poniedziałek, 22 września 2014

Odcinek z ciotkami



1 sierpnia, piątek

My drogi i Miłościwie Nam Panująca styrani całotygodniową upalną pracą.

Z bankomatem nie zdążyłem, bo bus i spacerniak. Będzie okazja.
***
Na dusty wróciło:
John Barry — Sophia Loren In Rome (1964) $14.99 — ale to nie jest nawet w drugiej kolejności odświeżania, więc pewnie nie.
***
Jerry Goldsmith — The Spiral Road (1962) — film przygodowy z Rockiem Hudsonem i tak to brzmi.
Jerry Goldsmith — A Gathering Of Eagles (1963) — jak wyżej, film wojenny z Rockiem Hudsonem i tak to brzmi jak wyżej.
Nie ma specjalnej różnicy między end titles poprzedniego a prologue następnego.
***
The Wolf of Wall Street (2013) — jest wykurwisty i pewnie obejrzę go jeszcze nie raz. Pięknie się ogląda, migiem mimo prawie 3 ha, Scorsese pisze dialogi od Tarantino. Oczywiście, że nie mógł dostać oskara.
***
William Loose — Vixen (1968) - nieciekawe.
Barry De Vorzon — Dillinger (1973) — sama stylówa z czasów.
***
No i nie poczytałem sobie w tram, bośmy się spotkaliśmy. Wielka radość.
***
Ale zamówiliśmy różne rodzaje pierogów, któreśmy potem przerzucali z talerza na talerz. Smacznie było. Najedzeni w sam raz (dzik/kaszanka/bób/orzechy), spacer stanowczo zbyt wolno, ale ten ogród botaniczny wcale nie taki najgorszy. Prawie jak wycieczka za granicę.
***
Jeszcze krótki pobyt w domu (i po co myśmy tak sprzątali), ciasto wyprzątnięte i już się można było zabierać:
http://www.filmweb.pl/serial/House+of+Cards-2013-620036/discussion/Dlaczego+Frank+DLACZEGO+!+!+!,2486590
***
I, uwaga, wobec następnego dnia, obejrzałem kawałek mandżurskich szpiegów, lecz nie za dużo, nie do 2 w nocy, bo spać mi się chciało (!).
 



2 sierpnia, sobota

Odcinek z imprezowaniem

My drogi i Miłościwie Nam Panująca nad jeziorem za miastem, korzystając z imprezy.

Zeszłotygodniowy pomysł zrealizowany: siadam przed śniadaniem, wytrwałe 45 minut i już po rundce rowerowej biorę prysznic przed śniadaniem. Dobra trasa, zmęczyłem się.
***
Jemy, pijemy, jedziemy. Upał hula, a szum okienny nie pozwala słuchać muzyki. Ale na miejscu już wszystko było cacy, zabrakło tylko jedzenia nad jeziorem. Książka cacy, woda cacy, pogoda cacy (klimat lądowy, więc o wiele goręcej), potem siedzimy na werandzie (patrz na czarny pasek na oczach), zimny szwedzki bufet, koty, psy i dzieci, afrykańskie powietrze, absolutu nie ma, ale tak się opiłem piwem, że już nie byłem w stanie więcej zmieścić. Więc podjadłem znowu.
***
Wracamy przy zachodzie słońca, plany szafowo-działkowe są, drzemię już, więc o tej 21 to buzi, lulu i spać.
Co za czasy!



Brak komentarzy: