wtorek, 23 września 2014

Odcinek z afrykańską niedzielą


Wilhelm Bernatzik — Gate to Paradise (1906)

3 sierpnia, niedziela

My drogi i Miłościwie Nam Panująca spędzamy niedzielę w przeciągu, ja w tym cieplejszym.

Uwagi ciąg dalszy, bo — z przerwami na słuchowisko pod blokiem o 2 w nocy ("płacę za siebie kurwa") — spałem/leżakowałem do 9 nad ranem.
Zmęczony tym wszystkim wcisnąłem kanapkę i na śniadanie na bazarek dla bogatych ludzi.
Była zimna wietnamska kawa, sok arbuzowo-miętowy, słodkie baklawy i wielka droga ćwiartka. Zatem do domu, z przystankiem na polskie jabłka i lody (szypciutko!) do domu.
A tam już relaks przez resztę dnia: przebrałem makulaturę od grudnia 2012 (wiele ciekawostek, jedna półka wolna), posłuchałem naszego wspaniałego nagrania "Bang Bang", wybrałem kilka brzydkich, ale moich i kolorowych zdjęć (do wywołania się to to nie nadaje) i zrobił się afrykański wieczór.
Były winyle, filmu nie było, wieczna zupa na obiad została spożyta, frappe, Ty wytworzyłaś prawdziwego shake'a (znowu foto zabrakło), Wojt znowu nie może (strasznie szkoda, taka pogoda, a schody czekają samotne, puściutkie), dogrywka jak się patrzy, no i wreszcie zaliczenie tego, co się odwlekło w sobotę.
Został tym prezydentem.
Bardzo dziękuję, bardzo mi się podobało.
No i jeszcze fryzjer z fryzjerką przed snem.
Afryka dzika.

Ferdinand Kruis (1869-1944) — Night View of Vienna's New Market Square
4 sierpnia, poniedziałek

Odcinek z borowaniem

My drogi i Miłościwie Nam Panująca na nieudanej próbie wypłacenia forsy ze sklepu.

Lalo Schifrin — The Competition (1980) — lata 70/80 na romantycznie. Słuchać tak, kupować nie.
***
A Seconds (1966) to trochę się boję oglądać (ale nie mogę przestać oczywiście), bo jest strasznie okropne, jest niewygodne (ten nowatorski sposób krzywego filmowania), klimat jest ciasny, dodatkowo przez tę czerń/biel realizuje moją wizję kafkowskiego osaczenia. I jeszcze przypomina mi "Wstręt" Polańskiego. Oj ciekawe co dalej.
***
Oczywiście stres okołostomatologiczny był. Dużo czasu i materiału zeszło na tę reklamację (symbolicznie 1/3 ceny po starej znajomości, nalegałem). Jeszcze upalnie, jeszcze oruńsko, apteka i biorę się zabieram z przechadzką.
***
Dokończyłem "Niegdyś i dziś" Mordecaia Richlera. Książka, jeszcze lepsza niż "Wersja Barneya", choć powtarza cały sztafaż postaci i historyjek, była wspaniała. 
Te dwie pozycje czytałem zachłannie, jak dawno dawno temu zdarzało mi się przy lekturze Normana Daviesa czy Dana Browna. Książki, które określam miksem Rotha i Updike (i na pewno nie spodoba się Jerzemu), wzbudziły mój zachwyt, wybuchy śmiechu i zaangażowanie emocjonalne w lekturę. Starym ludziom takie rzeczy się nie zdarzają. Więc tylko kilka stron mi zostało na wieczór do kuchni, i wszystko jest jak trza, tylko uważam, że samo zakończenie jest nieprawdziwe i Richler trochę oszukał. Ale miał prawo.
***
Jakby pod wpływem znieczulenia (nie), jakby pod wpływem piwa (tak), na balkonie w deszczu (tak), jakby w nastroju sentymentalnym (tak), choć nie wygladało (tak), wyczesawszy ponad długi czas (tak), po kryjomu, ukradkiem, choć miało być miksowanie obejrzawszy (tak) niekończący się serial.
Golenie i do snu.


Brak komentarzy: