sobota, 19 listopada
Nie ma to jak sobie poprawić humor — pójść na zakupy! W sobotę to wyszło trochę przypadkowo, bo na początek zaprowadziliśmy rower do naprawy na kartuską. Znakomity biznesman. W każdym razie "robiło się z nim interes", jak "za dawnych czasów" — ja nic nie wiedziałem, on coś wiedział, ale wcale nie chciał mnie naciągać na kasę, tylko skrupulatnie wszystko wyliczył, doradził i wyjdzie na cacy. Następna sobota będzie git — przyjemnie się rozmawiało — dostanę nowe, wzmocnione, kółko. Aktualna ósemeczka już nie na wiele by mi się zdała.
I tylko tak przypadkiem do lumpeksu, niejako po drodze, a ja, jak wchodzę, to rzeczy się do mnie uśmiechają, ba chyba po prostu nawet na mnie czekają, mimo że jest późno i wszystko co najlepsze jest wykupione.
Pół dnia na dworze. Nieźle.
***
Okuribito (2008). Takie do płaczu.
niedziela, 20 listopada
No a w niedzielę to już byliśmy na prawdziwie outletowych zakupach. Skoro jedne buty mi się pobrudziły, więc uznałem, że pora na następne, zatem są (+ oczywiście kolor, kolor!). A przy okazji, w ramach resentymentu (bo już kiedyś takie miałem, tylko sznurowane), trafiłem na jedne heavy duty, rzecz jasna dziewczyńskie, rzecz jasna ze skóry, rzecz jasna na fantastycznej grubej słoninie. I oczywiście obie pary były ostatnie, tanie, i na mnie pasujące w sam raz. No i to kurteczkocoś, gdzie podszewka idzie jako drugi zestaw ubraniowy. No i jeszcze violet płaszczyk.
Pół dnia na dworze. Nieźle. Mgła.
***
Le Passager de la pluie (1969). Niby nie do snu, ale ja już snąłem po całym dniu. Uwaga:
o 21:40 już się zwinąłem. Niesłychane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz