środa, 30 września 2009

Mam zestaw różnych rzeczy do słuchania,

ale na razie idą mi powoli.
piątek, 25 września
Do momentu, kiedy zaciągnąłem sobie "Cows — Sorry In Pig Minor". ŁaŁ! Po tylu latach wciąż to jest petarda. Jak dla mnie ich najlepsza płyta. Śmiem sądzić, że do dzisiaj w Polsce nie ma tak bezkompromisowo, a jednocześnie miękko zagranej płyty garażowej o naleciałościach rhythm'n'bluesowych z takim oryginalnym wokalem. Mudhoney tylko w niektórych momentach wznosili się na takie wyżyny szaleństwa. Poteżne.
Pamiętam jak wiozłem owego winyla z USA, w siatce pełnej winyli, jakiego szoku doznawałem, kiedy wchodziłem do sklepu muzycznego i widziałem niemal wszystko, co ówcześnie (rok 1998 bodaj) przegrywałem z kaset na kasety. Przy ograniczonych funduszach rzecz polegała tylko na wyborze maksymalnie ultra ważnych płyt.Pewnie dlatego wykrzywił mi się światopogląd muzyczny, bo dziwaczne płyty stały się dla mnie wyznacznikami najlepszej muzyki.

Z kolei THE CLASH — THE VANILLA TAPES (FROM THE 25th ANNIVERSARY LEGACY EDITION OF LONDON CALLING) (2004) to potworne morderstwo. Godzina i siedem minut masakry. No jakoś nie mogę słuchać ich regałowo-punkowych wstawek z próby. Na koniec płyty jest "London calling" w tempie, jakby umierali, a on śpiewa jak w remizie podczas stypy. Zdaje się, że producent miał podobne wrażenie, bo "oryginał" jest jakby dwa razy szybszy i oczywiście klarowny.


Musiałem sobie zarzucić: Shellac — Live At All Tomorrows's Parties (2002) — jakość całkiem dopuszczalna, z pewnością dobre do odchamienia.
Jak już się tak odświeżyłem, to: Shellac — Terraform (1998). Też mam wielki sentyment, właśnie przez takiego samego winyla (patrz wyżej). I co więcej, obecnie chyba bardziej cenię tę płytę niż debiut, zawsze wydawała mi się romantyczna. Jest tam kilka kapitalnych zagrań. A brzmienie perkusji jest mięciutkie. Potem to już nie były płyty zespołu, które coś wnosiły.
***
Ale trafiłem na: Shellac — Futurist (1997). Początek zaskakujący. A potem już jest lepiej. Całkiem adekwatne jest słowo: miażdżące. Fakt, że to tylko dodatek do twórczości, ale brzmienie nie odstaje od płyt głównych. Jest fantastyczne.

