poniedziałek, 14 grudnia 2009

Kiss Kiss Bang Bang Dorothy Mills!

poniedziałek, 14 grudnia

Jestem dzisiaj w nastroju spanielowego pyska. To dziwne, bo wczoraj czułem się prawie rześko. Ale po kolei. Jak podejrzewałem, impreza w grand hotelu pod żyrandolami Goeringa była bardziej stypą. Jedzenie słabe — ale to wiadomo, impreza dla biedaków — i wcale nie za dużo. Wstydliwy był barszcz z torebek (bądź kartonów) winiary z "uszkami", jakie można nabyć w lidlu. Ale chyba szczytem było ciasto z jakiejś naprawdę kiepskiej cukierni. Kiedy nasz, ostatni, stolik zaczął się rozkręcać, i byliśmy na etapie "bardziej anarchistycznym niż lewicowym" z docinaniem Wojaczkowi, że był pozerem a nie alkholikiem trzeba było się zbierać — bo i transport był. Zanim znalazłem w domu okulary, które w chwilowym zapomnieniu położyłem w nieokreślonym miejscu "walka" Pudziana już się skończyła.
***
Rankiem może nie byłem specjalnie jak młody, ale spokojnie spędziłem jakieś 4 godziny z basem na kolanie. Robota fajna, kiedy włączyłem ścieżkę stopy, naprawdę poczułem, że to do siebie. Jak włączyłem głośniki, to poczułem się gorzej i pomyślałem, że wszyscy powinni słuchać moich nagrań na moich słuchawkach.
***
"Dorothy Mills" całkiem przyzwoitym filmem jest. Być może psychiatrzy siedzą i ryją w kułak, ale kto ich tam wie.

Za to właściwie całą niedzielę spędziliśmy przy garach. Trochę na zakupach. Ja przebiegłem się po ziemniaki. Nie było. Za to dotarły do mnie pierwsze niesmiałe płatki śniegu — to było przyjemne. Pyszczku zrobiło pyszne danie — kulki mięsne w marchewce z dodatkami, w brytfance. Ja z okazji okrągłem rocznicy urodzin (czy w zeszłym roku mówiłem, że teraz już tylko drugie pół?) i faktu, że trochę się wydało upiekłem murzynka z bakaliami, który wyszedł piernikiem. To nic, że się trochę spalił z wierzchu — za rzadko pieczemy, żeby wyczuć ten piekarnik. Ale chyba ciasto cieszyło się wzięciem. I jeszcze ugotowaliśmy i pokroiliśmy warzywa na sałatkę prawie świąteczną, ale nie świąteczną (mniej składników). W prezencie dostałem domowy, ciśnieniowy, czajniczkowy zaparzacz do domowego espresso. Co prawda kawy wychodzi mało, i lepiej nie wlewać zimnego mleka, tylko sobie je zagrzać, ale smak już z tego jest. A wieczorem piliśmy absoluta z paczki. Ha! w johniem są dwie klasyczne szklaneczki na whiskey on the rocks (bez lodu).
Zamiast 007 było "Kiss Kiss Bang Bang" i to był dobry wybór.
Właściwie nie muszę oglądać horrorów, tylko wystarczą mi filmy o kosmosie i mam pełne gacie. Wczoraj widziałem ten o oddalaniu się Księżyca od Ziemi i możliwych dla tejże skutkach braku stabilizującego działania/przyciągania obu ciał niebieskich. Jestem przerażony.
Po wtóre, zachodzę dzisiaj do dentysty, o którym to zdarzeniu udało mi się szczęśliwie przez weekend zapomnieć, i to też mi nie pomaga na nastrój.
***
Gary War — Horribles Parade. Boże co za bełkot. Jeżeli dodam, że recenzję lepiej się czyta niż słucha tej płyty — to jest dopiero zakręt. Dżizas.

Brak komentarzy: