poniedziałek, 24 sierpnia 2009

the lato is over

poniedziałek, 24 sierpnia
Gdyby (nie daj boże!) zdarzyła się różna od liczby startów liczba lądowań, to pamiętajcie mnie raczej poważnie, ot tak:

Zatem w ramach tzw. dobrych rad wuja Mata cóż mogę rzec? Droga młodzieży: życie to głównie zakupy w lidlu, robienie obiadów, zmywanie naczyń, sprzątanie mieszkania dwa razy w roku przed świętami, czasem jak ktoś zapowie wizytę. Naprawdę nie ma czasu dla siebie. Niestety.
Najważniejsze: bogato się urodzić. Można bogato się ożenić, ale z tym mogą się wiązać niekorzystne zobowiązania. Grunt to się nie przejmować, zdrowo się odżywiać, nie chudnąć, nie grubieć. Nie denerwować się, bo to szkodzi zdrowiu. Nie wywoływać wilka z lasu. Korzystać póki czas. Brać jak dają. Itd.
***
Przedostatnia scena "Manhattanu" pokazuje Allena, jak leży na kozetce i wymyśla:
"(...) Pomysł na krótkie opowiadanie o ludziach z Manhattanu, którzy ciągle tworzą te naprawdę niepotrzebne problemy neurotyczne dla siebie, bo to ich powstrzymuje od zajmowania się bardziej skomplikowanymi, przerażającymi problemami dotyczącymi... wszechświata. Bądźmy... To musi być optymistyczne (...)";
przypomina mi młodzieńcze rozważania, że osoby w bieżącym otoczeniu wolą się zajmować czynszem i wyglądem na imieniny u cioci miast NAPRAWDĘ WAŻNYMI SPRAWAMI. I tu miałem na myśli właśnie wszechświat itp. hi hi. Eh, młodość.
***
W gruncie rzeczy kwestia wygląda jak pod koniec odcinka Czarnej Żmiji: właśnie ktoś wrzucił do ognia jedyny rękopis twojej powieści, którą pisałeś 7 lat. W sumie i tak jesteśmy cwanymi świniopasami, którzy akurat mają fart, że żyją w dobie komputerów. Ktoś, kto stworzył komputer (a potem internet) jest bogiem.
***
Bardzo dawno temu nagraliśmy z Johnym piosenkę, której nadaliśmy tytuł: "Goodbye Sayonara" — oczywiście nie mając pojęcia, że to znaczy to samo. A więc zanim znów popadnę w tani sentymentalizm i zacznę wymieniać, kto dziedziczy moje niedokończone dzieła muzyczne robię do Was oczy:

i mówię:
"Goodbye Sayonara".
Następny wpis po wczasach.
p.s. lato się ma ku końcowi — temperatury w nocy jednak nie oszukują