piątek, 25 września 2009

król

czwartek, 24 września
Jak zapowiadałem, w poniedziałek obcykałem fotki z jachtu i zajrzałem do Seana w "never say never again". Wysoka jakość obrazu. Nie lubię Klausa Marii, ale aktorem jest raczej niezgorszym w przeciwieństwie do dziumdzi Basinger. W dzieciństwie miałem jej plakat właśnie w tygrysim kostiumie kąpielowym. Aż do teraz nie wiedziałem, że to właśnie z tego obrazu.
Udało się wypalić "The world is not enough" na dvdr double layer. Trochę to trwało, ale czuję, jak mi się zrobiło lżej na dysku o te 8 giga. Regularne dvd w wersji ultimate edition, w ramach ciekawostek język tajski, napisy po koreańsku. Oprawa graficzna wypasiona, obraz też już lepszy, ale z dala od mkv.
Ha, a we wtorek próby nie było!
Nicolas przemienił się na środę.
Oglądamy ostatnio taki zestaw: 25 minut chilijskiego "En la cama" — za cholerę nie można zrozumieć, co gadają; potem jakieś 30 minut "Zeitgeist" — amerykańskiego para dokumentu, który dyskredytuje religię chrześcijańską i promuje hipotezę, że atak na WTC nie był atakiem z zewnątrz, lecz działaniem służb wewnętrznych, mającym na celu skonsolidowanie "narodu" przeciwko wspólnemu wrogowi — terrozymowi; ot, ciekawostki — jak bywa w amerykańskich "filmach dokumentalnych" (vide Michael Moore) argumentacja jest często naciągana, a przesłanki wybierane w celu jasnego przedstawienia własnej wersji teorii spiskowej; następnie — jeżeli Pyszczku już nie śpi po takiej dawce "wiedzy" — sięgamy po odcinek "Czarnej Żmiji". Sezon I nie podoba mi się tak bardzo, ze względu na kretyńskie miny (no nie mogę patrzeć) i brak wyraźnej decyzji, czy główny bohater jest wyłącznie tchórzliwym debilem, bo czasem ma za dużo światłych pomysłów, heh. Dla mnie główną rolę zagrał król (Brian Blessed) (wspaniała broda!) (no i osobowość); odcinek z biskupstwem i relikwiami był wybitny.
Kolejny megasik na 8 giga okazał się grą "Quantum of solace" - nie sądzę, żeby ruszył na naszym kompie.
***
A w środę właśnie wyrzeźbiliśmy na próbie naszą nową piosenkę. Nicolas napisał tekst.

Namęczyłem się, żeby przytulić 51 jeden pliczków w jeden wspaniały 4,5 giga plik mkv "On Her Majesty's Secret Service". Obraz fantastyczny, ale niestety ruski dubbing. Boże co za potworność! Biedni ci Rosjanie.
Za to zrzut "Casino Royle" bluray na 2,5 giga mkv okazał się całkiem miły. Obraz co prawda panoramiczny, ale jakość zadowalająca.

Trafiła się specyficzna płyta: Paul McCartney & Wings, The Nashville Sessions — ogólnie popierduchy, ale trafiły się dwa genialne numery, które puszczone obecnie nie noszą śladów patyny, co więcej, nawet brzmią nowocześnie. I nikt by nie poznał, że to Sir McCartney.

środa, 23 września 2009

I ty pier... se fotę z jezior

środa, 22 września
Foty z łódki bardziej mi smakują, kiedy oczyma wyobraźni od razu widzę te odbłyski słońca na wodzie. I tak dalej. Większość wygląda podobnie (formalnie nic w tym złego — wystarczająco dobrze stymulują pamięć), więc wybrałem te najbardziej kolorowe.

I tak, pierwszy obrazek, który widać zaraz po wyjściu z wozu. Wtedy miałem identyczny. I zawsze mi się podoba. Zapowiedź przygody.

mamy naszą Piratkę

jest nasz niestrudzony wodniak

część naszej kru w kontrze

a potem już jakże banalny zachód słońca, ale jakże sympatyczny

wtorek, 22 września 2009

Kim Novak (oplatająca weekend)

21 września, poniedziałek

Okazało się, że to moje imieniny.
W piątek, spakowawszy się (wcześniej jeszcze dokończyłem czwartkowe "you only live twice"), wybraliśmy się na seans "Vertigo" Hitchcocka. Kim Novak pamiętam ze zeszytów matuli, z wklejonymi zdjęciami aktorek i aktorów. Jamesa Stewarta nie pamiętam. Pierwsza część filmu nieco się wlokła, ale Pyszczku się podobało.
W sobotę Puszczku sprawiło z rana jajecznicę i już pomykaliśmy wozem Z Piotrem na Kościerzynę, o 9:30 byliśmy już na wodzie. Wszystko wyglądało znajomo, ino łódka lepsza. Pogoda bardzo ładna, co oznaczało, że nie było wiatru. Zrobiliśmy Jezioro Jelenie, potem Radolne (tam się kąpałem), ok. 16 dotarliśmy z powrotem do stanicy PTTK (heh, piosenka o PTTK już jest), gdzie wszamaliśmy wspólnie obiad. Dosiadł się drugi Piotr i popłynęliśmy w kawałek Gołunia, ale wiatr był słaby, wróciliśmy już na pagajach do Wdzydzkiego Kąta.
Jeszcze jedna wizyta w knajpie w stanicy i lulu.

Następnego dnia ponownie we czwórkę zrobiliśmy Jezioro Wdzydze, tam ok. 14 (tradycyjnie już) posiłek w "przystani przy ujściu" (Wdy, kierunek na Borsk) i z powrotem z wiatrem pobujaliśmy się ponownie do stanicy, gdzie już z dziewczynami Gołuń i powrót do kąta.

Opaliliśmy się mocno na twarzy (czerwony ryjec) (momentami było bardzo ciepło — zupełnie inaczej niż dwa lata temu), wypiliśmy dużo piwa, grzybów nie było. I Pyszczku i ja załapaliśmy o co biega w tym sterowaniu (wybieranie foka itp. to łatwizna). Zdecydowanie bardziej wolę płynąć halsem pod wiatr niż z wiatrem, bo to drugie mało emocjonujące, a tak przynajmniej się czuje, że się płynie. Drugiego dnia nawet nieźle wiało, w końcu na coś przydały się te polary, swetry i skóry, prawie mieliśmy zderzenie z windsurfingowcem (ale akurat Piotr ojciec sterował). Jak nieźle duje, czadowo przechyla — wtedy to się dopiero płynie!


Więc okazało się, że dwa lata temu, z taką wichurą na jeziorze, to mieliśmy niezłe szczęście tak poszaleć — bo nieczęsto taka okazja się zdarza.


Co ciekawe, okoliczności przyrody przyjemne, choć zwyczajne. Czasem aż cisza kuła w uszy i jedynym dźwiękiem było ciurkanie wody za sterem. (heh, płyta "Kilwater")
Więc na przykład John Barry mógłby się fantastycznie nieść po wodzie i byłoby niezwykłe doznanie estetyczne, ale nie wiem, czy to nie było by pewną profanacją, bowiem słyszeliśmy u kogoś jakąś prymitywną rąbankę z radia i to nie było przyjemne. Zatem nie mam zdania, bo relaks ogólny i maksymalny (jednak tam się nie da gdziekolwiek spieszyć), ale jakby mi brakowało odrobiny dźwięków.
Powrót do domu już na pewnym zmęczeniu, Hiszpania zbyt łatwo ograła Serbię w finale ME w kosza, a "Vertigo" skończyło się zaskakująco i dramatycznie. I tyle nas było stać już tego wieczora. Pora odpocząć. Foty później.

Ach, dowiedziałem się, że Wojt znowu na dłużej w szpitalu. Jak w zeszłym roku, wtedy jelita; a teraz jakiś wirus atakujący silniej w wyniku działania tych leków na jelita. Niefart. Ma się z tym chłopak.

poniedziałek, 21 września 2009

resztki

Ostatki z ostatniego weekendu obejmują:
— spacer po worek ziemniaków na Małomiejską, trochę się zmachałem, ale było 15 kg za 10 zeta — będzie ziemniaczany tydzień!
— odcedzenie wspólnie wiśni i teraz już płyn się odstaje w balonie, będzie jami.
***
Dvd "Day another day" jest dosyć oryginalne. Co prawda z języków tylko hiszpański i angielski, ale za to "nowatorski" dodatek (oprócz wersji "tradycyjnych" z komentarzem, tym razem opatrzonych napisami, brawo!): podczas emisji obrazu pojawiają się okienka z napisami — ciekawostki, fakty, krótkie komentarze; ponadto często obraz główny zawęża się do małego okienka, zaś na dużym ekranie można obejrzeć normalny, kręcony obraz, który później poddano obróbce, np. idzie kolo po moście, kręcą za dnia, jest jasno, tło w tonacji brązowopiaskowej, zaś w wersji finalnej mamy tonacje granatowo-czarno-siwe, zaś całe tło wypełnione jest podświetloną niebieskawo mgłą — takie czary; do tego komentarze autorów, ale nie z offu. Film banalny (choć sceny na Kubie fajne), ale ciekawostki ciekawe.

czwartek, 17 września
Mimo stosunkowo wczesnego chadzania spać (23:15-23:30) czuję się raczej niewyspany, szczególnie atakuje mnie zmęczenie wieczorem, już o 21:30, zapewne to wynika ze zmasowanej aktywności robotniczej. Mniemam, że podczas tych ośmiu godzin doznaje się skumulowanego napięcia i presji, które w dzień wolny mogą się rozkładać na takich godzin szesnaście czy dwadzieścia cztery, więc rozłożone w czasie przemijają bez konsekwencji.
Poniedziałek zmarnowany w niepamięci, we wtorek próba, na której z Nicolasem i Johnym wymyśliliśmy nową piosenkę (nieważne, czy do czegoś potrzebną), która jest skrzyżowaniem Nirvany, Eels i Dinosaur Jr — dziwne połączenie jak na nas.
W drodze powrotnej słuchaliśmy Hawryluka i jakiegoś kanadyjskiego zespołu Montgomery (?) (niepamiętam), dopóki ktoś im nie wydał płyty grali jak młody Pavement, a potem się popsuli.
We środę bujnąłem się do Endriu, wziąłem od niego perkusje do vreena3. Zapodam je sobie na komp i będę ćwiczył gitarę akustyczną. Zaskakujące, jak ciekawe brzmienie ma naturalna perkusja dobrze zdjęta dwoma pojemnosciowymi i odpowiednio umieszczona w panoramie. Endriu woli nieco węższą, ja chyba wolę szerszą — trzeba będzie wybadać w połączeniu z innymi instrumentami.
***
Black Eyed Peas "The E.N.D" beznadziejne — nie ma nic złego w elektronice, ale kompletnie zabrakło im przebojów, skończyło się hiciarstwo.
Przebojem ostatnich dni jest fakt, że w sobotę jedziemy na łódkę, jak onegdaj. Przygoda, przygoda!
ps. foto z archiwum "moje dokumenty" :)

piątek, 18 września 2009

superbad

poniedziałek, 14 września
A więc sobota — zrobiłem sobie wieloturową przejażdżkę via bankomat-masarnia-sklep 34 na dolnej-bomi-dom-sandomierska i pętelka przez dolne miasto do wału i z powrotem — jakbyśmy jechali na plażę, ale nie jechali. Fajnie. Popołudniu były mecze, siatka bardzo dobrze, kosz słabo — jak podejrzewałem, chłopcy wykonali plan maksimum w pierwszej turze, potem ich gra nie była już zbyt mądra.Podczas niedzielnego finału trochę się denerwowałem, ale uświadomiwszy sobie skalę rażenia (Nadal właśnie przegrał gładziutko 0-3), uznałem, że skoro to tylko finał ME w nie aż tak ważnej dziedzinie sportu światowego i że ew. zwycięstwo naszych czy porażka będzie jedynie odnotowywane w polskiej prasie — dałem się ponieść myśli zakładu z panem bogiem: jak wygrają, jutro kupię gazetę na pamiątkę. I kupiłem, nawet dwie. Zdecydowanie więcej czytania niż w piątkowej wyborczej.
"Adventureland" (2009) — bardzo solidny film, o dojrzewaniu amerykańskiego młodzieńca i takie tam. To tak jakby o mnie. No może trochę przesadziłem. Akcenty komediowe, muzyka, brak spektakularnych zdjęć. Niby nic ciekawego ani oryginalnego, a jednak wspominam z rozrzewnieniem. Tradycyjny zestaw bohaterów (dwie fajtłapy, dwie dziewczyny), nostalgiczny koniec lata — tak w filmie, jak i w rzeczywistości — wzruszające. Ok — końcówka kiczowata.
Za to "Superbad" (2007) kompletnie mnie rozwalił — szczególnie sceny z policjantami i McLovinem — absurdalna jazda bez trzymanki. Nieźle się uśmialiśmy.

