam. — Hm, w pracy? niemniej, to i tak interesujący wybór. — No dobrze, proszę mi dolać shota z wódki.
po dłużyzny rzewnej muzyki. Nagle przyszły znowu upały i teszirty nie nadają się do ponownego ubierania. 99 wypalone. Z tej okazji postanowiłem sprawdzić co w trawie piszczy:
środa, 3 sierpnia Praca, praca, praca. Liczę, że w końcu zabiorę się za okładkę i wybiorę nr telefonu, by ustalić co z papierem tak jakby. Nie będę dzwonił wcześniej, bo przecież mam niezrobione. *** Z "Przedmowy, którą warto przeczytać" K. Chodkiewicza do książki Wiery Krzyżanowskiej "Faraon Mernefta": "W mistycyzmie Hitlera jest jakaś nieubłagana i straszliwa zaciętość, która każe mu walczyć z zalewem żydowskim. Kto wie, czy wódz Niemiec nie jest tym duchem odległych epok, który, z sercem rozdartym bólem, patrzył na katusze i bezbronną rozpacz swego egipskiego ludu wobec poczynań maga Mojżesza i posłusznych mu ślepo, opętanych nienawiścią synów Izraela. I wielki duch, jako narzędzie Karmy narodów, prze teraz do rozwiązania sprawy żydowskiej w skali światowej". A książka jest po prostu romansem przygodowym: "Ujrzawszy mnie, porwał się z miejsca i chciał wyjść, ale jego zrozpaczony wyraz twarzy wzruszył mnie i przemógłszy swą wewnętrzną odrazę, zapytałam do o przyczynę jego smutku (...). Po tych słowach Szenefres zmieszał się, po czym, upadłszy mi do nóg, ucałował brzeg mojej szaty i wyznał...".
Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię (1969). Mistrzostwo muzyki (znowu Kilar!), scenariusza, obsady, gry aktorskiej, ujęć, pracy kamery. Niewiele jest na świecie filmów, które obok klasycznej intrygi kryminalnej, ze świetnie poprowadzoną, skokową narracją łączyło by w sobie jeszcze elementy powieści milicyjnej oraz cechy dramatu obyczajowego. Błyskotliwe 92% i jedynie szkoda niedoskonałej jakości nośnika. Barbara Brylska. Alina Jurewicz.
niedziela, 31 sierpnia Całą prześniedzieliśmy na miejscu. Temperatura zaczęła nawet być przyjemna. Przejrzałem basy, dograłem do "bez ciebie" i nawet chyba skubnąłem jakąś stopę. Poprzycinałem na krzywo trzy ostatnie fragmenty z próby ("summertime", "calla", "call the river"). I tyle. *** "Boxcar Berta" (1972) (Martin Scorsese) oraz pierwszą część "Bright Star" (2009).
A tak wyglądają panienki (zdjęcie kuchenne).
poniedziałek, 1 sierpnia Dwie sprawy. Jedna ważniejsza od drugiej (foto tamto i to). *** Transfer na Morenę, zakupy, próba, wszystko cacy. Parkowy zmierzch. Wygląda na to, że Columbus na monitorach Endriusa jest ok. Jeszcze chwilę po obejrzeniu "Bright Star" (2009) byłem niezmiernie wzruszon. Obrazy wciąż jednak pozostają nieziemskie. Powinienem sprzedać ten film. 24 godziny później niemal o nim zapomniałem, ale podczas oglądania należało mu się mocne 93%.
wtorek, 2 sierpnia Oczywiście wtedy gdy nie trzeba, autobus przyjechał o czasie. Zjadłem, prawie zdrzemnąłem się i zaczęliśmy rypać. Znowu sypnęło pomysłami, Przem oszalał w wyniku roboty, a teksty mieliśmy ostre; aż się ubawiłem. Jak wpis jest zbyt krótki w czytaniu, można co zdanie wtrącać "i ch..". Też będzie pasować.
sobota, 30 lipca To zjawisko niesłychane dość. Według "Rozwój duchowy a czasy ostateczne" Michała Marciniaka (Wydawnictwo Powrót Do Natury) myślę, że to jest działanie szatana. "(...) systematyczny atak podczas snu jest początkiem zniszczenia życia. Później następuje utrata osobowości i wolności we własnym zachowaniu i kontroli. W ten sposób tłumaczy się całkowite odwrócenie na przykład dobrego męża, który czuje się w pewnym momencie ujęty przez obcą kobietę uciekającą się do szatańskich sztuczek". Oczywiście jest na to rada. "(...) siła egzorcyzmu zawiera się w imieniu Jezusa". Pasjonująca lektura. A ponadto chciałbym mieć magiczny talizman chroniący przed samoteleportującymi się Żydami. I pomyśleć, że redagowała to i łamała koleżanka zza ścianki. *** Dzięki temu zjawisku posunąłem "Po wsi" w dalsze rejony z nietypowymi jak na tę płytę rozmieszczeniem i kompresją perkusji. Następnie wybrałem się na pochmurny rynek pochmurnego miasta. Spodziewanych wiśni nie było. Chcąc nie chcąc zakupiłem świeżego dorsza, wędzonego na mokro śledzia, fasolkę, pestki dyni, pietruszkę i rzecz rzadko spotykaną — miętę! Długą spacerową drogą powrotną (tą samą co ostatnio) wróciłem na domowe pielesze. Nototenia! Bardzo niejednoznaczny wyraz. Zatem ponownie mieliśmy wczesny obiad, a wieczorem oryginalną surówkę właśnie z mięty dodatkiem. Nie zaszkodziło. To druga dobra pod rząd. *** Może trochę odwaliłem fuchę i może jest zbyt metaliczne brzmienie, bo nie mam plastikowej kostki (ale to można wykosić eq), ale machnąłem te 5 basów do ostatnio robionych piosenek Where is Jerry. To jeszcze zrobimy jako podsumowanie etapu "poszukiwania własnej tożsamości" (Who Cares + Kevin Arnold). Trzeba przyznać, że na chwilę obecną najlepiej wyszedł numer, którego perkusję nagraliśmy niejako przypadkowo i z rozpędu ("Zwrotki"). Gitary i wokale wyszły stricte indie-rockowo i obyło się bez darcia japy, a jest żarliwie. Pozostałe są po prostu bardziej typowe. *** W dyskusji kogo wybrać starą Meg Ryan czy starego Williama H. Macy, wybrałem kobietę argumentując, że z kobietą można np. zjeść kolację (wtf!?). *** Przygoda z piosenką (1968) jest jednak słabym filmem, nawet jak na muzyczny, i to podejrzewałem napotykając się jakiś czas temu nań w tv. Zastanawiająca jest "jakość" piosenek (jedynie "Każda miłość jest pierwsza" jest git) i występ w tym przedsięwzięciu Ireny Santor. Barbara Krafftówna jak zwykle znakomita. Ciekawe też czemu, nie śpiewała Raksa, lecz Frąckowiak.
Pobudka (własnoręczna) o 6:10. Do 7:15 za mało czasu by robić kawę czy muzę. Napiłem się yerby (trzecie zalanie, nie jedzie już tak mocno popielniczką z petami). Posiedziałem, poczytałem, posłuchałem "Diamonds Are Forever". Czyli już wiadomo, co będzie na sobotę. *** Szybki rzut na Wrzeszcz. Autobusowa rozmowa. Płyty są. Bar jest. Z rozpędu na "taniej książce" kupiłem wypragnioną niegdyś książkę "Gotyk" oraz Kałużyńskiego i Raczka rozmowy o filmach sensacyjnych i s-f z dołożonym filmem "Koziorożec 1". W sumie i tak chciałem go obejrzeć. Próba wesoła, długa i owocna. Przem rzucił myśl, że będziemy grać łagodniejszą muzę, ja dodałem, że to będzie country-rock, wymyśliliśmy trzy fragmenty, a najfajnieszy i tak był ten najbardziej punkowy. Może jeszcze będą z nas ludzie.
piątek, 29 lipca Nagrania z próby obiecujące. Zapomniałem odpisać na maile. W tym tygodniu zapomniałem wiele rzeczy. W sumie nie było najgorzej. "Lovely Allen" Holy Fuck działa. Zresztą Spoon również. Wciąż, jak jest potrzeba, to gęba mi się nie zamyka. Taki los. Tym razem na koszu młodych było dwóch, więc gra 3/3, dla nas lepiej, bo czuliśmy się jak u siebie. Tym razem nie byłem tak przygaszony jak ostatnim razem, ale wciąż strach przed obcymi jest. Jak przyszło co do czego, to nie trafiałem, ale tym razem nie prowadziłem szczegółowej statystyki. I wciąż mam genialne błyszczące spodenki.
Zrobiłem mielone. Oczywiście pyszne. Mini surówka też wyszła. Sweet Smell of Success (1957). Znakomita kopia to raz. Czarno-biały Nowy York wspaniały to dwa. Jak wciąż nie lubię Burta Lancastera tak wciąż uważam za słabego aktora to trzy. Tony Curtis już wtedy był ekstra to cztery. A film jest wyposażony w całą masę dialogów i stosunkowo zagmatwany ciąg intryg i zależności. Zobaczymy czy satysfakcjonująco to rozwiążą. Barbara Nichols.
W trójmiejskiej "co jest grane" wyborczej nagłówek o nowości na zabawowej liście — "Twilight Satellite". *** Wieczorem jeszcze miałem czas i popuściłem wodzy wypalania, ponadto zająłem się "Po wsi" Columbusa. Lulu 0:30. Piszę o tym dlatego, że następnego dnia wstałem o 7:15. W sobotę?!?