piątek, 30 października 2009

taki sympatyczny duet

środa, 28 października

Podjechałem szybko na Wrzeszcz. Można powiedzieć, że byłem nawet za wcześnie, więc zaszedłem do baru na naleśniki z jabłkami (Pyszczku lamentowało, bowiem zawsze kiedy szliśmy tam razem, to miała ochotę na naleśniki,a nidgy nie było), następnie po katalog triady (potworna drożyzna na przyszły rok, Polska to dziwny kraj, ceny sięgające zachodnich, oferty w niemieckim neckermanie są tańsze niż w polskich, co za bzdura).

Odebrałem z naprawy wzmacniacz wokalny Malroy, oba wejścia działają sprawnie, powinien jeszcze pożyć. Bardziej byłem zdziwony burdelem, jaki zostawili chłopcy z KA pod moją nieobecność, porozrzucane kable, woreczki, butelki, kartki na "cudzych" perkusjach — oj, oj.

Jak podejrzewaliśmy, nie mieliśmy z Johnym żadnych problemów w wymyślaniu numerów. 2 i pół nam wpadło. Pomysł jest po to, żebyśmy coś robili konkretnego oraz by Johny mógł się naszaleć, bez konieczności męczenia się bardzo późnym wieczorem przed 23. Zrobimy se duet myspaceowy. Nagramy coś i już. Na foto typowy duo band naszej młodości — Sabot. Ale my gramy ballady.

Ale jak już wróciłem do domu, to byłem zmęczony tym jeżdżeniem. Z ulgą powitałem fakt, że w środę będę siedział po prostu w domciu. No, może nie po prostu — mam kilka plików do ogarnięcia.

czwartek, 29 października 2009

Jeż Jerzy jest wyborny

wtorek, 27 października

Chyba mam nowy zespół do zakochania w muzyce: Noah And The Whale — The First Days Of Spring (2009) — czyli to co prezentują National, Frames, Smog i inne smutasy. Przyjemnie nagrane, przyjemnie smędzi.

Rocket From The Tombs — The Day the Earth Met the Rocket from the Tombs (1975) — taki zespół był, post-Stooges, proto-punk, bez szacownych rewelacji, ale łezka się w oku kręci. KA też tak grywał, tylko słabiej technicznie.

Wczoraj po robocie zajechałem do Wojta, siedzi sobie chłopak spokojnie w domu, nie wychodzi, kuruje się już drugi miesiąc. Nie zazdroszczę.
Powymienialiśmy się filmami (boże, jaki koszmarny jest windows vista) i co więcej, nabrałem od niego książkę Larsowej o Gdańsku oraz komiksy: Tytusa oraz Jeż Jerzy — który w czasie pierwszego czytania zrobił na mnie kapitalne wrażenie, jeżeli chodzi o humor, rysunek i barwy. Znakomicie wydrukowane na "świeżym" papierze, aż połyskują głębią i intesywnością. Nabrałem ochoty na więcej, ale na razie mam taki kombajn: 4 Tytusy w jednym — nieźle. Będę miał dzisiaj na przejażdżki.


środa, 28 października 2009

Southland Tales

poniedziałek, 26 października

Nie ma się tak rozcapierzać. Zaczyna się sezon nba (foto), a ja specjalnie nie jestem przygotowany. Na razie kopiuję do notatnika prognozy na ten sezon, ale mam zaległe do przeczytania newsów nba/sportowych 136 stron worda, 8, pojednyczną odległością między akapaitami, z marginesami wydruku ograniczonymi do 1 cm z każdej strony. Przydałoby się przerobić i zamknąć stary sezon.

W piątek zacząłem się już poczuwać, zjadłem chlebek chrupkowy z serem i tak dalej, małymi kroczkami. "Franklyn" jak się zaczął, tak się skończył, przynajmniej jakoś realizatorzy wybrnęli ze swojego pomysłu. Zaczęslimy oglądać "Southland Tales", film teoretycznie będący satyrą na obecne społeczeństwo USA, ale Pyszczku nie zdzierżyło. Mi się nawet podoba, ale chyba nie znam za bardzo Ameryki, żeby wyczuć niuanse.
(przypomniała mi się tylko jedna rzecz, że jeżeli młodzi amerykanie oglądają filmy, takie jak "Zeitgeist" i rzecz jasna są tak zapalczywi emocjonalnie — Polacy przy nich to stare zgredy — to nic dziwnego, że "zbrojnie" protestują przeciwko światowej globalizacji itp. — co mnie osobiście zawsze dziwiło, no ale mnie tyle rzeczy wali, że...)
Przewrotne jest umieszczenie w składzie aktorów filmów klasy B czy filmów "college'owych", no i można sobie posłuchać amerykańskiego angielskiego. Są kuriozalne pomysły, jak aktoreczki porno prowadzą program publicystyczny (swoją drogą - obszerny zestaw tematów), jest kpina z manii szpiegowskiej i powszechnej fobii centralnej identyfikacji ludności, ogólnie na plus jest formalne pocięcie wątków, co zawsze sprawia wrażenie "inteligentnego obrazu". W pierwszej chwili film przywodzi mi na myśl "Onion Movie", ale tam zabawowość była od razu wysunięta na plan pierwszy, tu nie jest to takie oczywiste. Dodatkowo jest to świetnie nakręcone i opatrzone muzyką — żadnej amatorki. Być może problem polega na tym, że nie jest to celująca wersja coolowego filmu dla szerokiej publiczności. Człowiek "wybiera się" na komedię satyryczną, a tu zostaje na rozdrożu, żeby nie powiedzieć z ręką w ... i sam sobie musi odpowiedzieć na pytania, bo zwyczajnej satysfakcji (bo przecież po to oglada się filmy), ten nie przynosi.