piątek, 21 sierpnia 2009

korzenie

Właśnie zacząłem wielce pasjonującą lekturę "Historia chrześcijaństwa" Paula Johnsona, klasyczna pop-historia dla trochę zainteresowanych. Naprawdę okejowe są takie lektury, ponieważ zawierają podstawowy element badawczy (bibliografia, cytacje i te szmery), a jednocześnie są napisane jak "poważna" powieść sensacyjna — amerykanie jednak umieją sprzedawać takie sztuczki. Esseńczycy, klasztor w Qumran itp., np. judaizm — podobnież miast serwowanej nam opcji były co najmniej 24 sekty, który były co prawda monoteistyczne, ale w ogóle się nie lubili :)
Jest to absolutnie nieprawdopodobne z dzisiejszego punktu widzenia — mieć takiego hopla na punkcie religii. A nam w Polsce się wydaje, że mamy jakieś rozdrobnienie partyjne, bo 36-milionowym państwie jest ok. 100 partii. Oczywiście na myśl przychodzi "partia wyzwolenia palestyny" z "Żywota Briana", ale po prawdzie, oni tam chyba mieli tak na serio. To tak jakby na mojej dzielnicy nagle zbierały się stowarzyszenia i w każdym bloku była frakcja, która miałaby rozbieżne cele z frakcją z bloku obok. A tymczasem my rozpoznajemy jeno sąsiadów z naprzeciwka oraz dwóch z góry: jeden chodzi w czerwonej kurtce, a drugi nie :)
— ich żon już nie kojarzymy.
***
Insza inszość. Edward Prus i jego "Zapomniany ataman". Miałem rację, że lektura ciekawa, aczkolwiek podejrzana. Po błędach literowych, dotyczących składu i innych oraz po zestawie publikacji wydawnictwa NORTOM podejrzewam, że publikuje tam ktoś o ustalonych poglądach, kto sam opłaca wydanie swojego dzieła. Oczywiście Roman Dmowski nie płacił za swoje produkcje, ale Maciej Giertych, Benedykt Stefan Zima i Edward Prus raczej tak. Taka Zosia Samosia.
Niezależnie od nagięcia autora, zestaw faktów jest jednak niezmiernie ciekawy, dokładnie w tematyce stosunków ukraińsko-niemiecko-polsko-sowiecko-żydowskich na szeroko pojetej Ukrainie w latach II wojny światowej. Wykłady co prawda są niespójne, rozwlekłe, momentami bałaganiarskie, w dodatku upstrzone inwektywami (cyt. niedokładnie: "że jednak banderowcy nawet dzisiaj usiłują zatuszować swoje zbrodnie przypisując je bulbowcom"), ale warte uwagi.
I tutaj inny przykład podziałów, na które przeciętny człowiek nie zwraca uwagi, chyba że jest indie-rockowcem i zna kilka zespołów z okolicy. Rzecz dotyczy chwili obecnej (!) (a podobno od czasu pomarańczowej rewolucji wiemy już wszystko):
"(...) odróżnia się obecnie wśród Ukraińców:
1. starych obywateli radzieckich, mieszkańców ,
2. tzw. zapadników, z zachodnich obwodów Ukraińskiej Republiki Radzieckiej.
Wśród tych należy jeszcze wyróżnić:
a) Galicjan, a raczej Haliczan,
b) Wołyniaków,
c) mieszkańców Zakarpacia.
Oprócz tego są jeszcze Ukraińcy na Bukowinie i w Besarabii...". A potem następuje podział na świadomych Ukraińców i tzw. chochołów. Ta.
***
Tymczasem u nas, w oderwaniu od korzeni i ogólnym otumanieniu jedyne podziały dotyczą kwestii, czy jesteś kibicem Lechii czy Arki. W ogóle można uznać, że historia, o której będzie można poczytać w podręcznikach, będzie miała niewiele wspólnego z życiową aktywnością zwykłego obywatela. Ot, może napiszą o prezydentach, raz "nasz", potem komuch, potem "ich" z bliźniakiem do pary, a w ogóle naszego kraju nie ma, upadł ZSRR i do czasu Rosji Putina nic się nie działo, wszystko jest etapem przejściowym do dominacji Chin.
***
Tak se myślę (ho ho! gratulacje!), że obecnie historia świata w naszej części świata to historia piłki nożnej: Real Madryt, Barcelona, MU, Milan, Beckham, Ch. Ronaldo, kto za ile sprzedany, kto zdobył mistrzostwo świata, ile razy liga mistrzów, koszulki, karnety. Może czasem tenis — arystokracja. Jak historię będzie pisał brytol — będzie krykiet, jak amerykaniec — baseball, futbol, koszykówka dopiero na trzecim miejscu.
Hm.
***
Takie "genialne" zdjęcie widziałem w wyborczej. Myślicie sobie: Zaspa (Gdańsk-Zaspa — dla czytających na południe od Pruszcza Gd.).
Chuja tam.

Czuję się historycznie zubożony i wykorzeniony.


czwartek, 20 sierpnia 2009

Anioły i demony


czwartek, 20 sierpnia
Takie to sprawy były. W poniedziałek pojechałem do Endriusa, gdzie zainstalowaliśmy moją 4-kanałową kartę (z powodzeniem), zrobiliśmy foldery, zaimportowaliśmy podkłady, metronomy i takie tam. Sprawdziliśmy, czy się nagrywa i wszystko poszło ok. Endriu opowiadał, jak to było na festiwalu El-muzyki w Cekcynie (Endriu — III miejsce!). Przygotowania jak trzeba.

