czwartek, 31 marca 2011

La Dolce Vita (1960)


poniedziałek, 28 marca
Bez miksowania czuję się, jakbym miał wolne. Więc postarałem się coś tam jednak skubać. Wieczorem początek . La Dolce Vita (1960). Po hiszpańsku. Śmiesznie. Anita Ekberg też zabawnie. Naturalsy jak malowane. Sukcesywna grubokościstość. I uważajcie dziatki — koniec dla wszystkich jednaki.




środa, 30 marca 2011

Monty Python's Life of Brian" (1979)



sobota-niedziela, 26-27 marca
Wypiłem morze grzanego piwa, chodziłem w galotach, przebierałem się za marokańskiego wojaka, obejrzeliśmy trzech bibliotekarzy, na odtrutkę był też "Monty Python's Life of Brian" (1979), Monastir miło sobie było przypomnieć, w okresie letnim przybywa tam kilkunastu turystów dziennie, żeby się pokręcić, minaret można łatwo rozpoznać na filmie oraz koloryzowana historia II wojny światowej (to fajne), zmienili nam czas i było słonecznie, aż było szkoda siedzieć w domu, padał też śnieg i deszcz ze śniegiem, widziałem kawałek boksu, piłkarzów tylko fragmentami (Argentyna w nocy ładnie), coś tam czytałem, jedliśmy pizzę, Pyszczku zrobiła pyszne naleśniki, jedliśmy je z wędzoną makrelą (!), a potem mieliśmy pyszne naleśniki z mielonym, zasmażane z serem, oprócz tego nie wyszło mi "ciasteczko" z ciasta francuskiego, cukier u nas za 4,90, nie chciało nam się zlewać wina jabłkowego, a chyba warto, będzie można grzać, Przemasowi podoba się "Elanka", chyba nawet wiem, jak ją grać, kiedy świeci słońce, jest oszałamiająco ciepło w naszym dużym pokoju, widziałem już oznaki wiosny (krokusy), nie mylić z horkruksami, aż dziwne, że Suns przegrali mecz w tej trzeciej dogrywce, Gortat złamał nos, ale już zagrał w następnym meczu, Małysz skoczył, ale nie oglądałem, to chyba większy nius niż święty papież jednak, no bo co nam dali Rzymianie?

wtorek, 29 marca 2011

The Eiger Sanction (1975)


czwartek, 24 marca
Z każdym dniem czuję się bardziej lepiej. Mam uczucie czystości myśli, szczególnie rano, kiedy z prawej dziurki wydobywam maź w ilości, która mogłaby uczynić The Bloba z pokaźnego męskiego brzucha. Trochę wyrywa mi górny odcinek płuc, ale naprawdę jest już nieźle.
***
Przyciąłem bas w kolejnym numerze Wojta, zrobiłem grzane piwo, poprzerzucałem pliki z lewa na prawo. Z fajnych rzeczy będzie Ipcress File, czyli Harry Palmer Raz. Arek dorzucił nam mecz Suns-Lakers (jestem po I kwarcie).
***
Na wieczór niezobowiązująca sensacja The Eiger Sanction (1975). Gołe laski przełamują schemat sensacyjniaka, który wygląda mocno kliszowato, na prawdopodobieństwo nie będę się powoływał, na plus grają plenery i czekam na drugą część w piątek wieczorem.

piątek, 25 marca
Czuję się naprawdę świetnie, czuję też że podczas kaszlu płuca sięgają splotu słonecznego. Czyli grzane piwo nie pomogło. Okazało się, że jestem w robocie solistą, więc pozostało mi oglądanie gołych bab.
***
Byłem u pani dohtur i mam się leczyć przez weekend. Nie byłem na koszu, a szkoda.

poniedziałek, 28 marca 2011

Cuba (1979)


środa, 23 marca
No prosz, ktoś (nie ja) zna Radio Rodoz:
http://www.porcys.com/Forum.aspx?id=8183
***
Czuję się lepiej, mam już kaszel, katar nabrał odpowiedniej konsystencji. Jeżeli, ktoś się zastanawiał, czy przy silnym wietrze wydzielina przyczepiona do skrzydełka nosa może powiewać — może.
***
Pyszczku zarządziło nam "Kubę" (1979) — w gruncie rzeczy słabo skręcony film, który można obejrzeć wyłącznie dla Connery'ego, który w pewny wieku po wsze czasy będzie sprawiał wrażenie szlachetnego dżentelmena. Film wygląda jakby był kręcony w 1979 właśnie, a jest dosyć karykaturalny, a chyba nie o to chodziło twórcom. Ok, występuje jeszcze Generał Gogol, ale to wciąż nie pogłębia"psychologicznych uwikłań" bohaterów filmu, a niestety jest na poważnie.

Kaseta z vreenem 3 już nagrana, przyda się jednak master, bo taśma nie chwyta tylu basów. Numery Wojta brzmią na razie ok. Ale z płyty chyba będę zadowolony, kolejność daje radę, jak słucham, to nawet "trżavelin'" da się jakoś przeskoczyć. Bill Callahan to nam raczej nie wyszedł. Ale sądząc po tegorocznej płycie — to jest lepsze.

piątek, 25 marca 2011

Atlantis, the Lost Continent (1961)



piątek, 18 marca
Wybity dwa tygodnie temu palec wciąż czuję. Swego czasu miewał piękne kolory tęczy i spałem w rękawiczce.

Maść arnikowa może służyć zamiast wazeliny. Każdy ołówek się wciśnie.
Ale jedziemy. Wygraliśmy 132-126. A było nas 3/4, więc można sobie wyobrazić, ile rzutów musieliśmy oddać.
***
Wieczorem chwila roboty, a potem chwila relaksu. Atlantis, the Lost Continent (1961) ma wszystko, czego potrzeba, by być wzruszającym kiepskim starym filmem. Plus starodawną sztukę robienia makijażu błyskawicznego z mąki i wiśni. Dziewczęta — uczcie się. Czeka mnie długie pół filmu samych atrakcji. Ej, ten film kostiumowo-przygodowy został nakręcony w Metrocolorze!

sobota, 19 marca
Szybkie prace nad "Twilight Sattelite" postępują poprawnie. Wieczorem skaczę do pubu na "Małego".

niedziela, 20 marca
Mam kaca, ale jadę na próbę. Dobrze, że numer w miarę zrobiłem wczoraj.

poniedziałek, 21 marca
Żeby było fajniej, mam problemy z przełykaniem. Tym razem przeziębienie. Ale twardo miksujemy z Endriu i szkicujemy resztki do 3 numerów z trzeciej solówki.

wtorek, 22 marca
Próba. W najbliższych miesiącach dwa planowane występy. Jest lepiej, mam fajny, gęsty katar. Na próbie szatan.
***
Tymczasem wrzucam, bo wstępnie jest zrobione, ale jeszcze nie wiemy w ramach jakiej okoliczności się to ukaże. Przyjaciele z przyjaciółmi, światowa premiera piosenki "Wściekłość & gniew".

Wscieklosc & gniew - demo by johannvreen

środa, 23 marca 2011

Roman Holiday (1953)



środa, 16 marca

Roman Holiday (1953) — zaskakująco udana (dla mnie) nieco pretekstowa komedia romantyczna, która udaje się chyba dzięki dwójce głównych aktorów. Czasem urocza ramotka (slapstickowe sceny bijatyk i żartów sytuacyjnych), wychodząca obronną ręką. Pod koniec bardzo się wzruszyłem. Oczywiście pewien szok związanych z ruchem ulicznym w miejscach obecnie dostępnych tylko dla pieszych.
***
No kurde, jeszcze musiałem o północy otwierać wrota policjantom, żeby mogli uciszyć "sąsiadów". Na szczęście podziałało.

czwartek, 17 marca

Angels & Demons (2009) — kiedy już zna się tę oszałamiającą fabułę, można się skupić na obrazkach (gdzie jest to expanded wersji?), obejrzeć komputerowe wizje Watykanu i kaplicy seksu i wyhaczyć pewne niedociągnięcia ("ej, przecież ten kościół jest po drugiej stronie placu!"). Gdybyśmy śledzili film z naszym spacerownikiem moglibyśmy jeszcze dostrzec parę szczegółów. Ej, na wczasach zacząłem czytać "Wahadło Foucaulta", co mnie strasznie rozbawia i emocjonuje. Szczególnie w kontekście piosenki "Templariusze", heh. (w sumie dobrze, że chwilę wcześniej zahaczyłem o "Sześć przechadzek po lesie fikcji" - było mi łatwiej).
***
Oprócz tego skubię "Twilight Sattelite" Where Is Jerry, bo jest nam potrzebne. "I love Phillip Morris" w ogóle mi nie wyszło, tak długo rzeźbiłem, że wszystko wyszło zamulone, no i ten tekst, ale chyba wywalimy ten numer.
***
Oczywiście w tym tygodniu też jemy makarony (jeden włoski) z sosem.

wtorek, 22 marca 2011

z podziękowaniem dla Johnego


Johny samodzielnie i z nieprzymuszonej woli stworzył oficjalną stronę
IN THE NAME OF NAME. Gratulujemy!



piątek, 18 marca 2011

Funeral in Berlin (1966)


wtorek, 15 marca

Niezwykle klasowe. Oczywiste, że taka seria nie mogła przebić Bonda. Trochę przypomina The Quiller Memorandum (1966), ale ze względu na cięte riposty i lepszą intrygę jest lepsze. Michael Cain był kiedyś młody. Oba filmy łączy np. osoba aktora Güntera Meisnera. Doborowa ekipa produkcyjna w tym pierwszym: Guy Hamilton, Ken Adam, Harry Saltzman.

Samantha Steel: My name is Samantha Steel. Some people call me Sam.
Harry Palmer: Edmund Dorf. Some people call me Edna.


czwartek, 17 marca 2011

z podziękowaniem dla Jacka Świądera


In The Name Of Name — s/t

Jacek Świąder

Bardzo dobra jest płyta In The Name Of Name, tylko trudno coś o niej napisać. Nie ma mody na gitarowe zespoły nawiązujące do lat 70., nie wypada o nich pisać dobrze, a zawodowi krytycy twierdzą, że Malkmus nagrywa świetne płyty. Kto jeszcze potrafi na świeżości bawić się gitarowymi efektami, łamać rytmy, o zgrozo — grać solówki, i zakurwiać jak należy?

No i mamy tu taki właśnie przypadek, nie pierwszą grupę dowodzoną przez Vreena, czyli Mateusza Kunickiego. Uważa się, że płyta zawiera kower „Brainstorm” grupy Hawkwind. Moim zdaniem jest wręcz przeciwnie — to ten utwór zawiera płytę. Oryginalnie potwornie długi numer został przez In The Name Of Name zagrany porządnie, przejrzany, skrócony i uciekawiony. Wreszcie ma ręce i nogi na miarę XXI wieku. Twierdzę, że to, co jest między „Brainstorm” a jego końcowym reprise’em, to obszerna wariacja na temat figli wyprawianych przez ludzki mózg. Relacja z obsesji osadzona w świecie podglądniętym w wersach i harmoniach „Brainstorm”, świecie, który usuwa się spod nóg.

To nie może być zupełnie na serio. Wokale są przerysowane, ironiczne, ale teksty poważnie opowiadają o wyczynach konserwatywnej Ameryki, przestępstwach reżimów ze szczególnym uwzględnieniem CIA. Występuje nawet dr Ishii, o którym czytałem w gazecie nie dalej jak tydzień temu — jeden z wielu przestępców wojennych, eksperymentujący na więźniach morderca tysięcy ludzi, który po wojnie dostał od zwycięzców tzw. carte blanche.

Jest tego więcej — hitlerowcy, Iran-contras, Ameryka Południowa i Środkowa (ośpiewana po hiszpańsku), a wszędzie w niewinną ludzką codzienność wpieprzają się jacyś mędrcy, którzy wyczuli swoją szansę kij wie na co. Anarchistyczne podejście do treści In The Name Of Name łączy z dbałością o brzmienie, wykonawstwo, które jak dla mnie mogłoby być bardziej szorstkie. Ufam im jednak, że tak miało być, że teraz to się trzyma kupy. Jakby to solidne, eleganckie brzmienie miało kontekst imperialistyczny, jak te marsze z lat 30… No tak, czarnego humoru zespołowi nie brakuje. Obsesja, obsesja, ale sprawiedliwa obsesja. Czy przegięte, drwiące oburzenie „w słusznej sprawie” należy lekceważyć? Tego typu dylematy dudnią we łbie przy słuchaniu tej płyty.

Wydała to oficyna Radio Rodoz, czyli oni sami. Są teksty, tłumaczenia, sreberko, a pod nim pocztowy papier. Od niedawna płyta jest do kupienia w serpent​.pl, kosztuje tyle co różnica między droższym a tańszym biletem na Arcade Fire, czyli nic. Dokument epoki, który trzeba mieć (płyta ITNON, nie bilet).

środa, 16 marca 2011

Żymski rzart



— Patrz, znowu Enrico.
— Jaki Enrico?
— Palazzo!