środa, 2 listopada 2011

Autolux — Transit Transit (2010)


czwartek, 27 października
Kolejny czarny? Przejażdżka, która kosztowała mnie ciepłe słowa pod adresem komunikacji miejskiej. Noale. Dziadkowa teczka. Wieczorny, podejrzanie zastygły w ciemności głos w słuchawce: słyszałem, że gdzieś razem jedziemy?
***
Z cyklu, jak być miłym dla kobiet:
— Hm, pyszny obiad ci wyszedł... zaskakująco.
***
"Kvinden Der Dromte Om En Mand" (2010). Nad wyraz mocne.
***
Wciąż i wciąż. Na okrągło. Nieustające końce i nieustające początki. Ileż można? Wychodzi na to, że wciąż i wciąż jeszcze.
Time trwania: 42:08. To jest jest jakieś 12 powtórzeń w dzień zwykły. Dużo więcej w dzień niezwykły. Od niedzieli to jest naprawdę wiele powtórek (problemy z cyferkami). Autolux - Transit Transit (2010). Spójrzmy jeszcze raz.
("Autolux — Transit Transit (2010) — za jedną piosenkę będącą esencją SY ("Census") i z nostalgii za poprzednią, lepszą, płytą").
Takie rzeczy się nie zdarzają. Podobnie jak idiotyczny jest sam fakt ustawienia playlisty w opcji: powtórz. Zwłaszcza, że to taki trochę fake. Gdzie najlepszy numer zespołu jest bezwstydną podróbką Sonic Youth zrobioną w nowoczesnym stylu, odpowiedniejszym dla naszych zindustrializowanych high-technologicznie czasów. Gdzie jest jeszcze kilka ballad zagranych w nieco ezoteryczny, odrobinkę niemęski, lekko neurotyczny sposób. Gdzie dodano klika przestrzennych dźwięków midi oraz imitacje zmasowanego brzmienia gitarowego opartego na umiejętnym skomponowaniu ciepłego brudu i niedrażniącego ziarna oraz 3 akordów. Ani krzty alternatywy. Przepiękny produkt. Nic, tylko siedzieć i się gapić.

Niemniej, za owo wycackane brzmienie i sposób gry perkusistki można dać się zabić.
Dodatkowy plusik za brak ograniczników na blachy i tradycyjny sposób trzymania pałeczki. I nie mówcie, że nie zaglądaliście, czy za tym werblem czegoś nie widać.

Czy Appleseed Cast mnie słyszy?

piątek, 28 października
Ponieważ już byłem oczytany w dotychczasowych notatkach, które w mniejszym lub większym stopniu powielały sformułowania, które sam wymyśliłem i podałem w przygotowanych opracowaniach, prawdziwą przyjemność sprawił mi Filip Szałasek swoją opinią. Zatem przyjemność za przyjemność — uczciwa wymiana. Dzięki, chopie!

http://fightsuzan.blogspot.com/2011/05/vreen-good-luck-ro-man-good-luck-witch.html
***
Jem, wychodzę, stoję. To wygląda trochę jak scena z opętania. Chyba dopiero teraz mógłbym zrozumieć ten film. Spodnie z dziurami na dupie. Polar z mrocznym kapturem. Ale piłka pod ramieniem. Czyli coś nie halo. Staję pod latarnią. Też źle. Z prawej ulica. Z lewej ulica. Tylko zimne żółte światła latarni wieńczą wianuszkiem jej krańce. Bezruch. Nie jest chłodno. Trochę jakby nie jest w ogóle. Czekam. "Headless Sky" trwa 04:05. I to jest CHWILA. Tutaj 4 minuty trwają wieczność. Trochę jak sen. Właściwie chciało by się w nim uczestniczyć, ale. Może kiedyś. Nie teraz. No przecież.
Z nieokreślonej sytuacji wyrywają mnie światła samochodu. Wsiadam.
***
Heh. Zaliczyłem tylko jeden cios z łokcia. Jakieś tam rozcięcie zagryzionej wargi wewnątrz. (Właściwie miałem uważać przed wyjazdem, ale zapomniałem, więc było na serio). Oprócz tego byłem jak niezatapialna armada. Wszystko wpadało. (ok, nie tylko mnie). Oprócz tego, że sporo rzeczy było paskudnie złych (złe decyzje, nieodpowiednie wyrazy, słaba technika, wypaczona taktyka), to niektóre zagrania wchodziły jak w masło. Rzut z dystansu? Proszę bardzo. Mijanie w biegu? Czemu nie. Wejścia pod kosz? A jakże. Skuteczność? Ba no masz. Ostatnia akcja meczu, kto trafi — ten wygrywa. Ha! Nie dogoni mnie nikt.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

ha, widzisz, jakiego mam zdolnego doktoranta!