piątek, 29 stycznia 2010

Hiter dowiaduje się o jadłodalni!

Dial M for Murder (1954) by Alfred Hitchcock. Anatomy of a Murder (1959) by Otto Preminger (z Jamesem Stewartem i Lee Remick). I wcale nie, że "murder" w tytule było wywołane sesją kevin arnold. W sumie porządny kryminał z jednej strony i z drugiej dość luźny obraz z serii tzw. dramatów sądowych. Szyk, elegancja, styl lat 50. XX wieku, muzyka Duke Ellingtona (w tym drugim).

Open Water (2003) — "Prawdziwa historia młodego małżeństwa spędzającego wakacje na egzotycznej wyspie". Dosyć szokujące poprzez swoją historię. Strach trochę był. W każdym razie na nurkowanie się nie wybieramy.
Wackness (2008) — niby trochę nudny, niby bezsensowny, ale jednak rola Bena Kingsleya bardzo bardzo, co prawda temat bardziej dla nastolatków, ale skoro nigdy nie paliliśmy trawy to temat też jest dla nas nowy. Sądzę, że nie taki najgorszy, na pewno inny.

Sherlock Holmes (2009) — tak jak w niegdysiejszym odcinku dotyczącym "Young Sherlock Holmes AKA Pyramid of Fear" — jesteśmy starsi, czasy się zmieniły, ale wciąż lubimy dobre kino przygodowe pod okiem sprawnego realizatora. Warto.

Ojala!, ojala! — trochę zawijanki w robocie i już za chwilę lecimy. Szkoda zostawiać te zimę, ale tam będzie fajnie. Tym razem bez pesymistycznych wtrętów. Wczoraj, jak wracałem po 18 (musiałem odrobić), zima się rozszalała, padający śnieg, zawierucha, czułem się jak wędrowiec po nieskażonych terenach. Na wesoło wskoczyłem w kapitalną zaspę. Chwila luzu i jest git.

środa, 27 stycznia 2010

reverse shot

środa, 27 stycznia

Pogłoski o mrozie są przesadzone. Ja nic takiego nie czuję. Podoba mi się i jest super. Szczególnie jak to wychodzi dobrze na foto.
***
Strasznie byłem zaaferowany wydarzeniami związanymi z nagrywaniem dwóch numerów w studio, opis tego umieszczę najprawdopodobniej za miesiąc, bo takie rzeczy się działy, że ho ho!Z tego też powodu niespecjalnie ogarnąłem obejrzane filmy, a i wyspałem się nie za bardzo, nie mówiąc o miksowaniu ITNON.
***
Noooo, w piątek to była gra! Był Arek z kosza podwórkowego. Oczywiście najniższy na boisku musiałem kryć drugiego najniższego, wzrost jeszcze nie stanowił dużej różnicy, ale masa ciała, przynajmniej raz tyle co ja. Reszta zaś wyżej i wyżej, więc to wyglądało na prawdziwą grę w kosza, gdzie maluchy nie pchają się pod kosz, bo blok był normą. 5/11, 5 zb., 4 as., 4 straty. W sumie jestem zadowolony, bo oszczędzałem stopę, nie biegałem i to się udało, ponadto kilka ładnych rzutów z dystansu (wiadomo, że w kosza grali inni), no i jakieś dzikie kombinacje, kiedy już zdecydowałem się na wjazd pod kosz, to wobec braku możliwości rzutu (las rąk), objeżdżałem go dookoła i wtedy (dwie udane!) próby rzutu jakimś takim hakiem. Reverse shot proszę państwa!
***
W sobotę zaliczyłem Stogi, gdzie na 2-godzinnym spacerze nawet zmarzłem. Potem do domu, zakupy w biedzie (bomi nie miało prądu), następnie nerwówka, czy te narty odbiorę i zdążę do Jerzego. Na szczęście Piotr mnie podwiózł. Whiskey piliśmy skromnie, nocny powrót do domu, z muzą na uszach — rewelacja. Pyszczku w domu, zaleczało początkującą grypę.
***
W niedzielę wstanko, sniadanko i Andrzej J. podwozi mnie nas do Otomina, gdzie już jest Jerzy. Oni mają prawdziwe biegówki, ja zaś sprzęt z lat 60., w dodatku bardziej do zjeżdżania. Zdazyłem się już spocić, kiedy usiłowałem ulokować drugiego buta w uprzęży (co było dziwne, bo poprzedniego dnia wieczorem ustawiliśmy wszystko z Jerzym i grało). Co prawda zapomniałem, że mam sobie przedłużyć zaczep tej struny od basu sznurkiem, ale cóż. Prawa narta odczepiła się z 10 razy, ale byłem dzielny i dymałem. Okolice i widoki piękne, tyle że spowalniałem chłopaków. No, ale dla zdjęcia warto było. W sumie na pierwszy raz to bezpieczne, że nawet jak zjeżdżałem z górki, to narty hamowały, bo to jednak niemłoda już powierzchnia. Po powrocie okazało się, że przepociłem na mokro dosłownie wszystko, łacznie z kurtką, a warstw miałem 6. Muszę się zgodzić z Pyszczku, że to była mordęga, ale kondycja, ambicja i widoki pozwoliły mi tego zakosztować. Następne dnie bolały mnie partie mięśni, o których istnieniu nie pamiętałem, uda i górne partie pleców. Czyli było ostro.

"Serious Man" braci Coenów to fantastyczny film, prześmieszny, choć jednocześnie dramatyczny (tragikomedia, że tak powiem), i nie wiem, czy mam rację, ale chyba najbardziej żydożerczy obraz jaki widziałem. Można się oczywiście spierać, że historia jest uniwersalna, ale... I czy nie ma w tym spisku masonerii, że o tym filmie Coenów tak mało w Polsce? hi hi hi

poniedziałek, 25 stycznia 2010

środa, 20 stycznia 2010

Samsung C3050

środa, 20 stycznia

Aż za dużo do opisania, a ja za bardzo leniuchowałem. Zacznijmy od tego, że wbrew słusznej koncepcji, iż nie gra się z niezaleczoną kontuzją, doprawiłem sobie stopę. Trudno, na razie mam szlaban na piątek przed wyjazdem, a następny zobaczę, w zależności od okoliczności. Ja słabo: 11/38, 10 as., ale 8 strat, 2 zb., 3 przechwyty; ale był Tomek i ogólnie grało się.
***
Następnie Tomek zawiózł mnie do Wrzeszcza, gdzie od dwóch godzin Johny stroił perkusję, zagralim kilka razy i już mnie Johny miał wieźć do domu, kiedy zorientowałem się, że z Gdańska może być różnie, więc lepiej zdążę na ostatni 162, 22:50. Potem w domu obejrzałem jeszcze Kings-Bulls, ale przyznam, że opis był bardziej emocjonujący niż mecz, a może było po prostu za późno.

W sobotę niemal wielki dzień, kupiliśmy Pyszczku Samsunga C3050. Wcześniej jeszcze zaliczylismy kilka ciucholandów, a ja wszedłem na lód na środku Motławy (czad). Wizyta w salonie trochę nam zajęła, ale byliśmy ustatysfakcjonowani telefonem, obsługą (Ania, koleżanka Janusza) i wracaliśmy zadowoleni, choć zmarznięci. Na szczęście umowa typu zetafon nie zawiera żadnych kruczków, a po prostu i tak mamy telefon, a tym razem wypasiony. Więc sorki niedoszły odtwarzaczu mp3! Zjadłem dwa wczorajsze pączki — tańsze były.

Na obiad mieliśmy pizzę, zająłem się plikami na zaś, coś, czego nie muszę robić na kolumnach, obejrzeliśmy dwa sensacyjniaki (Spartan, 2004 z jeszcze szczupłym Valem Kilmerem; Sentinel, 2006: Kiefer Sutherland i Michael Douglas).
***
W niedzielę wybrałem się na spacer po parku. Mroźno, ale przynajmniej tak nie wiało. Kulas dawał radę, utrwaliłem się w wyborze przedwmacniacza (albo bardziej — w oddelegowaniu jednego), porzeźbiłem, pograliśmy i zeszło.

Exorcist II: The Heretic (1977) nie był taki najgorszy, jak się spodziewałem. Aczkolwiek po zestawie Richard Burton, Max von Sydow, Louise Fletcher, Ennio Morricone można było się spodziewać więcej. Choć nie da się ukryć, że o ile nie wciągnie się w tę psychodeliczną wizję i pseudo-naukową umowność, to można zasnąć w połowie (Pyszczku). Zakończenie rodem z gorszych hollywoodzkich towarów eksportowych. Linda Blair to nawet miała TAKIE zdjęcia (jest ich nawet więcej). O ile to ta sama.

Żeby nie epatować brutalną historią, a skupić się na robocie filmowej, zacytuję świeże spojrzenie młodzieży z mojego ulubionego forum: "obejrzalem eden lake, film na modny ostatnio temat bezensownych mordow. mocne i trzymajace w napieciu, ale irytowal kiepski balans miedzy psychologia (za malo) a akcja (za duzo. ile razy mozna przypadkiem wpadac na siebie w lesie? odp: w chuj). pare scen bardzo-bardzo drastycznych".
"a, i w ogolnym przezywaniu i przejmowaniu sie bardzo przeszkadzal ladny dekolt glownej bohaterki."


piątek, 15 stycznia 2010

Road Trip

piątek, 15 stycznia

W sumie zapomniałem napisać, że oprócz obłędnych widoków wczoraj w nocy (właściwie), rano, po raz pierwszy od wielu dni niebo nie było zachmurzone, więc cały krajobraz w tym mrozie wyglądał jeszcze obłędniej. Skrzenie, białościzna i niezwykła ostrość obrazu.

Bo właśnie dzisiaj sporo za mgłą, ale mróz trzymie. Poszedłem na skróty i korzystam z presetów, ale maszyna jest fajna.

Pyszczku zrobiło agua de valencia i obejrzeliśmy Road Trip (2000) — komedia trochę koledżowa, ale wesoło było. Przypomniało mi się, że Tom Green kiedyś prowadził głupie talk szoły w amerykańskiej tv.

Nr 1 draftu nie zagra. Co oni się tam mają w tych żagłówkach.

czwartek, 14 stycznia 2010

Ale Mróz!

czwartek, 14 stycznia

Łał! 17 poniżej! Aż przez spodnie czułem dzisiejszy mróz. Zaczęło się wczoraj wieczorem, szczególnie jak wracałem z grania z Wojtem. Okoliczny świat wyglądał obłędnie, zwłaszcza oszronione drzewa i krzewy. Aż musiałem sprawdzić organoleptycznie, jak smakują. Jeden krzewem, drugi mniej krzewem. I tak dobrze, że to nie kawałek metalu, co nie?

X-(wo)man — Emma Frost:
znany zespół celtycki:

także David Frost show:

oczywiście koleżanka 007, Amanda:

i tradycja:

***
A ponadto jechałem (stałem) ponad godzinę do Wrzeszcza, nie zdążyłem do sklepów. Ale próba elektryczna z Wojtem bardziej emocjonująca niż akustyczna. Okazało się, że znakomita część numerów po prostu lepiej brzmi. I nawet będzie można zostawić pojedyncze, wyraziste ślady, np. gitara + wokal, i dopiero potem jakieś dodatki. To jest coś. Jak dwa lata temu, zaczyna się zabawa.

środa, 13 stycznia 2010

Pavement — Brighten the corners — Nicene Creedence Ed.

środa, 13 stycznia

Temperatura w okolicach zera, więc o puszystości śniegu już mowy być nie może, zwłaszcza że nowy się nie urodził. Widziałem wczoraj fragment meczu o Puchar Narodów Afryki. Z założenia ie oglądam, akurat jadłem krupnik.

Pavement — Brighten the corners — Nicene Creedence Ed. — to sympatyczne wydarzenie, zwłaszcza, że lubię późny okres Pavement. Od "Wowee Zowee" po "Terror Twilight" wszystko (prawie) piosenkarsko wydaje się genialne. I jakość nagrań już jest rasowa nawet przy out-takes. News o reaktywacji i koncertach mnie nie podnieca specjalnie.

No i koronny dowód, że możemy sobie nagrać 20 piosenek, ale na płytę wybrać musimy max. 12.
***
Do miksowania zabieram się jak pies do jeża. Mam rozterki, które mógłbym przyrównać do wątpliwości wyśmiewanych przez mnie bohaterów ostatnio oglądanego filmu Allena. Czy bas zmodyfikowac już teraz? czy dopasować do ściany gitar? pogłos na werbel? powinien być, ale na razie podoba mi się jak jest, więc? equalizacja basu na soprany? czy na fuzz?...