Za to "Butch Cassidy and the Sundance Kid (1969)" bardzo przyzwoicie, z humorem, ładną piosenką, nieco uproszczone i taki western z wersji komediowej, ale znakomicie dobrane postacie i aktorzy — przyjemnie się oglądało. Natomiast to jeszcze nie jest ten western, w którym napadający na pociąg wrzucili do wagonu z sejfem gniazdo os — to jest wspomnienie!
W sobotę zaliczyliśmy autleta, ale cała akcja reklamowa była oszukana — nie zobaczyliśmy nic ponadto, co wiedzieliśmy uprzednio, podobnie dotyczyło to rzekomych promocji, więc został nam tradycyjny spacer, tym razem z końcówką w deszczu.

Walką Adamek-Gołota się nie zawiodłem, miało być tak jak powinno, Adamek miał pokazać, czy umie sobie poradzić ze 115-kilową górą mięsa i czy ma w miarę mocny cios. Pokazał od pierwszej rundy i to jest jakiś prognostyk na jego dalszą karierę. Co prawda jeszcze nie wiadomo, jak zareaguje, jak dostanie kilka mocnych ciosów od gościa, który rusza się trafia, ale to już są kwestie jego i trenera na następne walki.

W niedzielę nadrobiłem trochę lektury tej i owej, dowiedziałem się kilka ciekawostek z EiS, obejrzeliśmy "Tożsamość Bourne'a", tę nową, z Damonem — przyzwoite kino sensacyjne, choć montaż przy scenach walki był równie komiczny, jak przyspieszanie taśmy w pierwszych filmach 007 z Connerym.

wtorek, 27 października 2009

Franklyn

piątek, 23 października
Zatem chwyciło mnie w środę po południu.

Pyszczku też, wróciła wcześniej ze sportów i od razu do wyra, ale jej organizm okazał się silniejszy, i zwalczył wirusa w ciągu wypoconej nocy. Ja noc miałem cięższą i uznałem, że nasilające się bóle mięśni i żołądka nie zmuszają mnie do pójścia do roboty.

Czyli niedzielne spotkanie okazało się owocne, skonsultowałem z Jerzym objawy (grypa żołądkowa), on doradził mi lekarstwo, które kupiła mi Pyszczku.

Zatem tylko na wodzie, oglądałem sobie filmy, po drugim doszedłem do wniosku, że mogę je oglądać na leżąco, odpaliłem kontrolowany sen między 15:30 a 17. I powolotku dochodziłem do siebie. Dzisiaj rano zjadłem już 4 wafle ryżowe!

Dawnom nie chorował, więc zapomniałem, jak to jest, że się nic nie chce, że w ten dodatkowy wolny czas człowiek nie nadrobi lektury ani nie powycina sobie plików, tak jakby chciał.
Wieczorem zaczęliśmy oglądać film "Franklyn". Ciekawe są charakteryzacje na XIX-wiecznych kominiarzy oraz Manikiurzystki Dnia Siódmego. W filmie występuje Vesper Lynd. Bohatersko wytrzymaliśmy prawie do 22, po czym udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.

poniedziałek, 26 października 2009

Moonraker (Expanded)

wtorek, 20 października

Dzisiaj mgła na dworze. Może nie taka potężna jak zeszłoroczna.
***
W poniedziałek byłem u Endriusa, wykończyliśmy stopę w ostatnim numerze z mojego zestawu. Posłuchaliśmy co wyprawia wtyczka masteringowa izotope. Dostałem też kolejny nr EiS. Jesteśmy umówieni na kolejną farelkę, tym razem Teatr w oknie, piątek 30 listopada, ok. 19:30.
Wojt już wrócił do domu, więc będzie pora na ćwiczenie się w akustyku. Wróciłem do domu ok. 22 i jeszcze oddałem się lekturze. Skvorecky leży.
***
Ha, takie rzeczy są.
Jako że soundtrack do "Moorakera" był oryginalnie niekompletny:
http://soundtracks.pl/reviews.php?op=show&ID=111
co dla fanów ma istotne znaczenie, pojawiła się w końcu wersja:

John Barry — James Bond — Moonraker (Expanded). Released in 1979.
Track listing:
01. The Moonraker Overture (3:30)
02. Gunbarrel-Hijacking-Freefall (2:58)
03. Main Title (3:12)
04. Drax Estate (0:43)
05. Drax on Piano (0:40)
06. Centrifuge Trainer (1:57)
07. Corrine and The Safe (2:31)
08. Corrine Put Down (1:27)
09. Venini Glassworks — Dr Goodhead (1:12)
10. Gondola Chase (1:32)
11. The Trisch Tratsch Polka (0:51)
12. Close Encounters Of The Third Kind (0:10)
13. Bond Smells A Rat (2:26)
14. Goodhead and Bond (1:20)
15. Bond Arrives In Rio (1:09)
16. Cable Car Showdown (1:59)
17. Romeo and Juliet Fantasy Ouverture (0:50)
18. Theme from The Magnificent Seven (0:47)
19. The Boat Chase (1:34)
20. Landing — The Pyramid — Pet Python (3:44)
21. Drax Shuttle Launch (0:36)
22. Space Shuttle Ballet (6:32)
23. NASA Prepares Shuttle Launch (0:32)
24. Station Stop and Space Laser Battle (4:05)
25. Here Is To Us (0:54)
26. Destroying Globes (0:35)
27. End Titles (2:31)
28. Freefall (rerecorded) (1:25)
29. Moonraker (Instrumental) (3:39)
30. Moonraker (Shaken and Stirred) (3:56)
31. Command Control Center [BONUS] (3:53)

John Barry Music Total Time 37:34
Moonraker film Music Total Time 43:15
Total Time: 00:55:90

Zakończyłem lekturę LiŚ 1-2/2009, poświęconą Williamowi Carlosowi Williamsowi oraz (po części nie tylko) Christianowi Krachtowi. Ten drugi całkiem owszem, proza chwytliwa i czytliwa (nie wnikając zbytnio w rozważania teoretyczne, camp i inny pop). Co do pana doktora, to o ile jego poezja przypomina mi pastelowe obrazy Edwarda Hoppera, to zdecydowany zaskok (na plus) William Eric Williams "Życie z ojcem" — można powiedzieć, odkrycie tego numeru. Wspaniała historia, taka z życia (na faktach autentycznych), a jeszcze wspanialej się ją czyta, idzie jak burza. Perełka.

