poniedziałek, 31 maja 2010

Miasto 1000 Gitar destroy Columbus Duo

piątek, 28 maja

Jestem zmęczony, czuję się zmęczony, położyłem się zmęczony i nawet śniłem o tym, że jestem zmęczony. Powinienem więc zaprzestać, ale na to nie ma mowy, już mam terminy. Ponadto — strasznie to lubię (no może zmęczenie nie do końca). Może się kiedyś te projekty w końcu powydają i szlus.

Na razie jest genialnie. Tak jak na przykład wczoraj. Właściwie zapomniałem o tym napisać poprzednim razem: można powiedzieć, że kiedy Paweł nagrywa perkusję, to my sobie tańczymy do muzyki, przynajmniej Wojt (ale on był po winie), a już na pewno podrygujemy i się kiwamy. Tak nas buja. Tym razem Wojt nie miał problemów z procentami, rozbrajająco stwierdził, że brzoskwinia jest mniej słodka do aronii, więc dokończył pół aronii, a brzoskwinię całą.

Trochę szkoda, że mieliśmy tylko kilka numerów Wojta do zrobienia, bo Paweł nie zdążył się rozbujać (ROCK!), kiedy już musiał grać cuda na kiju. Wiadomo, że raczej był niezadowolony, natomiast ja jestem zadowolony bardzo i oprócz kilku wycinek większość kapitalnie się wpasowała, miasto destroy columbus jest wyjątkowe. Co ciekawe, ponieważ w większości jest to ciut amuzyczne, a na pewno arytmiczne bądź nierówne, chłopaki — którzy słyszeli te płody po raz pierwszy — byli najwyraźniej zdziwieni. Wojt znosił to lepiej. Wiadomo — wino.

Zatem przygoda była szałowa, pierwszy odsłuch sprawia dobre wrażenie, perkusja się nagrała prawidłowo, nawet udało mi się znaleźć balans między lewym i prawym mikrofonem.

To już koniec jeziorakowych filmików i nie będę już nimi męczył (tylko innymi), ale skoro "rejs" to rejs. Nie zwlekając więc, z serii Miasto 1000 Gitar destroy Columbus Duo fragment mniej cięty, a bardziej dogrywany:

piątek, 28 maja 2010

remanenty

czwartek, 27 maja

Środa zaś, środa. Obiad jak zwykle gotowy (gulasz), mieszkanko wysprzątane. Trochę relaksu (a może nie, kiedy się zawieszało) w grze. Ponieważ środa to TEN dzień, to nie mieliśmy filmoteki, zatem jeszcze przed godziną zero obejrzałem fragment meczu Holandia-Meksyk (co raczej stawia mnie sytuacji, że jednak będę kibicował, na pewno tym z Am. Płd. i Śr., ale kwestią terminów "muzyka?/mecz?" zajmę się później).
***
Wieczorem raczej już nie zaszalałem, zrobiłem wavy z tego co nagraliśmy we wtorek. Ogólnie rewelacja i podoba mi się to miękkie, bliskie brzmienie. "Czy masz kontakt z Kamilem?", "Tak, ale przez krótką chwilę" i zaraz trzeba było iść spać. A tak, do meczu był pop-corn, bo dawno go nie było.
***
Surówki, a nawet całe ich masy zjadam w pracy, bo w domu jestem najedzony.
***
Ostatnimi dniami bywa chłodno i wietrznie, szczególnie rano, ale z zapałem poginam w krótkich galotach, bo w pracy jest w sam raz i wygodnie. Popołudniami jest bardziej znośnie, bywa, że na słońcu jest zaprawdę ciepło. Oczywiście nie to co sobotnie szaleństwo.
***
Skoro dzisiaj odcinek z gatunku lekkich, to pora przewietrzyć zbiory zdjęć, które zaległy w okolicy pulpitu.

Znana piosenkarka:
Znana tenisistka Simona Halep:

To też Simona Halep, znana w sieci jako "simona_halep7", ale nie sądzę, żeby była aż tak znana:

Sezon nba w PEŁNI:

Orunia, mały kościół, doprawdy, niewiele się zmieniło od XIX wieku:

Orunia, park Schopenhauera, znana topola:

Topola na pewno historyczna, że znana to bym polemizował, a już w ogóle Park Schopenhauera, to bardziej "Park Schopenhauera", czyli coś, co w zamierzchłych czasach było parkiem, potem przedzielono to linią kolejową, potem przyszli Niemcy — to też nie, oni to jeszcze mieli, to byli ci drudzy sąsiedzi, a potem chodziło się tędy do kina ew. pograć w piłkę na placu/łące, gdzie kiedyś były zakłady wyrobów mleczarskich, ale na pewno nigdy nie było to parkiem. W tym czymś, na tyłach MDK był nawet napowietrzny koncert Illusion.

A na koniec "bossanova". Mię nie pytajcie, tak było w necie:


czwartek, 27 maja 2010

genijusz

środa, 26 maja

Wiadomo, to temat nie na temat, ale akurat dzisiaj w pokoju z 4 person: jedna w ciąży, druga na urlopie, a trzecia musiała się zwolnić. I siedzę sam w pokoju. Pyszczku pyta:
— Jejku, dasz tak radę sam?
— Sam siedzieć w pokoju? Chyba dam.
***
Filmu wczoraj nie było, ale za to była jazda. Wojt sam obalił prawie całą flaszkę wina, a dopiero potem pytał, ile to ma procent. Hje. Paweł się nie nagrał, ale się zmęczył. Znaczy się, myśmy go wymęczyli. Rzeczywiście pod koniec trochę zipiał. Ale w końcu to niemal 3 godziny grania były. Noooo, 10 piosenek machnął.
Nie graj nigdy sam — wynajmij perkusistę!
(to taka przestroga dla mnie, gdyby kiedyś mnie znowu naszło, żeby samemu coś na płytę).
Paweł oczywiście narzekał, ale on tak ma, że zawsze narzeka na siebie. Na szczęście (jako kto woli — inaczej) my z Wojtem mamy zupełnie inaczej — zawsze nam się podoba, jak coś zagramy. A tym bardziej jak zagra Paweł, to podoba nam się zupełnie. Cóż, piepszony geniusz :)
Było tak, puszczaliśmy track, on zaczynał grać, za drugim razem od razu nagrywałem i z reguły było znakomicie. Czasem szło trzecie podejście, z rzadka jakaś walka z drobiazgiem. Ogólnie wszystko pasuje fantastycznie, już widać progres w stosunku do debiutu Wojt/Vreen, choć mamy tylko szkice, że perkusja nadaje świetnego drive'u i stwarza te numery bardziej ROCK! z odpowiednią nutką blues-rocka.
Zadaję tylko mały fragment, bo nie ma co puszczać pełnych szkiców, ale ogólnie gra na perkusji mi się podoba. Jestem strasznie zadowolony.

środa, 26 maja 2010

Sabinka i Bronek

wtorek, 25 maja


Więc jednak można kręcić w Polsce znakomite filmy. Wizyta księgowego w "Rewersie" (2009) jest tego świetnym przykładem. Nawet połączenie polskiej kroniki filmowej z resztą obrazu nie wypadło najgorzej. No i aktorzy na medal (np. Jerzy Bończak, że o reszcie nie wspomnę).
***

Zatem tym żeśmy się zabawiali wieczorem. W ciągu dnia Pyszczku narobiła się jak łoś (łoś?),
zrobiła pyszny gulasz, pogralim, o Barcelonie zajawki sobie przypominamy (ta dam ta dam! to już 3 raz będzie, wydaje się, że już troszkę się w niej obeznajemy). Przygotowałem się do nagrywania, trochę pakowania kabelków, przygotowałem ścieżki na plikach, takie sprawy.
***

A do snu zamiast szpiega tym razem oglądałem mecz Argentyna-Kanada, bo leciał na żywo, a boisko
pięknie wyglądało obsypane dużym konfetti z czekoladowych pociętych na paseczki sreberek. Mam jednak sentyment do tej południowoamerykańskiej piłki.

wtorek, 25 maja 2010

jaka droga katastrofa

poniedziałek, 24 maja

"Agora" (2010) — to skapcniałe "widowisko" historyczne, w którym łopatologicznie wyprawiona fabułka jest schematycznie zagrana przez niewyróżniających się aktorów (raz Rachel Weisz prawie widać pierś, przynajmniej coś), do tego trochę komputerów i dekoracji i mnóstwo "symbolicznych" obrazów planety Ziemia z kosmosu. Właściwie trudno powiedzieć, co przyświecało autorowi, bo spoza hollywódzkiej prezentacji trudno znaleźć jakiś głębszą refleksję prócz tej, której nie omieszkano nam wyłożyć wprost z wyraźnym zaznaczeniem głębokich spojrzeń bohaterów. Mieliśmy dokładnie ten sam ziew przy oglądaniu:
— Nie wychodź teraz do łazienki, skoro ja jestem w kuchni, niech film nie czuje się osamotniony.