Obejrzeliśmy Mean Machine (2001), bo Vinnie Jones w filmie zawsze dobrze wygląda (Statham też tam "gra"), występuje brutalny angielski dżołk, różne wersje wymowy z brytyjskiego królestwa i dobry podkład muzyczny, nawet momentami śmieszne, choć film prościutki.


wtorek, 12 stycznia 2010

zimunia

wtorek, 12 grudnia

Sideways (2004) (to ten film o tym, jak jeżdżą i piją wino i gra tam koleś ze "skrzydeł") bardzo przyzwoity, śmieszny momentami, dobrze zagrany, miło się oglądało. Aczkolwiek należy nadmienić: zachowanie jednego z bohaterów było NAGANNE MORALNIE!
***
Virginia Madsen
Sandra Oh
Paul Giamatti

Thomas Haden Church

W ogóle wczoraj mieliśmy udany wieczór, ponieważ zakupiliśmy ełur (ciekawostka — tylko w Polsce? — pani nie przyznała się, że nie pobierają prowizji, dopiero na uwagę Pyszczku, że w innym oddziale poinformowano nas, że w przypadku mania konta w tym banku, prowizji nie ma), i w ogóle szliśmy między tymi zaspami śniegowymi, wokół światła dzielni, tereny zielone miejscami wypełnione choinkami, a na nich świąteczne kolorowe światełka — po prostu jak bohaterowie "on her majesty's secret service" — sceny zimowe.

Potem pliki, pliki, ciekawe, czy będą z tego wyniki.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

ŚNIEŻOWIEC

poniedziałek, 11 stycznia

15/30 rzutów, 8 przechwytów, 5 asyst, 4 straty, 3 zbiórki i nadwerężona stopa, bo depnąłem na piętę Michała, no i gdyby nie to, to byłoby fajnie.

W sobotę się "kurowałem", to znaczy nigdzie nie łaziłem. Nawet mi dobrze szło z poprawianiem wokali do ITNON, kiedy Jurek pożyczył lapsa na imprezę dla dzieciaków, co mi rozwaliło przedpołudnie, ale przez to nadrobiłem z robotą z roboty. A ponadto zabawiałem się w opisywanie zestawu wszystkich nowych filmów i meczów z NIM. Nawet do obiadu oglądaliśmy jakiś mecz z bardzo dawnych czasów, kiedy koszykarze chudzi jak zapałki biegali w przykrótkich spodenkach.
Zrobiliśmy krupnik, co oznacza, że umiemy już kolejną zupę. Pyszczku robiło robotę, a ja zalegałem właściwie.
***
Strange Days (1995) miał dobry pomysł wyjściowy, niby cyber-punk, ale w sumie to przeciętny sensacyjniak z tego wyszedł.

Podobnie było z War (2007) z Jasonem Stathamem i Jetem Li, ale tu wiedzieliśmy czego się spodziewać przecież.

Więc w niedzielę obejrzeliśmy Grease (1978) i to był rewelacyjny pomysł.

Pyszczku robiło robotę ponownie, więc uznałem, że muszę skorzystać z takiego śniegu i pokuśtykałem sobie po parku, aczkolwiek baterie w aparacie siadły od razu. No i słońca nie było.
Trudno sfilmować głębokość śniegu.
Potem zająłem się wtyczkami VST, które kitram od roku, a których nie używałem — solidnie przygotowuję się do miksowania ITNON.
***
Teraz z czystym sumieniem mogę napisać — takiej zimy nie pamiętam! Czyli witajcie wspomnienia z dzieciństwa!
Na dobre zaczęło padać w sobotę, ale wiązało się to z bardzo silnym wiatrem, więc pogoda była niewyjściowa. W niedzielę było podobnie, ale wiatr nieco zelżał, no i zaspy za oknami zaczęły wyglądać imponująco. Więc kiedy dzisiaj rano przedzieraliśmy się przez śniegi (miejscami dziewicze), było prawdziwie zimowo, super i bombowo. I tak byliśmy niemal pierwsi w robocie.
Póki co, mrozik trzyma, a śnieg wciąż pada. Bestia.

stąd:

piątek, 8 stycznia 2010

Archers of Loaf

czwartek, 7 stycznia

W nocy padał jakiś mikry śnieżek, teraz też popaduje podobnie, nieduży mróz to jakoś utrzymuje, przynajmniej biała pierzynka zdołała jakoś przykryć ten poprzedni, nieco zszarzały śnieg.
***
Wczorajszy wieczór poświęciłem na miksowanie tych 3 piosenek KA. Uwijałem się jak w ukropie, zastosowałem parę sprytnych patentów, okazało się, że perkusja z próby lepiej oddaje charakter naszego grania niż rejestracja samej stopy i werbla z dodatkami. Wokal Nicolasa dobrze się wkleja (szczęściarz) i dzięki mojemu doświadczeniu (skromność!) wydziergałem 3 kawałki, w których słychać co grają poszczególne instrumenty, wokal jest na przedzie, a całość sprawia żywego grania.
***
A potem do snu oglądaliśmy świąteczny mecz Cavs-Lakers w wersji HD — całkiem niezły, no i emocje były. (a na foto New Orleans Hornets, kiedy jeszcze rulez).

