poniedziałek, 31 października 2011

Wspomnienia z wakacji 4 — O ostatnim dniu i beztrosce



Ostatni dzień. Niby wszystko jest w porządku. Jest plan. Wysmażyć się na całego. Z reguły nie udaje się więcej niż 3 godziny. Wykąpać się na całego. Cztery razy i starczy. Ileż można pływać. Nawet jeśli nauczyło się nóg do crawla. Najeść się do syta najlepszym żarciem. Tak, to sprawia satysfakcję. Zwłaszcza, że to jest genialne. Ach. I jeszcze te lody! VANILLA PRALINE CON NUECES PECAN. (to oznacza, że trzeba zrewaloryzować pewne ustalenia dotyczące movenpicka i miętowych z kawałkami czekolady). (czy to oznacza, że podróże kształcą?). Napić się do oporu. Z tym nie ma nawet problemu, chyba że akurat skończy się picie. Nam się nie skończyło. Ale fatum wisi. Pierwsze primo: fobia przed lataniem. Tu mogę wspomnieć, że w drodze powrotnej widmo dziołchy z kosą otacza mnie mniej. Myślę, że w dużej mierze jest to zasługa alkoholu. Drugie primo: pakowanie. Niby wszystko jasne: wrzucamy wszystko jak do wora, przyciskamy kolanem i patrzymy, czy się mieści. Z reguły jakoś się mieści, ale wciąż pozostaje kosmiczną zagadką, czemu dobytek, mimo wyrzucenia/pozostawienia wielu drobiazgów zawsze się powiększa. Może chodzi o te 2 kg "Elle". Swoją drogą, do dzisiaj nie wiemy, jak oni to wymawiają: "eje"? Trzecie primo: zdążyć na ten cholerny samolot. Tu mogą zdarzyć się rzeczy zabawne. Nocne autobusy. Spanie na ławce. Mili policjanci. Z reguły się zdanża. Czwarte primo: czemu to zawsze tak cholernie długo trwa? Po powrocie czuję się bardziej zmęczony niż przed wyjazdem. Ostatnie primo: to ma w nazwie OSTATNI. W tle majaczy (CZAI SIĘ!) tabliczka z napisem: KONIEC. Niezależnie, czy mówimy o tym zaraz, czy o tym potem.

Luton, Anglia. Ch.. z Anglią. Jak nie mogę się napić piwa, to po co mi cydr? Jakkolwiek wybór cydrów jest imponujący. Szacun. Nawet nie chciało mi się ruszyć z placyka (placyku?). W jednej trzeciej już się czułem zresztą jak w kraju. To chyba jedyne miejsce na świecie, gdzie oprócz języka międzynarodowego komunikaty ustne i pisemne (w pierwszym przypadku miałem użyć słowa "słowne", po czym doszedłem do wniosku, że to chyba nie o to chodzi) są w języku naszym.

24 godziny podróży daje w kość. Co gorsza. Niby powrót do normalności, ale nic już nie jest takie samo. Ja po powrocie nie jestem tym samym ja, co przed wyjazdem. Choć produkty spożywcze w lokalnym sklepie do znudzenia są takie same, to ich ceny są wyższe. Czy to jakieś fatum? Złośliwość losu? Strach przed lataniem wydaje się z tej nowej perspektywy nijaki w porównaniu ze strachem przed powrotem do rzeczywistości. Po dwóch tygodniach życia w stanie łaski uświęcającej pewne kwestie wydają się już nieodwracalne. Żałoba jak w 93 minucie meczu, kiedy Niemcy strzelają wyrównującego gola.

Pierwsza wędrówka po parku, o porze, która się wydaje koszmarnym świtem (ja i moje uwielbienie świtów), nie jest łatwa. Mój park po trosze już nie jest moim parkiem. Tak, tam pogrzebałem psa, w tym miejscu zakopałem swoje szklane kulki, a tu stoi tablica upamiętniająca miejsca, gdzie rośnie lepiężnik różowawy, ale te miejsca zdają się być jakby trochę nie takie. Może trzeba zaczekać i od nowa się zaprzyjaźnić? Z tym czekaniem może być problem. Teraz właśnie nadeszła jesień. Ona niby była już wcześniej, ale to było przedtem. Kiedy wracam, ona zawsze już tu jest. W pełni. W zbyt dużej pełni. Po jesieni zaraz jest zima i wydaje się, że nie nastąpi już nic takiego, jak lato. (Ba, jeżeli przyjąć, że lato następuje z naturalnej kolei rzeczy, to takie lato też się kończy ostatnim dniem. To nie jest pocieszająca perspektywa). (Zresztą. Co to może być u nas za lato). Skoro zaraz będzie zima, to będzie też zimno. Ba, już jest zimno. A będzie jeszcze zimniej.

Mówisz, że rzucasz psychotropy i się martwisz. Ja niczego nie rzucam i też się martwię. Jednakowoż pewnie nie będzie działo się nic. Owo nic czasem bywa zatrważające. A czasem po prostu bywa i można się do tego przyzwyczaić. Przygnębienie w pewnej chwili zaczyna być normą. Odnoszę wrażenie, że to w ogóle jest stan naturalny, zaś wszystko ponadto jest po prostu ponad to. Zdaje się, że rzeczy będą szły niejako z rozpędu. Człowiek przyzwyczaja się do porannego wstawania. Nawet, jeżeli następuje ono o 5 nad ranem. Można rzec, że tak w ogóle budzi się z przyzwyczajenia, do momentu, heh, kiedy przyzwyczajenie daje nogę w drugą stronę. To też nie jest pocieszająca perspektywa.

ps. Nie będzie ps.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

no właśnie