Zatem zdecydowanie wolę charyzmę Burtona i Taylor w kiczowatym widowisku, emocje w legendarnym "Quo vadis" czy kolorową akcję w "Gladiatorze", chociaż nie zapominam o seksie i przekleństwach z serialu "Rzym". Co do jednego mogę się zgodzić, kasa i komputery muszą być, bo polski teatr tv ("Quo vadis" 2001) jest wyłącznie dla ideologów.

Mąż koleżanki z pracy po imprezie z kolegami wraca z alkoholowym szumem do domu i ostatnie co przed zgonem wypowiada:
— "K..., ale ten Tusk kłamie".
***
We sobotę najpierw pojechałem/poszedłem zaprowadzić rower do naprawy na Kartuską. Było 4 razy z górki, więc nawet się nie nachodziłem. I jakież było moje zdziwienie, kiedy pan się dookreślił, że zrobi rzecz (zębatka, łańcuch) w 20 minut. Rewelacja. Słoneczko, piękna pogoda (gdzieś jakaś powódź?), miałem kupić jaja, ale skoro tak, to wróciłem pięknie rowerem do domu. Człowiek sobie jedzie i myśli tylko o jednym: rooooower!
Mieliśmy nawet wypoczyn na balkonie, po prostu sobotni biwak jak nic. Wieczorem zaś poszedłem do Jerzego na mecz i spotkanie było zdecydowanie lepsze niż mecz, ale tak to bywa z LM. Aż sam jestem ciekaw, czy będę oglądał MŚ w tym roku. Na razie nie jestem przekonany.
***
Orlando blow-out. Niewiarygodne, w jakim stylu to się odbywa.
***
Niedziela również piknikowa, tyle że tego słoneczka zabrakło. Za to nagrałem w końcu tego akustyka do "On days like this" i nawet kolejnego do "The man with the golden gun". Tak, tak. To będzie taka ciekawostka, która mnie się podsunęła. Czytam tę marną książkę Surdykowskiego (społeczeństwo 20/80 — nowy dla mnie termin), takie czarnowidztwo oparte na "tradycyjnych XX-wiecznych wartościach chrześcijańskich". W ramach ciekawostki można przez to szybko przejść, natomiast nie rozumiem, jak można nie panować nad swoim wywodem i powtarzać te same myśli co kilka podrozdziałów, w końcu to nie blog.
***
Przynajmniej film o Hitlerze jest konkretny. Jak jego bohater.

poniedziałek, 24 maja 2010

zombie-walking

piątek, 21 maja

Mamy rezerwację! Czyli chyba się udało. Tym razem nie było tak tanio, jak w szałowym lutym, ale nie ma co narzekać. Więc jeszcze o słomianym wdowcu. Po robocie wróciłem sobie ciepło do domu, zjadłem naszą pieczeń pyszną, wybrałem się na Gdańsk, znalazłem szpital (łatwizna), potem oddział (już nie łatwizna, bo trzeba było przez ortopedię przejść), posiedziałem troszkę i popatrzyłem. Pyszczku w dobrej formie.

Więc oprócz dentysty i latania samolotami boimy się też szpitali. Najlepiej być tam raz, przy urodzeniu. Ale tak się chyba nie da.
***
Będzie trochę śmiechu z zombie-walking, było trochę szczęścia z zabiegiem (choć mógł być tydzień wcześniej, ot co), sprawność intelektualna w normie (o ile to norma :D

Obejrzałem 2 kawałki meczy, obrobiłem trochę zdjęć, włączyli sieć i zabawiłem do 1. To się nazywa szaleństwo.


Obejrzeliśmy, ale do zachwytu daleko. Jednak sceny rozpisane w staroświecki sposób (szczególnie te "miłosne"), trochę nienaturalnie to dzisiaj wygląda.

Zabawne jest to imprezowe spojrzenie Humpreya.

piątek, 21 maja 2010

czwartek, 20 maja

To już był czwarty ciepły dzień w tym roku. Byłbym nawet poszedł na kosza do Jerzego, ale nastawialiśmy pieczeń i Pyszczku szykowała się do wyjazdu na wczasy. Przeszliśmy z pracy piękną pogodą na górę. Bardzo przyjemnie.
***
Wyjątkowo było, ponieważ nie tknąłem muzyki, książka pójdzie mi chyba szybko, nie dokończyliśmy filmu, a już samym wieczorem przeglądałem zdjęcia z Walencji. Dzięki Pyszczku (!) obrócenie zdjęć i automatyka w fotoszopie przyspiesza kwestię z 3 tygodni do 3 dni. Rewelacja. Ależ pięknie tam było. Może nie tyle nasze zdjęcia o tym świadczą, lecz jakiś pogląd na miejsca można mieć. Uznałem, że nie będę ich segregował miejscówkami, lecz zostawiam "dniówki" — przynajmniej przypominam sobie, jakimi trasami wtedy przemierzaliśmy.
***
Tak niby zwyczajny zabieg, ale emocje zawsze są. Pyszczku obudziła się skoro świt (choć tak naprawdę będziła się skoro świt od poniedziałku, zanim zadzwonił budzik) i podymała na miasto. Okazało się, ze co nagle to po diable i było dużo czekania. Ja zaś zdawałem chłopakom relację na bieżąco. W końcu doszło co do czego i po robocie się bujnę. Więc ja mam pewnie tak, że w okresie oczekiwania robię wszystko, by nic do mnie nie docierało, a kiedy jest już po sprawie, to zestaw wrażeń atakuje znienacka. Aż mi się głos obniżył.
***
To mi przypomniało MŚ w Korei i Japoni (teraz podobno też mają być jakieś), kiedy w robocie był ogólny zakaz neciarski, fachowcy od it mieli (w końcu praca) i korespondencyjnie w gadulca kopiowali to, co się ważnego działo na boisku. Takie wspólne jednoczenie się w widowisku.
***
Mamy już piąty ciepły dzień i zgrzałem się w robocie — chyba trzeba się będzie przerzucić na krótkie galoty. Dokonaliśmy wczoraj wstępnej rezerwacji na lot, Ciekawe, czy to się uda.
***
Jeszcze jedna ciekawostka, akurat rozmawiałem telefonicznie z panią z w-wy, a ta mówi, że musi już kończyć, bo zamykają firmę oraz mosty w stolicy, bo idzie fala. Nieźle.

piątek, 21 maja

Mimo porannej mgły szykuje się kolejny ciepły dzień. Pyszczku już wychodzi. 3 tygodnie zwolnienia!
Indiana Pacers 2001-2002 (42-40), czyli dziadek Miller i dzieciaki: Brad Miller, Jermaine O'Neal, Ron Artest, Jamaal Tinsley plus takie ciekawostki jak Kevin Ollie czy Ron Mercer (którzy przyszli w trakcie sezonu z Chicago w zamian za "starą gwardię" Jalen Rose i Travis Best). Indiana kierowana przez Isiah, Byron Scott v. Bo właśnie oglądam 5 mecz play-off z Nets. Jest ostro. To był ten sezon, kiedy Nest dostali bęcki 0-4 w finale. Śmieszna ekipa, ale nazwiska się pamięta: Keith Van Horn, Jason Kidd, Kerry Kittles, Todd MacCulloch, Kenyon Martin, młodziutki Richard Jefferson. Ci co przeżyli, to teraz weterani.

Z Nets oraz Pacers są dwa odrębne wspomnienia. Pierwsze to ostatni wielki rajd MJ, kiedy na jedynce grał Sam Cassel, a obok Kerry Kittles, Chris Gatling, Kendall Gill, Keith Van Horn, Jayson Williams — być może seria potoczyłaby się zupełnie inaczej, gdyby w ostatniej akcji odgwizdano faul MJ przy przechwycie piłki — mecz był na styku (dogrywka), a Bulls nie zachwycili. W gazetach zapowiadano pojedynek Rodmana v. Jayson Williams (kiedy jeszcze był normalny). Wycinki mam do dzisiaj, a mecze oglądałem na bieżąco raczej. Zresztą, chyba właśnie w odpowiednim stanie przebywałem (bo to chyba new jersey było) i tradycyjnie wycinałem z ichnich gazet. Wtedy (w lipcu?) był TEN finał piłkarskich MŚ, i tym razem ja nie byłem na odpowiednim kontynencie, bo na początku w ogóle nie uwierzyliśmy w wynik meczu, dopiero ktoś przyniósł mecz na kasecie wideo (tak to kiedyś było) i obejrzeliśmy wciaż nie wierząc w to, co widzimy.