No proszę, okazało się, że był w latach 90. taki indie-rock band Archers of Loaf (i ja nie znałem!?!), który powinien być w moim katalogu obok Sebadoh.

czwartek, 7 stycznia 2010

Zeszyty don Rigoberta

środa, 6 stycznia

Marcin Gortat szóstą opcją w ataku (8 pkt, 8 zb. 1 as. 1 przechwyt, 1 blok — brawo!), przed Rashardem Lewisem, Vincem Carterem, Jasonem Williamsem = Orlando przegrało kolejny mecz. (mam nadzieję, że nie napiszą podobnej kwestii na blogu nba wieczorem).
Mamy na tyle wygodną sytuację w Polsce, że dobre mecze Gortata cieszą bardziej niż porażki drużyny.
***
Wreszcie coś, co sprawia mi satysfakcję czytelniczą: Amos Oz, "Opowieść o miłości i mroku" (fragmenty) z owej LnŚ 11/12/2004 (świetnie się przy tym bawię, historia rozmowy telefonicznej do nieustannego opowiadania) oraz "Zeszyty don Rigoberta" — nie sądziłem, że Mario Vargas Llosa niemal obecnie, w tak niemłodym wieku napisze tak frywolną powieść utrzymaną w "starym stylu" skontrastowanym ze współczesnymi odniesieniami.
***
Zestresowałem się, że trzeba panu realizatorowi przysłać mp3 numerów, których nie mamy. Wymyśliłem sprytny plan na wtorek (który potem odwołałem) i w tym stresie (miksuję jedno, myślę o drugim) się zabawiałem. Potem znalazłem te perkusje i basy z listopadowej próby (aż dziw, że tego nie wyrzuciłem) i bardzo dobrze, bo byśmy nie zdążyli nagrać wszystkiego. Nagrałem swoje gitary od 18:30 do 20:30 (oraz chórki), potem Nicolas wokal i swoją gitarę od 20:30 do 22:00. Udało się.
***
Można głosować na "Idola":

środa, 6 stycznia 2010

dark majesty

wtorek 5 stycznia (i inne dni)

Old School — film reżysera "KacVegas" i wszystko jasne. Bardzo sympatyczne, wesołe, niezobowiązujące kino. Vince Vaughn — lubię tego aktora, bo szybko nawija.

Nie wiem, co mi się stało w głowę ostatnio, ale przesłuchuję RATM. Zespół, który być może (oprócz Alice in Chaince) "wyrządził" największą szkodę polskim zespołom. K.... - heavy, rap i godzilla. Jakby to było dzisiaj pamiętam, że setki bandów u nas na podwórkach tak grały aż do porzygania. Ale co najśmieszniejsze - wszystkie te numery bardzo dobrze znam.
***
My Blueberry Nights (2007) to była dopiero rozdęta chała. W czasie filmu poszedłem nawet zrobić zdjęcia do kuchni, bo mi ładnie się ułożyły plasterki cytryny w szklaneczce johnie walkera.
***
Pyszczku od trzech dni ma głos jak Darth Vader i inne rodzaje. Szał. Nieustająco chce mi się to powtarzać w ramach nieszkodliwej kpiny.

Pit and the Pendulum (1961) — jak na taki zramolały obraz — teatr, teatr, teatr fuj! (nigdy nie byłem fanem powieści grozy) historia całkiem intrygująca. Nastrój grozy szczególnie podkreślony namalowany wizerunkiem zamku nad brzegiem niespokojnego morza. W porównaniu z jagodowy Maka Smaka Czu Czu — wybitne!

Golden Compass (2007) zyskuje za występowanie Daniela Craiga (cóż zrobić inni aktorzy). Gra też jego kochanica z kasyna. Ponadto jest to opowieść narniopodobna, która jest obejrzalna, ale to już nigdy nie będzie ten sam efekt, jak przy "Władcy Pierścieni". Podobno na podstawie jakiejś wartościwszej od filmu książki. Zupełnie zaskoczyło nas zakończenie, które po prostu otwiera szerokie wrota do sequela. Dark Majestyyyyyy!