W drodze powrotnej zahaczyłem o kerfur i zakupiłem cukier żydujący. Wieczorkiem zasiadłem w domu, obrałem agresty i inne porzeczki, aż mi zeszło do północy. Ciężka praca.

Była śmieszna sceneria, kiedy zacząłem robić pompki (po ciemaku) i nadziałem się okolicami oka na szklankę, którą zostawiłem na podłodze. Szybkie użycie lodu spowodowało, że nie miałem trwałych śladów następnego dnia (niewielkie zaczerwienienie), więc niewinny żarcik, że Skarbie mnie bije nie udał się do końca.

We wtorek udałem się na salę, zaś Skarbie z sukcesem zaprawiło owoce w słoiki. Przybył Endrius, nastwiliśmy zestaw kabli, mikrofonów i stojaków, i gdzieś od 19:15 do 21:15 pojechaliśmy chyba z 6 piosenkami. Ogólnie szło całkiem nieźle, udało mi się zagrać podstawowe rytmy, kilka przejść.
Wydaje się, że niedoskonałości będzie można zatuszować tymi sprawniejszymi fragmentami. Klimat perkusji odpowiedni do utworów chyba jest zachowany (miotełki, miękkie pałki, powolny wyraźny rytm). Pracowicie spędzony wieczór. Podczas drogi powrotnej Endriu opowiadał o swojej wakacyjnej pracy w Wiśle, na obozie wokalnym dla dzieci (nagrywa tam).


W środę wreszcie trochę czasu dla siebie. Fryzjer (zrobiłem się na bóstwo), pojedynczy dokument z agentem 007. To co robi wrażenie, a na co - w dobie komputerów i zmasowanego kina akcji — w ogóle nie zwraca się uwagi, to prawdziwe występy kaskaderskie, które były kręcone tradycyjnymi metodami, z udziałem osób, o których obecnie nikt nie ma pojęcia, którzy nierzadko ryzykowali swoim życiem, wykonując numery niejednokrotnie raz w życiu, do tego czy innego filmu. Vide skok narciarza z krawędzi skały w "The spy who loved me". Dobrze jest wrócić do domu.

Wieczorem oglądaliśmy kryminalną przygodę wg Browna "Anioły i demony". Sympatycznie.


środa, 19 sierpnia 2009

Evelyn Waugh

poniedziałek, 17 sierpnia
Nie wiem czemu wydawało mi się, że do Tomka jedzie się strasznie długo (fakt, że tam kawałek piechotą od skm), a przecież to raptem za Zaspą, nie naczytałem się. Fakt też, że środki komunikacji podpasowały. Dokonaliśmy wymiany towarowej (oj, znowu Skarbie będzie słuchać i płakać) (mówi, że czuje taki niepokój w żołądku), okazało się, że Tomek już bardzo dawno zrobił teksty do ITNON — klasa. Otrzymałem "Columbus meets Arszyn" — będzie co komentować. No i bestseller na serpencie — brawo!

Mówił Tomek, że część niemieckich niezal-wydawnictw przechodzi na wydawanie niezal-kaset. Może to jest jakaś myśl, w końcu jestem jednym z ostatnich, który słucha walkmana. Ale jak tam zrobić nadruk na tej kasecie?
Zaś co mnie zdziwiło najbardziej, iż Tomek wyznaje się sporo na siatkówce polskiej męskiej, i potrafi wymienić w jakim klubie grają jacy siatkarze, zaś z tabeli potrafi wyczytać, kto zdobył punkt itd. (akurat trwał mecz eliminacyjny Polska-Słowenia). Takie buty.

W sobotę pogoda nie dopisała, więc ponieważ i tak planowaliśmy raz wybrać się na jarmark, to wypadło teraz. Nie kupiliśmy żadnej książki. Trafiły nam się jedynie kasety magnetofonowe za 1 zł. Np. Afghan Whigs "1965", Buffalo Tom, Drugstore, Swell — pomysleć, że kiedyś taki towar trzeba było kupować za prawdziwą gotówkę.
Po powrocie (późno) zrobiliśmy ciasto, upiekliśmy pizzę (tradycyjnie dobra) i powoli trzeba było się zbierać. Po 20 byliśmy u Jerzych i graliśmy w monopol zapijąc żołądkową gorzką z miętą ze spritem. Ale już złota gorzka z miętą on the rocks była zbyt hard-core'owa. I tak skończyliśmy koło północy.

W niedzielę pogoda okazała się akuratna na plażę, więc już o 10 zebraliśmy się rowerami, po czym nastąpiły dwie przygody:
— najpierw super torba wkręciła się w koło i zgniotła maksymalnie puszkę piwa, które rozlało się definitywnie (jaka strata!) (później okazało się, że zgniotła dwie — podwójna strata — ale wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy)
— potem, już w Gdańsku w moim rowerze odpadła zębatka z tylnego koła, co uniemożliwiło dalszą jazdę.
Za dobrą radą Skarbie postanowiliśmy wrócić na chatę, udało się nam nawet to sprawnie, Skarbie pedałowało ile sił w nogach, ja zaś trzymałem ją za siodełko i wiozłem się swobodnie (na zakrętach było ryzykownie, ale daliśmy radę).
Więc ponownie, już około 12 wybraliśmy się na plażę, tym razem tradycyjnymi środkami komunikacji. I postanowiliśmy zostać tam cały długi dzień, wypiekając się i obsypując piaskiem (mocno wiało). A właśnie, drugą część obiadu z poprzedniego dnia spożyliśmy na plaży — pycha.

Właśnie, od kilku dni oglądaliśmy film "Znowu w Brideshead" na podstawie powieści Evelyn Waugh, którą czytaliśmy bodaj w zeszłe wakacje, a z którym kiedyś zapoznałem się podczas lektury lektur do magisterki o literaturze camp. W sumie nieźle, że film — który określiłem mianem "nie dla kibiców lechii" — rozłożyliśmy sobie na części, bo trochę był długi. Chociaż i tak w sposób skrótowy pokazał cały konflikt między "parweniuszem" a wychowankami arystokracji, a w szczególności tę niszczącą siłę religii (i macierzyństwa).
W gruncie rzeczy pierwsza część filmu — opisująca specyficzne miłosno-erotyczne konotacje między trojgiem młodych ludzi była chyba ciekawsza.

piątek, 14 sierpnia 2009

Młody Sherlock Holmes i piramida strachu

piątek, 14 sierpnia
Poniedziałek — relaks, wtorek — próba w pełnym składzie, zaskakująco o 18. Szybko, wyjątkowo dobrze. Potem film z dzieciństwa, na którym byliśmy w kinie. Wtedy to były przeżycia!
"Młody Sherlock Holmes i piramida strachu".
(nie da się nie odczuć, że w jakimś stopniu ten film Spielberga miał wpływ na filmową wersję Harry'ego Pottera)
W środę coś się zrypało w robocie, a już poważnym ciosem było to, że ściągnąłem 45 plików do dvd, a 46 był popsuty! Tragedia. I niestety, nie będzie pełnej kolekcji.

Wybrałem się na spotkanie pożegnalne z Ciotką, a wieczorem obejrzałem kawałek meczu (nie piszę: futbolowego) Polska-Grecja 2-0. Odebrałem komputer-laptop.

W czwartek leniuchowałem (no dobra, pilnie przygotowywałem się do wizyty) przeglądając płyty z mp3 i filmami. Odnalazłem JAPANDROIDS (wielka radość).

Poczułem się niezwykle klarownie i spokojnie móc znowu katalogować pliki i archiwizować je poprzez wypalanie. Sama przyjemność.