Z filmów oglądaliśmy również "El labirynto" i mam z tym filmem problem, bo niby wszystko w nim było co trzeba: i wysmakowana oprawa graficzno-kolorystyczna, i strasznie i pięknie jednocześnie, i można było zrozumieć i "vamos" i "gracias" z oryginalnego podkładu, i w ogóle ważny temat, istotne przedstawienie, które aż tak bardzo mnie nie przejęło. Aż można było w pewnych momentach zakrzykąć: "Na litość boską! weź się dziecko w garść i dymaj szybko z tym kluczem!". W końcu ja nie jestem od tego, żeby rozumieć dzieci. Zaś z pewnością (jako naiwnego odbiorcę) rozczarował mnie fakt, że ów wyimaginowany świat był wyimaginowany, gdyż życzyłem sobie spełnienia wszystkich zadań i dostania się do niebiańskiej baśniowej krainy. A tu dupa. Nie istnieje, nie ma. Nul.
Pod tym względem "Przygody braci Grimm" nie były takie obnażające.




Więc zdecydowanie jestem pod wrażeniem "Superbad". Ścieżka dźwiękowa jest znakomita również bez filmu.

wtorek, 15 września 2009

porządki

piątek, 11 września
Rzecz jasna ostatniego czwartku już nie pamiętam. Z pewnością w piątkowej wyborczej prawie nic nie ma do czytania. Tak jak gazeta potrafiła leżeć na pralce w dogodnym miejscu i służyć czasem nawet przez cały tydzień, tak teraz zdołałem ją przejrzeć w moment. W piątek wieczorem rozpocząłem akcję porządkowania naszych ściennych półek, którą zakończyłem w niedzielę. W głównej mierze polegało na selekcji przeczytanych czytadeł, zestawu LnŚ, zebraniu na kupkę jedną starych egzemplarzy "piłki nożnej" i innych wycinków gazetowych oraz ulubionych zeszytów z dzieciństwa w wyklejonymi zdjęciami piłkarzy (tudzież całymi gazetami), głównie z zakresu Hiszpania '82 i Meksyk '86 (choć mam nawet kilka zdjęć z Argentyny '78 — pamiętam jak wyrywałem je z zestawu starych "Przekrojów" na strychu/poddaszu u dziadka na Chełmie jeszcze na ul. Findera — oczywiście kilka lat po owych mistrzostwach), na kupkę drugą uzyskanych jakiś czas temu drogą kupna archiwalnych numerów "Magic Basketball", dorocznych szczególnych egzemplarzy niemieckiego "Basketball" i sporych wydruków tekstowych poświęconych nba, na kupkę trzecią magazyny muzyczne i około, "Tylko Rock" i pozostałe, a także parę innych papierowych drobiazgów.

Całość znieśliśmy (Skarbie vel. Pyszczku najwięcej!!!) do piwnicy, która jest bardzo sucha, więc zewnętrznej warstwie papieru grozi jedynie kurz, i uzupełniłem w całości półki pierwszą i drugą od dołu. Kto wie, kiedy do tego wrócę — w końcu tyle wydarzeń sportowych wydarza się wciąż, że nie sposób ich ogarnąć. Jedyna nadzieja w tym, że powoli człowiek traci zainteresowanie dla rozmaitych rozgrywek ligowych.
Następnie wybebeszyłem pozostałości na naszych półkach ściennych i rozpocząłem segregację użytkową. Przeczytane "wartościowe" pozycje na samą górę, duże i ciężkie albumy na podłogę, zebranie na jednej półce słowników hiszpańskich i angielskich, segregacja szpargałów z hiszpana, zgrupowany zestaw "lamp", w których znalazły się recenzje, inna grupa EiS, następnie hurtem wrzuciłem nasze zastępy nowo kupionych nieprzeczytanych książek i wciąż mamy całą półkę do dyspozycji!
Na przykład ostatnio w taniej księgarni zakupiłem książkę "Zapomniana rewolucja. Grecka myśl naukowa a nauka nowoczesna", spory mam zestaw do nadrobienia i nieprędko po niego sięgnę, bo mam do przeczytania Skvorecky'ego.
Co prawda wyprzedziłem rozwój wypadków, ale sobota musi w zestawie zaczekać, zaś nie ma co zwlekać.
Muszę przyznać, że grzebanie w szpargałach jest moim z ulubionych zajęć — ot przekładanie z jednych półek na inne, z nieco zmodyfikowaną klasyfikacją. Kiedyś ro robiłem z kasetami, przegrywając jedne piosenki do innych, żeby były odpowiednio pogrupowane, podobnie porządkowałem szpule z magnetofonu szpulowego. Teoretycznie mógłbym to robić z plikami mp3 — katalogowanie bezładnie porozrzucanych płyt musi być pasjonującym zajęciem!

czwartek, 10 września 2009

i co, znowu przegrali?

środa, 9 września
To, co lubi każdy polski kibic: mecze o wszystko.
Człowiek wrócił i od razu tyle emocji!

Na dłuższe podsumowania będzie jeszcze czas. Na wstępie można powiedzieć, że Portugalczycy są na tyle mili, że osoba z mizernym metr 72 może poczuć się naprawdę wysoka.
W swoim zapale lingwistycznym przeczytałem w codziennej portugalskiej gazecie sportowej ("Record", mają też jeszcze "Abola"), że Wasilewski miał bardzo poważną kontuzję, która może nawet zakończyć jego karierę obrońcy.
Ogólnie mieliśmy sporo radości z językiem portugalskim, po prostu zamiast hiszpańskiego "s" mówiliśmy "sz", co oczywiście nie oddaje całej prawdy, ale co chcieliśmy — to uzyskaliśmy.

Wbrew strasznym opowieściom "przemysł turystyczny" rejonu Algarve jest raczej odpowiednikiem miłych wakacji w towarzystwie dla emerytów i rencistów, w małym stopniu przypomina najazdy młodocianych rozwydrzonych angoli i szwabów na costa brava.
Większość centrów miast można swobodnie obejść w kilka godzin.

Absolutnie szałowe są wycieczki statkiem "za miasto" na piaszczyste łachy nazywane wyspami, które zapewniają inny rodzaj dostępu do fantastycznie czystego oceanu. Już nie mówiąc o tym, że przechodząc mostem nad rzeką, po której pływają stateczki, motorówki i skutery formalnie widać ryby duże, małe.
W miejscowości turystycznej, będącej "skupiskiem wysokościowców", zaraz obok obszernych "zestawów leżakowych" rozstawiła się cała flotylla łódek rybackich, które naturalnie wyruszają na połowy.
Przez niemal całe Algarve przebiega jedna linia kolejowa z dogodnymi połączeniami i jest ich zdecydowanie więcej niż między Gdańskiem i Warszawą.

Zaś Sewilla, ach Sewilla — połączenie szyku Mediolanu, monumentalności Barcelony i plątaniny wąskich uliczek, w których można się przechadzać godzinami.
Osławione 43 stopnie C, które wydawały się temperaturą nie do życia, okazały się raczej czymś, z czym (niemal) mieliśmy do czynienia na codzień, podążając piechotą w okolicach sjesty.
Nie wiem, czy podróże kształcą, na pewno można pić dużo piwa, porto i cydru nie upijając się i bez uciążliwych dolegliwości następnego dnia.
Nie trzeba zmywać naczyń.
Można czytać dużo książek.
Oby mieć dużo wolnego czasu w ciepłym kraju, w którym nikt nie zawraca ci głowy.