2012 (2009) rzecz jasna był obrazem szitopodobnym, gdzie nie omieszkano zastosować żadnego z motywów właściwego filmom katastroficznym wraz z 15-minutową sekwencją jak John Cusack wyciąga kawałek linki z trybów w sprzecie hi-tech. Co za bzdura. Aczkolwiek sądzę, że przed 21.12.2012 może być jakaś fajna ogólnoświatowa histeria.

Ale to nam podsunęło myśl, że powienien powstać film, w którym wszyscy wciąż jeszcze żyjący bohaterowie naszej filmowej młodośći powinni zapobiec światowej katastrofie (w grę wchodzą tacy "seryjni"). W drużynie A wystąpiliby:
Arnold Schwarzenegger
Sylwester Stallone
McGyver
Chuck Norris
Bruce Willis
Jean Claude Van-Damme
Jackie Chan
Policjanci z Miami
Godzilla
jako trzech mędrców agenci 007 — Connery, Moore, Brosnan (sorki Dalton)
i nie byłaby to jakaś liga dżentelmenów.
Taaa, taki film to bym obejrzał.

Przegląd pogodowy, w środę było jeszcz chlapowato, w czwartek już w okolicach zera, ze spadkami nocnymi, w piątek lekki mrozik, w sobotę w okolicach zera, ale coś zaczęło w końcu popadywać, mroczna atmosfera zniechęciła mnie do długiego spaceru, w niedzielę odpowiedni mróz, który utrzymał wczorajszy opad, w poniedziałek mróz podobny, ale podbity sporym, przejmującym wiatrem. Dzisiaj, lekuchno, lekuchno, ale popaduje śnieżek, temp. na razie trzymie.
***

Przegląd działalności życiowej.

W środę zajechałem na salę, gdzie do wtóru szatanów zza ściany dograłem gitary do "brainstorm" oraz wokale do "ketus death III" i hiszpaniozy. Trochę straszne, ale co zrobić — bozia talentu nie dała. Wymyśliłem patent, że gitarę nagrywam do dźwięków z głośnika wokalowego — mega głośność — przynajmniej nie muszę zmagać się z hałasem na słuchawkach. Oczywiście świetnie też przechodzą basy — mogę się zachwycać ITNON.

W czwartek już miałem kaca po tym świetnym wokalu, więc w sylwestra nie musiałem doić, zresztą mieliśmy baby on the board, zatem spędzaliśmy we trzy. Obejrzałem mecz Atlanta-Memphis — właściwie nieciekawy, co zaskakuje to obecna słaba postawa Atlanty wobec tego, co było na początku sezonu. "Golden Compass" i potem — naprawdę nie ja powiedziałem pierwszy James Bond — niejako na życzenie dziecka "Casino Royale" — jak kończyć rok, to dobrze! 5 minut na dworze i z powrotem do domu. Byliśmy też w pracy do 14.

Piątek. Długi spacer, potem rodzinne zawijanie do domu, więc zaszyłem się w drugim pokoju i zająłem się meczem nba. All Star Game z 1997 roku sprawił mi o wiele więcej przyjemności niż wszystkie ostatnie obejrzane regularne. Może dlatego, że ich wszystkich wciąż dobrze znam?

Sobota niemrawa, sklep, mecz i doprawdy nie pamiętam. Mecz Boston-76ers. Boston zawsze fajnie wygląda, ale sędziowie popsuli mecz, Celtics przegrali i tyle z tego miałem. W niedzielę zaś próba (wrrrrr...) o 12, ustaliliśmy numery na nagrywanie, Nicolas powspominał ostatni występ, zmienił aranżację reggae, skończyłem czytać "Wyspę dnia poprzedniego" i odniosłem wrażenie, że nie jest to rzecz, która musiała powstać (brawo Vreen i inne piosenki). Znowu zajrzałem do swoich wokali i znowu zapłakałem.
W poniedziałek rewolucja, ustawiłem głośniki na przeciwko ryja, na wysokości uszu. Strasznie dziwnie ten dźwięk brzmi. Lepię "ketusa III" po omacku, bo chcę sprawdzić, jak to jest miksować nie na słuchawkach. Nie mam pojęcia, jak to będzie na innym sprzęcie, bo brzmienie na tyle mi się podoba, że nie wykonuję korekcji zalecanej przez EiS i nie zawężam częstotliwości tylko działam tłumikami w celu ustalenia poziomów. Na głośnikach "bliskiego pola" jest ok, ale na słuchawkach teraz nie da się tego słuchać. W piosence na pierwszy plan wysuwam wokal. Słucham i płaczę.