środa, 12 sierpnia 2009

Manhattan

niedziela, 9 sierpnia

Zdaje się, że w piątek już nie zapomniałem walkmana na salę i poćwiczyłem co tam miałem.W sobotę ruszyliśmy na plażę rowerami z Danką. Była wielka radość, gdyż Skarbie pijąc piwo wygrało piwo extra. Do odebrania w sklepie. O ile nas nie oszukają.
W drodze powrotnej Skarbie zaliczyło żywopłot i szczęśliwie upadło bez szwanku. Roweru nic się nie stało.
***
Zrobiliśmy szybkie oczyszczanie ciał, by zdążyć na autobus oszą o 16:20. I jakież szczęście nas spotkało! Zrobili wyprzedaż książek. Na przykład "Literatura Greków i Rzymian" Kubiaka za 15 zeta, ale wybraliśmy naście innych, do 10 zeta za sztukę. Pełen plecak. Dobrze, że zadzwonił Piotr, bo inaczej zajęłoby to nam jeszcze więcej. Dokupiliśmy 10 piw "Łomża" (mam o nim dobre zdanie) i ruszyliśmy na działkę, gdzie jedząc i pijąc spędziliśmy czas do 21.
***
W niedzielę (ho, ho!) ponownie wyruszyliśmy rowerami na plażę, gdzie nieźle się opalaliśmy. Woda była stosunkowo ciepła, jak poprzedniego dnia (zaryzykowałbym stwierdzenie, że NAWET 19 stopni), ale wiał mocniejszy, chłodniejszy wiatr. Po powrocie nawet nam nie chciało się jeść obiadu.


Wieczorem doobejrzeliśmy do końca "Manhattan" Allena. Oczywiście najbardziej cenię błyskotliwe teksty Allenowskie. Ale co dziwnego, miałem kiedyś ten film przegrany na kasetę VHS, i on urywał się na ostatniej scenie, ale nie było końcówki. I kiedy ogladałem (kilka razy?), to zawsze myślałem, że to jednak kończy się źle — czyli dramat. A teraz patrzę, że to jednak nie kończy się źle — czyli melodramat. Teraz pytanie, czy tamta końcówka na VHS była naprawdę ucięta, czy też jest nieucięta, tylko ja inaczej ją odbieram. Ktoś ma działające video?

poniedziałek, 10 sierpnia 2009

Lovely Allen

piątek, 7 sierpnia
No proszę, dopiero wczoraj usłyszałem hymniczne "Lovely Allen" by Holy Fuck. Imponujące. W jakimś stopniu przypomina mi zapomniane TRANS AM. No i fantastycznie nagrana perkusja. Petarda. Nie powiem, że całą tę płytę chwytam w całości, ale "Lovely Allen" to mistrzostwo świata. Mój boże — jaki killer! (uwaga! lepiej słuchać głośno na kolumnach, na słuchawkach nie ma tego efektu).
http://www.myspace.com/holyfuck

***
Barry występuje w różnych intrygujących kombinacjach, np. "Ultra-Lounge, Vol. 07 - The Crime Scene", czy "Rejected & Unused Scores, Vol. 1". Przy okazji trafiają się takie czadowe swingujące rzeczy do przyjemnego słuchania, jak: "The Silencers" (1966) (Elmer Bernstein).
***
Przeczytałem "Europa walczy 1939-1945. Nie takie proste zwycięstwo" — Normana Daviesa. I nie powiem, może byłem trochę rozczarowany pewną ogólnikowością i może faktem, że "to wszystko już wiedziałem" (powiedzmy — w zarysie), ale ogólnie muszę się zgodzić, że to po prostu książka napisana do czytelnika z szeroko rozumianego Zachodu. Ta opinia dość odpowiednio to wyraża:
http://www.konflikty.pl/a,1680-1,Ksiazki,Europa_walczy_1939-1945._Nie_takie_proste_zwyciestwo_-_Norman_Davies.html

Więc Davis ma lepsze książki na rozkładzie, co nie znaczy, że tę należy odrzucić. Zdecydowanie jednak wolę pełne monografie.