środa, 21 października

Miało być tak, że od wtorku znowu ciepło. Znowu? Prawda jest taka, że od 2 tygodni naszam czapkę, którą z reguły zakładałem na wszystkich świętych. Wczoraj wieczorem było co prawda "cieplej" — w porównaniu z poprzednimi dniami — ale to nie był powód, żeby zrzucać ubranie i przechadzać się w sweterku.
***
Wieczór podwójnie udany. Po pierwsze, udało się kupić "Dumę i uprzedzenie" w antykwariacie. Notabene, były dwa bondy, niestety "diamantes para la eternidad", jedno wydanie w rzeczpospolitej, a drugie — ciekawostka — stare wydanie, w nietypowym formacie, jakieś B5, LnŚ, z adnotacją, że tym razem kawałek lżejszej literatury. Nooo, to nobilitacja nadana — mogę czytać dalej.
***
Na sali nabyłem entuzjazmu zbliżonego do tego sprzed poprzedniego razu. Stanowisko bez zmian (z okularami), użyłem nawet perkusji, bo mam pomysł na zrobienie piosenki z numeru Endriu "Ketus death II". Następnie zabrałem się za ostatni z serii ITNON o znamiennym tytule roboczym "foo fighters". Zalążek numeru pochodzi z niegdysiejszych nagrań KA, pewnie z lat 2002-3, więc miałem podobne wyobrażenia jak uprzednio — stylistyka tegoż tak wżarła mi się w mózg, że wystarczyło parę minut, bym odszyfrował te skomplikowane układy chwytów, które tam były i które należy nagrać ponownie do perkusji. Nawet nie było dużo powtórek, bo numer prosty, nietechniczny i wprost gotowy do gry, ale ma drive, ma ulubioną przeze mnie przekładankę transową z solówką i
wściekłe zakończenie. Miło było.
***
A w zeszłym tygodniu przechodzimy sobie na zielonym świetle do pracy, a jeden typ, nie dość, że już stał na zebrze, to jak przechodziliśmy mu przed wozem, to ruszył. Byłby nas przejechał, gdyby Pyszczku nie zatrzymało go swoimi dłońmi!

piątek, 23 października 2009

mpaxx

piątek, 16 października
Na szybko, koszykówka rewelacyjna, były 3 składy po 4 osoby, każdy zespół odpoczywał po 5 minut, walka była ostra, koszykarze wysocy, nabiegałem się co niemiara, na sali był nawet Paweł z byłych CF.

sobota, 17 października
Na 12 pojechałem do oszą, by zajść na działkę Piotra i zabrać się za zbiór winogron. Bardzo smaczne. Można uznać, że mamy własny dowcip:
- Po co niesiesz tę drabinę?
- Idę zbierać winogrona.
Ponieważ te działkowe pną się po domku, na daszku, między iglakami. Zbieranie poszło sprawnie, dostaliśmy jeszcze gruszek, buraczków i selerki z dostawą do domu. Ekstra.
Potem wsiedliśmy w inny autobus, pojechaliśmy do Wrzeszcza na 17 na ślub Olgi, kościół na ulicy Gomółki. Po tej uroczystości wybraliśmy się na romantyczny spacer po baltic center.
Wybrany wirtualnie odtwarzacz mp3 dla Pyszczku prawie był, tylko szukamy wersji 4 Gb:

Wieczorem oglądałem boks i robiłem macherki z winem. To znaczy, jeszcze nieprzepracowane wino z truskawek przelałem do większych szklanych pojemników. Podczas opróżniania owych znalazłem dwie niespodzianki — wino z brzoskwini z 2005 roku oraz ze śliwek — bezdatowe, ale z pewnością stare.
Następnie oporządziłem winogrona i zaaplikowałem do baniaka. Kawał roboty.

niedziela, 18 października
Przez pół niedzieli sprzątaliśmy i nawet zrobiliśmy zupę buraczkowo-selerową. Potem przyszli goście, a Pyszczku bawiło się z dziećmi. Podobno był jakiś mecz Wisła-Lech. A chyba wieczorem zacząłem czytać "Pozdrowienia z Rosji".
I nie dość, że Fleming rozwija się z powieści na powieść, to to tym razem naprawdę mnie zaskoczył. Uogólniając, książki są bardziej "poważne", czyli nie przedstawiają agenta jako szarmackiego wesołka, który z każdej sytuacji wychodzi z ledwo naddartą marynarką, jak w filmach, tylko cynicznego brutala, który w każdej książce dostaje też niezły wycisk. Wrogowie i sytuacje są "na serio". Zatem "Pozdrowienia z Rosji" w dość długim wstępie rysują mroczny, groźny i pozbawiony humoru obraz działania sowieckich służb specjalnych z dosadnymi odniesieniami do politycznej stalinizacji, czystek, obozów pracy za kołem podbiegunowym oraz afery szpiegowskiej z udziałem Burgessa (Guya) i Macleana. Książka wydana w roku 1957. Nic więc dziwnego, że nie mogła trafić do nas zbyt szybko.

środa, 21 października 2009

chicken balls

czwartek, 15 października

Wtorek charakteryzował się jeszcze chicken balls zamówionymi z jadłodalni nudlles (?) — dobre było — oraz porwistym zimnym wiatrem z deszczem, który dopiero zaczął narastać. Na próbie byłem króciutko, co mi się akurat podobało.
***
Zaś w środę od rana rozpoczęła się wichura, która wyrywała drzewka i zrzucała konary. Najbardziej jednak martwiłem się o to, że ten porwisty wiatr zerwie wszystkie liście z drzew. Szkoda.
Potem, jak pojechałem na miasto, obawiałem się, że akurat nie będzie prądu i nie przyjmą mojego wzmiacniacza, który tachałem wbrew przeciwnościom. Na szczęście się udało, a potem zjadłem naleśniki z barze. Z surówką. (akcentuję surówkę).
***
Dotarłem na salę, rozpakowałem się, tym razem nie było tak komfortowo, gdyż zapomniałem okularów. Ponadto, po tak ekscytującej poprzedniej sesji jasne było, że nie da się utrzymywać takiego poziomu entuzjazmu. Ale dokończyłem nr 3 i w całości zrobiłem nr 4. To te najdłuższe, najbardziej "techniczne", pozostał jeszcze "foo fighters". Oczywiście będą następnie jeszcze dogrywki do wokalu i inne historie, ale gitary rytmiczne postarałem się sprawić rzetelnie. Nawet jest kilka dodatkowych elementów, których nie uwzględniałem wcześniej, a nieco ubarwiają jednolitość zagrywek.
***
Meczu na pustym śląskim nie oglądałem w ramach mojego prywatnego protestu.

wtorek, 20 października 2009

Big Band Bossa Nova

Quincy Jones — Big Band Bossa Nova (1962) — mógłbym słuchać niemal naokrągło. Może dlatego (czemu?) kojarzy mi się z filmami z agentem.

No proszę, nawet szyderstwo można podać w intrygujący sposób!
serwis porcys i dział prezentujący polskie piosenki:
Kult, "Marysia"
autor: Kacper Bartosiak
Dinozaur Stegozaur ważył ponad trzy tony, a mózg miał rozmiarów orzecha włoskiego.
***
Ładna okładka: wtorek, 13 października
No i zapomniałem o moim codziennym serwisie pogodowym. W poniedziałek było mroczno, ale w drodze do pracy nie padało. We wtorek też nie, ale było chłodniej i wietrzniej. Za to w godzinach późniejszych aura szalała - deszcze, zawijasy, nawet wyglądało to na jakiś śnieg z deszczem. A oprócz tego antrakty na słońce i kolorowe promenady kłębistych chmur. Taaak.
***
W niedzielę "Diamenty są wieczne" by Fleming przeczytałem (to tam wyczytałem zapomniany wyraz tender!), w poniedziałek "Diamonds are forever" by Guy Hamilton obejrzałem, a dzisiaj, jak będę wracał z Gdyni posłucham. Endriu mnie poprosił o zaśpiewanie "Farelki", więc mu nie odmówię — on ma mikrofony, he he.
Ponadto przyda mi się małe oderwanie od cotygodniowej rutyny, na próbę dojadę później, a może nawet zdążę do baru w Gdyni. Specjalnie na tę okazję ubrałem moją kowbojską koszulę. Nie do baru. Do ucha.

czwartek, 15 października 2009

weekend

niedziela, 11 października

W piątek były sporty na sali, tym razem większość skupiła się na siatkówce, w kosza grały same leszcze, więc poziom nie był zbyt wysoki. Ale trochę ruchu nie zaszkodziło.
***
"Cronos" Guillermo del Torro jednak był rozczarowaniem. Sam pomysł niezły, wykonanie już gorsze, końcówka w stylu amerykańskiego kina klasy B, jakby jedna z realizacji powieści Stephena Kinga. Jakie więc szczegóły decydują, że reżyser wypada słabo albo wypada genialnie? Na pewno w tym wypadku też kasa, nie było jej wystarczająco dużo by stworzyć przekonujące dekoracje, odpowiednią charakteryzację postaci (vide "El Labirynto").
Jest zestaw filmów, które ukształtowały moje dzieciństwo, więc pewnie też mnie samego. Takie, które mógłbym oglądać na zawołanie niemal zawsze. Wiadomo, że skoro jako pierwszoklasista widziałem "Star Wars: New Hope" na seansie o 16 w kinie Kosmos na Oruni, kiedy wujek, Wiecho podebrał mnie ze świetlicy za 10 szesnasta (za pierwszym razem nie było łatwo, pani nie chciała puścić dziecka z obcym facetem — później był to już pewien zwyczaj), to już żaden film w przyszłości nie mógł na mnie wywrzeć większego wrażenia. Star Wars był przełomem nie tylko w kinie. Z tych wczesnych sesji szczątkowo pamiętam jeszcze inne filmy sf, na pewno "Godzilla kontra Mechagodzilla". Z kolei na "Poszukiwaczach zaginionej arki" byłem z matulą. Zaś na "Obcy, decydujące starcie" byłem z kolegami z klasy. Oni już widzieli film wcześniej, ja zaś miałem potem koszmary w nocy. Ale to doświadczenie nie jest odosobnione — Johny mówił, że bali się później wracać do domu ciemną ulicą.
Tak więc wyglądała moja edukacja filmowa — nie do przecenienia jest fakt, że będąc dzieckiem miałem okazję oglądać narodziny serii Star Wars, miast wychować się na "Wojnie klonów".
Może mógłbym jeszcze dorzucić "Terminatora", "Rambo" i "Rocky'ego" — ale równie dobrze mógłbym wymienić "Gorączkę sobotniej nocy", "Sprawę Kramerów" czy "Butch Cassidy i Sundance Kid" (pisowni tego tytułu nigdy nie byłem pewien), albo "Karateków z kanionu żółtej rzeki" i innej rzeszy bezimiennych filmów o indianach czy walczących mnichów z Shaolin — część nie przetrwała próby czasu, zaś część — nieutrwalana — nie zdołała stworzyć kanonu.

Co prawda Pyszczku mówi, że nie można cały czas oglądać Gwiezdnych Wojen i Indiany Jonesa — ale z tym bym polemizował.
Wiadomo, że na "Ósmego pasażera Nostromo" byłem za młody, zaś w pewnej chwili zajarzyłem, że Alien 2 jest jeno wtórną strzelaniną, która siłą rozpędu bazuje na dekoracjach wymyślonych pierwej.
Niemniej, "Alien", na wypasionej ostrości obrazu, oglądany w nocy z piątku na czwartek, okraszony nazwiskami (Ridley Scott, John Hurt, Ian Holm, Yaphet Kotto — pamiętny Kananga z "Live and let die", Jerry Goldsmith — muzyka), robi wrażenie, nawet jeżeli się wie, co sie stanie z przebudzonym ze snu Johnem Hurtem.
Szczególnie wyjątkowe wrażenie robią syntetyczne dźwięki wszelkich możliwych urządzeń elektronicznych i mechanicznych, którymi napakowny jest statek kosmiczny, umieszczone w różnych miejscach stereo, do tego niepokojąca muzyka symfoniczna, co do której nie miałem pojęcia, że tam w ogóle jest.
I oczywiście cała scenografia, pełna szczegółów, detali o niecodziennych kształtach, fantastyczny montaż na początku filmu, przywołujący na myśl "Odyseję kosmiczną".


Mimo nocnego seansu wstałem w sobotę o 8, zaliczyłem masarnię — znów będziemy mieli pieczyste na pół tygodnia. Pyszczku skoczyło na miasto, ja skoczyłem na kawę do kuchni. Na dworze był lekki chłodek, ale było słonecznie i zachęcająco. Uzbrojony w rękawiczki postanowiłem sprawdzić, czy działa jeszcze stary zakład rowerowy na dolnej/górnej Oruni na ul. Diamentowej. Biblioteka publiczna oraz weterynarz jeszcze tam są, ale zakładu już nie ma. Trzeba będzie poszukać gdzie indziej. Wyjechałem o 11, wróciłem o 13, by zrobić obiad. Niechętny zmianom zrobiłem tradycyjną trasę na Dolne Miasto — stare, sypiące się kamienice w sobotni słoneczny poranek wciaż wyglądają pięknie, tym razem zaszedłem do antykwariatu na ul. Łąkowej i kupiłem dla Pyszczku Koontza za 5 zeta. Wróciłem inną trasą, przez zaplecze dolnej Oruni, zobaczyłem nową pętlę autobusu 123, nową, he he, kiedyś w ogóle tam autobus nie dojeżdżał, ot, szła mizerna asfaltówka dalej, na działki.
***
Wieczór zastał nas u Duszków i meczu piłkarskim — wiara w narodzie jednak nie zaginęła. Ja osobiście wolałbym, żeby ktoś tym kopaczom spuścił niewiarygodny łomot, jakieś 6-0, żeby był wstyd, a potem ich formalnie wybatożyć, jak to kibole czasem wpadają na trening swojego klubu i łamią nogi graczom nie za bardzo przykładającym się do pracy — takie radykalne zapędy, jakie oczywiście mam w zanadrzu. Tymczasem nie dość, że wylosowałem wynik (0-2 dla Czechów), to jeszcze było tak, jak się spodziewałem, było mizernie, słabo, nudno, fajtłapowato. Nawet ta pierwsza bramka wyraźnie oddawała nastrój meczu, przy błędzie dwóch obrońców, piłka jakoś minęła bramkarza i odbijając się od słupka ledwo wtoczyła się do bramki. Właściwie, to momentami było tak, jakby wskazywało, że kopacze naszej narodowości nawet się odrobinę starali, ale ich umiejętności i możliwości są tak żenująco niskie, że ich mizerne wysiłki po prostu nie mogły przynieść jakiegokolwiek skutku.
***
Tu miałem inny fragment, ale i tak się polało w sieci i tv tyle jadu — że nie miało to sensu. Inna myśl mi przyszła. Że taki Stefan Majewski przez pół życia marzył, żeby być trenerem kadry. Co prawda jego koledzy z boiska zaletami nie grzeszą, ale to w końcu koledzy. I Stefanowi stał się cud — spełniło mu się jego marzenie. Może nie tak jak chciał (może rację mają tacy, którzy twierdzą, że spełnienie marzeń to przekleństwo). I po prostu to nie jest jego wina, że ma za małe umiejętności. Jedni chcą grać na gitarach, inni chcą trenować. A że bozia talentu nie dała.
***
Być może rację mają Ci, że skłonność do malkontectwa i narzekania w naszym narodzie jest nadmierna i przynosi wiele szkody. Ale jakże szkoda, że tak mało budujących przykładów rzetelnej pracy przynoszącej wymierne korzyści mamy w naszej rzeczywistości, począwszy od szczytów władzy, a skończywszy na nizinach władzy, bo sport to jednak władza. Może nawet lepsza, bo państwo w państwie do rządzenia łatwiejsze i mniej ludzi trzeba obdzielić.
***
Argentyna wygrała! Ci to dopiero mają kłopoty. Mieć takich graczy, mieć takiego trenera (to oczywiście nieszczęście), ale to tak jakby nagle reprezentację poprowadził Piłsudski — nikt by nie powiedział nie. (Swoją drogą to ciekawe, w naszym środowisku nie ma ani jednego legendarnego piłkarza, który by się nie spalił, nie zbłaźnił, nie umoczył, który w narodowym na selekcjonera plebiscycie wygrałby zdobywając 90% głosów). (przypominam, Smuda nie jest legendarnym piłkarzem, a Kasperczak prowadził Górnik w zeszłym sezonie, hi hi).
Gola na wagę 3 punktów zdobył Martin Palermo (zabawne, gola — wydawałoby się na wagę remisu i płaczu milionów Argentyńczyków zdobył Rengifo — ten piłkarz zesłany przez włodarzy Lecha do Młodej Ekstraklasy, ot ironia), piłkarz 35-letni, którego powołania w ostatnich meczach wzbudzały tyle negatywnych dziennikarskich głosów tamże. Piszę o tym, bo mam do tego piłkarza sentyment (niekoniecznie związany z jego wiekiem, he he), gdyż w zamierzchłych czasach byłem świadkiem jego spektakularnego występu na mistrzostwach Ameryki Płd., czyli niestrzelenia 3 karnych w jednym meczu. Owszem, finezją to on się nigdy nie odznaczał, ale jest rekordzistą pod względem bramek w lidze, jakimś rodzajem grającej tam legendy. Wtedy widziałem to na własne oczy, o szaleńczej porze, gdzieś między 1 a 3 w nocy. Takich rzeczy się nie zapomina. No proszę, Martin Palermo.



środa, 14 października 2009

żart taki

moja kreatywność nie należy do wyjątkowych, ale też nie mam zahamowań przed ujawnianiem tegoż, zatem przeterminowany żart obrazkowy:




love me

wtorek, 13 października 2009

taki koleś!

piątek, 9 października

Wypogodziło się. Niebo niemal czyste, co skutkuje też niższą temperaturą. Dosyć wietrznie, więc czapka się przydała. Po wczorajszej ulewie potok oruński wciąż pędzi wartką wodą, a gęsta roślinność, która zdążyła się zakrzewić i niemal w całości pokryła jego dno, teraz położyła się zgodnie z kierunkiem jazdy. Ogólnie jest jeszcze stosunkowo zielono (przynajmniej w okolicach wądołu strumykowego, chociaż kolory już infekują liście drzew.
Jak ma w opisie skype kolega z pracy: "...i chłodnym wiatrem zamiata jeszcze ciepłe ślady lata".
He he. Wrażliwiec.
***
No i było tak. Pojechałem na Wrzeszcz, zakupiłem płytę 8,5 giga, którą zmarnowałem na HDTV "on her majesty" - znowu te cholerne ruskie! Kupiłem również pudełko na płytę dvd — do sprawdzenia. Zaszedłem do starej organizacji, która niegdyś naprawiała magnetofony, wieże, adaptery i takie tam. Spytałem się i mogą polutować poluzowane wtyki mojego wzmacniacza wokalowego — dobra nasza.
Następnie na sali zorganizowałem sobie wygodne stanowisko, żadne tam na klęcząco, czy w kucki — z gitarą na ramieniu, ekran niemal przed moimi oczami, myszka pod ręką, piec obok. Niemal komfortowo.Ustawiłem gitary i mikrofon i zabrałem się do pracy. Z basem poszło zaskakująco lekko. Okazało się, że swoje zagrywki mam w trzewiach, więc odcyfrowanie, co zagrałem na tym basie 3 lata temu zajęło mi chwilę i zagrałem poprawne partie adekwatne do zarejestrowanej Pawłowej perkusji. Więc najbardziej grunge'owy numer z sesji ITNON ma już podstawę basową, łącznie z charakterystycznym zwolnienie. Na sprzężenia na gitarach czas przyjdzie później. Uwaga! Zrobiłem kilka poprawek.

W dalszej kolejności trzeba było w końcu opracować "Brainstorm" Hawkwind, co okazało się nietrudne, podkład pod wokal już jest, później zajmiemy się aranżacją — poprzestawiamy sobie zwrotki i refreny.
Uznałem, że jestem z nastroju na sztandarowe riffy ITNON, więc do dzieła. Początek poszedł łatwo, na szczęście chwyt ów zapamiętałem, sztuka polegała jedynie na tym, by go dobrze nagrać do perkusji. I tutaj — brawa — nagrywałem ścieżkę za ścieżką, by uzyskać satysfakcjonujący efekt.
Jeżeli ktoś nie wie, nie pamięta, to przypomnę, że sztuka nagrywania Vreena polega na tym, że taśma leci, nagrało się? ok, przesterowało? może troszeczkę, jest nierówno? nieważne, grunt, że się nagrało, potem się przytnie — liczy duch i nastrój nagrania, przecież nie będę powtarzał!
A tutaj, nie dość, że kilka razy, to jeszcze wykasywałem mniej udane próby, nie licząc na to, że coś się doklei w przyszłości. Z drugim patternem nie poszło lekko, ponieważ siłowe granie nic nie dawało, aż byłem zdziwiony, że wstępne gitary udało i się tak równo i selektywnie nagrać. Być może to efekt tego, że metronom jest przewidywalny i wystarczy po prostu równo grać. Do perkusji trzeba co nieco uważać. Ale istota rzeczy polegała na tym, że w tym fragmencie należało grać leciutko kostką — bez obaw o to, że będzie za cicho. Potęga tegoż riffu brzmi w jego dynamice, więc kiedy już to wyjarzyłem, to mogłem jechać ścieżkę za ścieżką — z reguły nagrywam je 4, z czego rozkładam je po dwie w panoramie, co symuluje po prostu dwie gitary z jednym, masywnym brzmieniem. Zresztą kwestię miksowania zostawiam na później, a brzmienie będę modyfikował w korekcji podczas miksowania.

Szło całkiem nieźle, doszedłem do I refrenu, gdzie napotkałem ciekawostkę, polegającą na szybkim przejściu, które kończy się wcześniej, niż przewiduje pełny zestaw taktu na 4. Wiadomo, tego normalnie nie słychać, perkusja jest rozpędzona, numer ma drive, ale weź tu zagraj, skoro następny akcent nie wychodzi na raz, ale na 3 z kawałkiem. Ale i temu podołałem. Będę musiał zajrzeć, jakiej korekcji użyłem przy pilotach gitary, gdyż ich brzmienie jest całkiem trafione, ale rzeczywiście pilotów nie można użyć — nie pasują do perkusji.
I już pod koniec, kiedy rozpoczął się motyw spokojny, wpadłem na pomysł innej zagrywki, która rytmicznie pasuje, a chyba jest mniej kaszaniasta niż pilot. Nawet nastrój lekkiego indie się zrobił w tym fragmencie. Całkiem udanie to wpadło.
Podsumowując, jestem piekielnie zadowolony z efektów tej pracy. Odczuwałem, jakbym w końcu znalazł się w miejscu, którego mi brakowało. Co dość dziwne, w końcu niedawno nagrywałem perkusję (sierpień?). No dobra, trochę czasu minęło. Ale może to chodzi jednak o gitary i efekt realizowania. Ustawiasz poziomy, wciskasz record, grasz, sprawdzasz, poprawiasz, widzisz nowo powstające grube, czarne parówki — się nagrywa, się żyje!

poniedziałek, 12 października 2009

Columbus meets Arszyn

Kto miał czytać, już przeczytał, pora na resztę świata, w końcu miałem opisać tę płytę.
Kwestia podstawowa — z mojego punktu widzenia — mówi, że materiał jest nierówny, bo dzieli się na 2 (nierówne) części: jedna to "tradycyjne" (jak na Swobodów) granie zakorzenione w dotychczasowych minimalowych dokonaniach Columbusa (wszelkie składy), a nawet (tu pewne zaskoczenie) w prehistorycznych czasach Thing (noise, Jesus Lizard i te sprawy), druga to niezwykły (jak na Swobodów) wybryk muzyczny (nie wiem w jakiej części będący kreacją Karola Schwarza jako miksującego materiał) obejmujący quasi indie-rockowe (!?!) rockowe zajawki z klimatem przywołującym dokonania sopockiej Ścianki (a jest jakaś inna?).
***
Co do pierwszego sortu nie mówię, że mi się nie podoba, ale jednak już takie rzeczy słyszałem, tyle że teraz nosi to w miarę wyraźne znamię Topolskiego (szczególnie pitu pitu na blachach). Co do sortu drugiego to podoba mi się szalenie (choć akurat też już słyszałem, bo chwalił się tym Irek wcześniej) (ale wcześniej też mi się podobało). I tu jest pewien dysonans między nowością na tej płycie, a czymś co obecnie nie jest rozwojowe.
***
Tak więc element zaskoczenia wiąże się głównie z "nowym wizerunkiem" Columbusa, choć zdarzają się również smaczki w układzie płyty, np. "klasyczny" trwający 1,5 minuty rzeźnicki noise, który w następnym numerze okazuje się podstawowym fontem całkiem konceptualnej "piosenki" z melorecytacją Pawła Paulusa Mazura.
Następnie - długość płyty: płyta nie jest długa, co sprawia, że raczej nie da się odczuć zmęczenia materiału (może oprócz tego ponad 7-minutowego jazgotu), a materiał jest ciekawy. Jednakże po przesłuchaniu zadaję sobie pytanie: "to już"?
I tu przechodzę do następnej kwestii, że wbrew bogactwu instrumenatalnemu każdego członków tria udało się wygenerować w sumie 3 świeże numery (miksowane przez Schwarza), reszta zaś stanowi slow-core'owo-jazzowo-avant-experimental magmę, która najwyraźniej jest domeną Irka Swobody (tak można wnioskować, ponieważ to on miał pieczę nad miksowaniem poprzednich materiałów zespołu).
Więc odczuwam pewien niedostyt, że nie ma więcej stricte rockowych killerów nad te, które są obecne, że nie ma popisów instrumentalnych (np. Topolskiego, skoro już zasiadał na perkusji), że jak na tę współpracę (i jej możliwości), w sumie ostało się mało materiału.
***
I chciało by się, aby płyta była maksymalnie "odjechana" w jedną stronę: np. Columbus nagle wypuścił "popową" (jak na ich standardy) płytę, która oburza dotychczasowych fanów, zdobywa rzeszę nowych, umiarkowanych fanów, którzy są zaskoczeni dotychczasową muzyczną historią zespołu.Ale przecież dzieło muzyczne nie jest zestawem braków i wyobrażeń na jego temat, ale sformalizowaną konstrukcją, która w tym kształcie mimo wszystko się broni: zespół zachował twarz (czyt. swój styl), pokazał też nową twarz (może czasem zbyt wakacyjną dla niektórych), zrobił to w sposób poprawny, chwilami zahaczając o wybitność, nie zanudził, zcalił charakter trzech indywidualności, stał się bestsellerem serwisu "Serpent".
***
A po ostatnie, nagrania pochodzą z 2006 roku, co do których już nikt nie miał nadzieji, że prace zostaną zakończone, a ich wyniki się ukażą. Columbus Duo ponownie od długiego czasu jest duo, czas zatarł ślady działalności tego trio, zatem pozostaje nam się cieszyć, że materiał jest i nie zawodzi.
Jeszcze spoglądając na poprzednie dokonania, "Storm" niesie w sobie tajemnicę ("Vitre", "Basses"). Jest mroczne, stonowane, zwolnione, narastanie grozy naprawdę robi wrażenie. Ha! Być może szumy i trzaski wprowadzone elektronicznie ("Mara") lepiej sprawdzają się w ponowoczesnej rzeczywistości niż generowanie hałasu za pomocą archaicznego zestawu gitarowo-perkusyjnego?
Być może to wynika z tego, że "Storm" wypływa bardziej z "Hand Made", które ze względu na "morskie opowieści" bardziej mi się podobało ("Motherfucker", "Takemura").
ps. ha, mówiłem, że jak Luke Skywalker

piątek, 9 października 2009

The Modern Lovers

środa, 7 października

Człowiek wziął czapkę, żeby głowę osłonić przed podmuchami, a tymczasem dzisiaj chmury nisko osiadłe, ciepło nawet, wilgotno i trochę kropi. Mroczno, ale pod względem temperatury lepiej niż ostatnio — wręcz ciepło, bezwietrznie.
***
Więc w poniedziałek była zapowiadana wizyta u Endriu, który w końcu otrzymał swoją nagrodę za 3 miejsce w prestiżowym konkursie EL-muzyki — prenumeratę EiS, więc dostało mi się od niego dwa numery, bo te już miał. Co mnie z kolei przywiodło z chęcią do lektury tychże.
I od razu przyjemne marzenia opanowały człowieka — a to kupić w końcu ten mikrofon objętościowy, a to znowu sobie coś pomiksować, a może nagrać te gitary.
I oczywiście ponownie utwierdziłem się w przekonaniu, że kluczową rolę w miksowaniu na cyfrze (taśma wiele zniesie) odgrywają częstotliwości: kto wie jak je wycinać — jest mistrzem.
Zabiegi wymieniane przez producenta przy nowym singlu Black Eyed Peas to rzecz jasna więcej ideologii i czczej gadaniny, niż ten kawałek w ogóle w sobie niesie, ale zasada się powtarza: tu wycinamy, tam podbijamy. Nieistotne jest jak świetnie brzmi nagrany pojedynczy track, tylko jak ma się wpasować.
***
A z Endriusem pogrzebaliśmy trochę w perkusji, ogólnie zrobiliśmy mniej zmian niż zaznaczyłem, dlatego, że oprócz pewnych niezgodności z metronomem nie sprawiają kłopotu, a normalnie bujają numer do przodu.
We wtorek mieliśmy próbę, na której spotyka nas wciąż to samo zjawisko: tabula rasa — wciąż od nowa musimy sobie przypominać jak wyglądają elementy układanki, którą już opracowaliśmy tydzień temu. Ale ponieważ i sam numer ewoluuje, to nie ma specjalnego znaczenia. Tym razem najbardziej mi się podobało "Wild thing" w wersji ska.
A taki obrazek wyskakuje w google na tabula rasa.