Drugie, to (tradycyjnie) przegrany finał Pacers v. Lakers. 2000 rok. Same NAZWISKA: Miller, Jalen Rose, Rik Smits, Austin Croshere, Travis Best, Dale Davis, Mark Jackson, Sam Perkins, Derrick McKey, Chris Mullin. Nie mieli szans wobec all-stars: Shaquille O'Neal, Kobe Bryant, Glen Rice, Ron Harper, Robert Horry. To jeszcze były czasy tv dsf i strasznie nie lubiłem Lakers. Nawet nie zapamiętałem jak grali, całą swoją uwagę skupiałem na tych co stoją na przegranej pozycji.

Tak piszę o tym, bo mimo słabych play-off ogarnęła mnie mania nba, więc skoro jestem na bieżąco, to oglądam co wleci.
***
A ogólnie jest to fragment o pamiętaniu rzeczy nie aż tak istotnych w życiu. Każdy pamięta takie, na jakie zasłużył. I tu mam jeszcze jedne wspomnienie, właśnie w tych ważnych sprawach, jak w dzieciństwie toczyłem "pojedynek" z Patelnią (to "legendarna" postać Oruni Dolnej, wydaje mi się, że sam fakt, że chodziłem z nim do jednej klasy imponował Łysemu, znaczy się, jego sława już za młodych lat dotarła na Orunię Górną) na wyniki MŚ. Ja miałem pamięć i do szkoły i do piłki, on miał głowę wyłącznie do spraw pozaszkolnych, ale i tak byłem lepiej obryty w wynikach. Jakby co, zeszyty ze zdjęciami piłkarzy oraz tabelkami mam przy sobie.

czwartek, 20 maja 2010

pure z cebulą

wtorek, 18 maja

W sobotę jeszcze uporządkowałem "wściekłość & gniew" na dwa wokale (jeszcze tylko pierdolnięcia brakuje i smyczków), w niedzielę "lebiodę" połączyłem z "puna panda" — fragmenty ładne, ale całość do kupy chyba będzie musiał Johny złożyć/wyrównać. Miałem jeszcze się zabrać za numer z gitarami, ale w poniedziałek mi nie wyszło. Pożarłem 3 skrzydełka i pure z cebulą, czosnkiem i curry — pyszniutkie. Jako, że nie dane nam było obejrzeć falcona do końca, to do snu był człek ze złotym pistoletem, Mi pasuje.
***
Salę nam remontują do września — nie pogramy sobie. Cała nadzieja w Jerzym.

Chciałem wyrazić rozczarowanie moją kasetą Gorillaz/Lily Allen/Black Eyed Peas — spodziewałem się fajerwerków, a tymczasem całość jest zrobiona niemal w mono (wiadomo, dla gospodyń domowych) i co prawda jest to wygodne w słuchaniu, ale bez specjalnych emocji.
***
Za to w słuchaniu domowym znakomicie się sprawdza Spoon, który właściwie nigdy nie był mi bliski i właściwie do zakopania w archiwum po jednym przesłuchaniu (to samo dotyczyło poprzedniej płyty). Natomiast w płycie "Transference" dostrzegam oprócz bitelsów mnóstwo nostalgii, powolnego budowania nastroju przez bardzo nieznaczne ale znaczące zmiany dźwięków w riffach, trochę klimatu Davida Bowie (tak bym się uparł), po genialny przebój w stylu nu-retro garażu (albo nawet nie takie zbędne uwłaczające określenia) "Trouble comes running". Do tego super wokal. Fajnie.
środa, 19 maja

Oglądam mecz Chicago-Orlando play-off 1995. Oprócz szczupłego Shaqa i znanej z finałów ekipy można sobie przypomnieć jak świetnym koszykarzem był Kukoc. A oprócz klasycznej gwiazdorskiej obsady takie nazwiska, które jednak pograły sobie wtedy albo później: Luc Longley, Will Perdue, Bill Wennington, Jud Buechler, Pete Myers — i wcale O'Neal nie miał lekko i tak samo się denerwował, jak obecnie Dwight.

Ej, Podhale Nowy Targ, aktualny mistrz Polski w hokeju wycofał się z rozgrywek z powodu braku kasy. Mocne.
Mieliśmy drugie owocne spotkanie z Johnym, z którego wyszło nam, że dwa numery "gotowe", trzeci czeka na wokal, a czwarty jest do zrobienia i będzie git. Ogólnie było bardzo konkretnie, i ja — który zazwyczaj nie mam żadnych wewnętrznych hamulców — potrzebowałem takiego "zewnętrznego" ucha. Posiedzieliśmy w dziupli przy tych małych pierdolnikach, ale grało to wystarczająco. Tak jak sądziłem, dzięki Johnemu udało się wyklepać "lebiodę" na sprawny numer o depresji ośmiornicy, ma to ręce i nóżki, nawet dużo nóżek. Mamy jasność (i wprawę w układaniu klocków), zatem możemy przystępować do pracy nad szlifowaniem. Dodatkowym elementem kończącym ten wieczór był filmik "velvet" (+ kilka fragmentów z próby), co do brzmienia którego Johny wyrażał pozytywne zdziwienie (że tylko 3 instrumenty) (nieźle nawet grało na tych głośniczkach).