Co innego jednak przychodzi mi na myśl. Iż okres "odwliży" u naszych wschodnich sąsiadów trwał bardzo krótko, "zachodnia opinia publiczna" dość gładko przełknęła "niedoskonałości demokratycznych procedur wyborczych", nowy car ma równie pożądaną sylwetkę i argumenty do partnerstwa, jak jego poprzednicy. Tego obrazu nie mącą dotychczasowe "wojny domowe", które wciąż przecież są przejawem totalitaryzmu (patrz Gruzja). Po prawdzie czarny wujek Obama będzie wolał się spotykać z bladym wujkiem Putinem, a inne Niemry i Francuziki wolą się dogadywać z dużym strategicznym potężcą (niezależnie od tego, że polityczno-militarna siła Rosji i USA przestaje powoli mieć znaczenie wobec handlowej ofensywy Cin). I niestety zostanie tak na stałe, że popiskiwania (termin od Davisa) małych krajów jak Polska będą ignorowane (lub poświęcane idei "drobnych uległości").
Bowiem, czy w podstawówce nie lepiej było się kolegować z wyrośniętymi chłopakami, którzy dobrze grali w piłę niż z kujonami w okularkach?
(notabene, ani z Polski kujon, ani inna osobowość, cytując niedokładnie Bartoszewskiego, ani z nas panna ładna, ani sympatyczna). Pi, piiii.

piątek, 7 sierpnia 2009

Jane Mansfield

czwartek, 6 sierpnia

Co rusz są jakieś powtórki Adamka czy Gołoty w tv. Grzeją atmosferę, choć pojedynek zupełnie niepotrzebny. Ale trzeba przyznać, że kilka walk Gołoty (rundy 5-12 raczej, he he) było naprawdę imponujących, skakał jak królik po tym ringu i nawalał naprawdę szybkimi seriami. Adamek ma pecha, że nie ma dla niego przeciwników w tej jego przejściowej wadze.

Faktem jest, że większość gości nie robi na mnie wrażenia, bo jak ich miałem okazję oglądać (Holyfield, Tyson, De la Hoya, Jones Jr, Floyd Mayweather, Hopkins), to już byli starzy albo pozakańczali kariery. Reszta to płotki (i emeryci). Powiedzmy Kliczko jest niezniszczalny, ale okropnie się go ogląda. Notabene, Lennox Lewis pokazał mu miejsce w szeregu i on właściwie pozostaje ostatnią nizaprzeczalną gwiazdą boksu.

Więc wyszło, że ostatnimi czasy największe jaja ma maluch Manny Pacquiao, to co wyprawiał w ostatnich walkach było imponujące. Jeżeli teraz pokona Miguela Cotto (większa masa, większe umiejętności — obecnie — od poprzednich przeciwników) to będzie mistrzem wszechwag.Ale co ja się tam znam na boksie.

Najważniejsze, że mam na kartce z gazety z lat 80. XX wieku, na papierze kredowym, zdjęcie z pojednku Ali-Frazier. Oczywiście przykleiłem sobie kiedyś na ścianę. Co prawda teraz ważniejszy byłby opis, który znajduje się po drugiej stronie zdjęcia, ale zdjęcie też może być.
Nie udawało się, nie udawało się i kiedy dojrzewają aronie właśnie wczoraj pojechałem na działkę. Trasa taka sama jak ostatnio (aczkolwiek bez dramatów ze złamaniem ośki). Bite 50 minut w każdą stronę, do — ciepło, upalnie, słonecznie; z — szarówka, wieczorny chłód, emocje z jazdy w ciemnym lesie. Przyjemnie się jechało, choć w powrotem wolałbym bardziej za dnia, momentami przypominało to lekki survival, szczególnie przy szybkiej jeździe, po piachu, między korzeniami. Dobrze, że ścieżka obcykana. Na działce przykrycie drzewka firanką to nie był duży problem, więcej czasu spędziliśmy chyba na kawie, słuchając muzyki z bonda (miałem w walkmanie).Oczywiście głównym zmartwieniem pozostaje fakt, że działki jednak zabierają w związku z rozbudową węzła przy oszą. Szkoda, bo to jednak był dla nich wypasik, a są w miarę wyjątkowi, jeżeli chodzi o rozbudowę działki, jej zadbanie i ilość czasu tam spędzanego. Tych dużych (15-metrowych?) świerków i brzozy już raczej nie wywiozą stamtąd.