czwartek, 8 października
Zaczęło już popadywać wczoraj wieczorem, w nocy mocno dało się we znaki hałasując o parapety. Dzisiaj pada nieustannie. Co prawda jeszcze ziemia się specjalnie nie ubłociła, ale ciekawe, jak będzie, gdy będziemy wracać po południu. Na szczęście nie jest zimno (odrobinkę chłodniej niż wczoraj), nie wieje.
***
Foty już obrobione, czekają na oglądanie. Pyszczku załatwia "Losts" jeden po drugim, a ja czytam EiS. W środę zaliczyliśmy też lidla, zmoczyło nas po drodze.
The Modern Lovers (1976) zaskakująco ciekawe. Wokal na skrzyżowaniu Iggy Popa (taką barwę chłopak miewa) i zawijek Lou Reeda, zaś muzyka trochę proto-punk, trochę garaż (ale bez przesterów) i do tego odjechane, nieco jazgotliwe numery w stylu wczesnego Velvet Underground.

środa, 7 października 2009

Frost/Nixon

poniedziałek, 5 października

Strzelić należy następną konfesję — już nie chodzimy na hiszpański. Z dwóch powodów: ostatnio i tak uczyliśmy się słabo (lenistwo), więc nie ma sensu wydawać na nasze nieuczenie pieniędzy (skąpstwo). Idąc na myślową łatwiznę, i tak więcej niż 3 czasów przeszłych i dwóch przyszłych nie przełknę, jeżeli już będę używał — będę się posługiwał pojedynczymi. Bez praktyki nie da rady. Pozostaje mi liczyć na super memo, które dziubie Pyszczku i okazjonalne czytelnictwo.
Zatem w piątek (2 października) wybrałem się na kosza. I na razie tak pozostanie.
Sobotnie wyjście do masarni, przy paskudnej poszarzałej pogodzie i popadywaniu odstręczyło mnie od wyjścia na rower, zatem pod nieobecność Pyszczku (miasto) wydziubałem perkusję, żeby nam się łatwiej pracowało z Endriu w nadchodzący poniedziałek.

W prezencie od Pyszczku dostałem "Tytusa, Romka i A'Tomka" księgę XVI — tę o pracy w gazecie "Trele-morele".
***
Dokończyliśmy terminatora (recenzja wcześniej), i chwyciliśmy za film "Naboer" (Drzwi obok). Ponieważ "Opętanie" przerodziło się w jakąś teatralną (ja) groteskę (Pyszczku), to nawet nie mieliśmy specjalnych zapatrywań. Tymczasem — jako znamienity filmoznawca — muszę stwierdzić, że "Naboer" to "klasyczne" kino europejskie, w dodatku skandynawskie. I tym bardziej złożyło się to niezwykle ciekawie, bo bez kozery można uznać, że film ma coś w sobie z Polańskiego ("Wstęt") i jest brutalnie dosadny niczym Żuławski. Film jest prowadzony niespiesznie, nieźle zagrany, zaskakujący (może oprócz samej końcówki, która jest dosłownym rozwiązaniem zagadki), szokujący w przypadku naprawdę brutalnych, zagranych realistycznie scen. Oczywiście nastrój opowieści wygrywa, lokalizacje są znakomicie dobrane i nakręcone, zaś groza narasta z każdą chwilą, jakiś kafkowski czy klaustrofobiczny klimat jest przejmujący. I muszę przyznać, że w scenie, kiedy występuje dwóch mężczyzn można poczuć prawdziwy strach. Film zdecydowanie ma momentami więcej napięcia niż w całym tak skarconym przeze mnie filmie Żuławskiego. Uff.
W niedzielę wybraliśmy się na grzyby. Znaleźliśmy jednego.

Zrobiliśmy tradycyjną już niemal trasę, autobusem 256 pod Jankowo, lasem koło Otomina, potem ścieżką "obok koni", następnie blisko Szadółek, pod obwodnicą, do autleta (nic nie było ciekawego), potem już z górki do zbiornika retencyjnego między Łostowicami a Kowalami i pięć godzin minęło.
Trochę wietrznie, momentami popadało, ale ogólnie dużo powietrza.
Na kilka następnych obiadów będziemy mieli kawałki pieczeni w wielkiej (2,2 kg) karkówki, więc łatwizna. Polki wygrały w siatkę te 3 miejsce, ale nie oglądałem.

Wieczorem zabraliśmy się za "Frost/Nixon". I choć to amerykańskie kino — wiadomo, popelina — to bardzo nam się podobało, szczególnie Pyszczku było przed seansem przestraszone tą możliwością nieustannego gadania. A tymczasem film jest nakręcony w manierze dreszczowca politycznego, a antagoniści są przedstawieni w takich formach, że oczywiście pod koniec rozgrywki trzyma się kciuki: "żeby mu się udało, żeby mu się udało". Baaaaardzo przyjemnie zrobione. Takie lubimy. I treść poważniejsza i forma akuratna. Te amerykańce jednak umieją te filmy kręcić.