Smog — Rain On Lens (2001) — wcześniej nie słyszałem. Przeczytałem mały wpis, że być może najlepsza płyta. No może rzeczywiście zaraz za tegoroczną.

Jane Mansfield. Pamiętam jej foto wycinane z gazet, które moja matula wklejała do zeszytów.
Kilka z nich jeszcze mam.

Śmieszna jest ta sekwencja zdjęć z Zośką Loren.

Na przykład na zdjęciu z okolic basenu klimat jak z wczesnych bondów.

czwartek, 6 sierpnia 2009

Matt Monro

Matt Monro — w moim wypadku znany z piosenki "From Russia with love" dysponuje fantastycznym głosem. I co prawda większość jego piosenek jest na jedno kopyto i zakańcza się tym samym, dłuuuuugim trzymaniem dźwięku, ale ponadto ma się samą przyjemność słuchania w wersji best off.
Innymi słowy, komu znudził się Frank Sinatra i osłuchane przeboje — warto sięgnąć.
Właściwie oprócz żartów ze mnie, to wszystkie są dozwolone, na przykład dowcip o Otylii i pragnieniu jest wręcz genialny. Po prostu inwencja ludzka mnie zadziwia i (na przykład w kwestii wulgarnych dowcipów) bawi:

***
Uwaga, ważne. W piątek, a następnie poniedziałek załadowałem nakładki do "In the wake of God".
Pierwsza, "nowe ulepszenia" dająca nowe możliwości rozwoju i kilka innych form POTWORÓW! Bardzo ważne, mówiłem. Między innymi Ifryt Radża, ha!
Druga, nakładka z językiem polskim, która nawet działa, więc w końcu wiemy, w co gramy (przynajmniej w kwesti WoG-yfikacji, no). I na sam koniec update z polskimi czcionkami, żeby nie przedzierać się przez tę gęstwę krzaczków. No to do dzieła!
***
środa, 5 sierpnia
Pogoda na razie nie zwalnia. We wtorek wybrałem się na salę potrenować. Co prawda nie zabrałem najważniejszej rzeczy, czyli kasety z podkładami, ale za to miałem trochę w głowie, więc ćwiczyłem mozolnie te fragmenty co trzeba. Uruchomiłem też wzmacniacz wokalny, i po 2 godzianach wciąż działał. Więc zaczynam podejrzewać, że jednak wejście może być rozdrażliwone, i przez to skakanie Jurka się wyhacza w trakcie gry. No, sprawdzimy na mokro.
***
Po chwilowej zapaści (zapewne wywołanej pewną słabością soundtracków), nowy zestaw kasetowy "Man with the golden gun" + "Moonraker" sprawdza się znakomicie. Ponadto zapocząłem inne muzyki filmowe Johna Barry'ego. O wrażeniach napiszę później.
***
Jakby mnie zapytali, co chciałbym robić w życiu, mógłbym odpowiedzieć: "ściągać".

wtorek, 4 sierpnia 2009

lipiec

piątek, 31 lipca
Najlepszy lipiec ever, od czasów dzieciństwa. Wiadomo. Wtedy wakacje zawsze były najlepsze (nawet jeżeli nie były), nawet te 3-miesięczne, ze studiów, nie były lepsze. Jestem naprawdę zachwycony pogodą w lipcu tego roku.
Yo La Tengo — Popular Songs (2009) tradycyjnie zachwycające (może słabsze niż ostatnio), ale dla mnie zawsze synonim niezależności, jakiej trudno dotknąć. Niby pop, ale zagrany niepopowo, niby rock, ale miękki i ciepły. Niby nic specjalnego na gitarach, wokale niespecjalne, ale jakże w całości to pięknie gra.
Bill Callahan — Sometimes I Wish We Were An Eagle (2009) — kurcze, Bill nagrał moją płytę. No dobra, moja będzie bardziej prosta, uzbrojona w piosenki zwrotkowo-refrenowe. Ale smyczki takie będę chciał. Natomiast rytm i perkusja (stopa, werbel, stopa, werbel, kilka tomów — właśnie tak ma być).
***
poniedziałek, 3 sierpnia
Mam lenia. W piątek też miałem. W piątek podjąłem się nawet wysiłku zatelefonowania w celu przejażdzki na działkę, ale działki ine było. Dzisiaj jeno spojrzałem, czy zbierają się chmury mogące sygnalizować deszcz, były — więc nie musiałem dzwonić by jechać.
***
W piątek robiłem chyba te same pasjonujące rzeczy co dzisiaj — zajrzałem nawet do obróbki zdjęć z Hiszpani. W końcu to z zeszłego roku — warto uregulować tę kwestię. Na razie opracowana 1/3 folderów.
***
W sobotę sytuacja była jasna: pogoda — jedziemy na plażę. Tym razem było gorąco, na tyle by zaliczyć jedno zanurzenie w wodzie (drugiego bym się nie podjął — zmrażało dokumentnie). Tym razem jechaliśmy odwrotnie, by zakupić w Gdańsku degażówki, potem zatrzymaliśmy się w centrum Stogów na zakupy spożywcze.Kiedy wróciliśmy do domu (na plecach mam takie różowe koło, akurat w obszarze, do którego nie sięgnąłem dłońmi), było już stosunkowo późno, więc obiad, ja skoczyłem na zakup do lidla i bomi.
***
Wieczorem przyszedł Jerzy, oprócz mięty przyniósł jeszcze limonki i inne słodycze, więc impreza się zaczęła. Mojito wypadło pozytywnie, aczkolwiek wyraźnie brakowało lodu oraz słomek. Jerzy przyniósł ze sobą monopol, więc oczywiście wygrał. Potem graliśmy naszymi kartami w 3/5/8, ale też wygrał (sromotnie) Jerzy. 80-procentowy rum zszedł. I okazało się, że jest pół do drugiej. Co mnie zdziwiło, że płyta "Perfect from now on" Built to Spill, której m.in. słuchaliśmy, w przypadku której do słuchania rozkładałem dywanik, i boso zabierałem się klęcząc w stronę zachodu — obecnie wydaje się nieco stara? nudnawa? nieniezwykła? Muszę to sprawdzić na trzeźwo.
***
Na szczęście bez pomocy obudziłem się w okolicach 9, czułem się jak młody bóg. Skarbie czuła się tylko młoda. Śniadanie było wyjątkowo parówkowe, wybraliśmy się na Żabi Kruk. Się zdenerwowałem, że zabrali już wszystkie canoe, na szczęście ciotka chciała płynąć jedynką, więc myśmy popłynęli dwójką. Zrobiliśmy tradycyjną trasę w kółeczko, w przeciwiństwie do godzin porannych pogoda zrobiła się bardzo słoneczna, wobec czego postanowiłem się poopalać. Około 14 zakończyliśmy kajakowanie, dołączyliśmy matulę do zestawu i poszliśmy jeść w knajpce na Piwnej. Okazało się, że obiad był dla mnie za duży (oprócz tego, że nie dość smaczny), bo po nim poczułem się objedzony, zmęczony i nieruchawy. Przeszliśmy kawałek pchilm targiem — właściwie najlepszy fragment tego szumnego przedsięwzięcia zwanego jarmarkiem, po czym usadowiliśmy się na na Targu Węglowym, by w towarzystwie osób w podeszłym wieku mniej lub bardziej pod wpływem alkoholu posłuchać orkiestry dętej straży granicznej i patrzeć na panny wymachujące dzyndzlem, trenujące w pobliskim pałacu młodzieży. Ot taka jarmarczna atrakcja, jak ulał pasująca do małomiasteczkowych ambicji włodarzy naszego miasta.
***
Głupi fakt: w mieście działają dwie wypożyczalnie kajaków, których ilość sprzętu raczej nie przyprawia o ból głowy. Ale okazuje się, że to zupełnie wystacza na 470 tys. mieszkańców.
***
Uff. Po weekendzie pełnym atrakcji i aktywności warto by trochę odpocząć w pracy. No, a dzięki akcji opalanie, wyglądam jak różowa świnka 2!