wtorek, 18 maja 2010

oficer krapkin

piątek, 14 maja

A wracając do spraw przyziemnych. W środę zaliczyliśmy występ w Teatrze w Oknie. Ja bawiłem się dobrze, już się nawet przyłapałem na tym, że zamykam oczy i jadę. W tym wypadku oderwanie nie miało wielkiego znaczenia, bo i tak byliśmy za szybą. Jeżeli więc chodzi o mnie, to mógłbym takie party robić co tydzień. Nie wiem, czy publiczność by to zniosła. Ha, nawet prawie naumiałem się tekstów. A wieczorem zacząłem oglądać TEN mecz Suns z Goranem, ale najlepsze jeszcze przede mną.

We czwartek relaks. Nawet nie zajrzałem na muzykę, zająłem się najnowszym MVP zakupionym w empiku (znowu przemeblowanie i nie można znaleźć stałych pozycji). I obejrzeliśmy "Footloose" (1984), co było zabawne, bo to zabawny film. Nie śmieszny, tylko że bawi po latach. Z aktorów ciekawostki: Dianne Wiest, Sarah Jessica Parker no i "roztańczony" Kevin Bacon! Oraz sympatyczną rolę mający Chris Penn, co do którego wydaje się, że nie występował, a występował ("Wściekłe psy", "Rush Hour", "Starsky & Hutch").
sobota, 15 maja

Tym razem ja wstałem wcześnie, wyprawiłem się i technicznie sprawnie obstawiłem sprzęt, bo Endriu (za)spał. Zatem, po drobnych problemach technicznych zaczęliśmy z animuszem. W sumie uzbieraliśmy 4 pomysły. Tym razem bardziej rozbudowane, każde składające się z dwóch lub trzech fraz — taka praca nad materiałem. Całokształtu nie znam, bowiem z powodu ograniczeń czasowych szybkośmy się zbierali, ale wystarczyło, że Endriu nastawił pogłos, pobawił się chwilę wtyczką i już mieliśmy kosmos z wokalem. Wydaje mi się, że materiał będzie spektakularny. A osobiście jestem zadowolony z jego nietypowości. Ostatnio np. słuchałem "karpia" i ten klimat trenów niemal szalenie mi się podobał wieczorową porą.

I tak chyba minęła sobota. Pyszczku zrobiła pyszną zapiekankę warzywną. Wieczorem dokończyliśmy "West Side Story". Jak już się wejdzie w specyfikę fabuły oraz te studyjne dekoracje, to zabawa jest. Albo inaczej: pomijając te elementy, skupiając się wyłącznie na muzyce i piosenkach, zabawa jest jeszcze lepsza. Mieliśmy o tyle dobrze, że oprócz telewizyjnego spotkania z Leonardem Bernsteinem słuchaliśmy ostatnio płyty, więc byliśmy w temacie. Technicolor i piosenki są znakomite.

Skończyłem "Manicheizm średniowieczny" Runcimana i było to zdecydowanie lepsze, niż "Pary" Updike'a, które mnie strasznie wymęczyły. W tym momencie zacząłem doceniać "Imprezę u Geralda" Coovera — ta szalona antymieszczańska antypowieść wydaje się czymś ożywczym w porównaniu z tym psychologizującym czytadłem. I aż się teraz boję, czy to ja już jestem taki zestarzony, czy "Królik" jednak pozostaje czymś wybitnym. Na razie nie będę tego sprawdzał. Zabieram się za "Dokąd zmierza Ameryka?" Surdykowskiego.

niedziela, 16 maja


Co, oprócz dobrej pogody, jest konieczne do udanego spaceru? Bułki, kiełbasa i piwo. A na deser lody. Uwzględniając, że mieliśmy już dwa ciepłe dni w tym roku, dobrze że ruszyliśmy się z domu. Nawet zwiedziliśmy nowe ścieżki (wzgórze Mickiewicza) i przypomnieliśmy sobie stare (ul. Ptasia na górnej — tam zatrzymał się czas. Ładnie tam się zatrzymał). Włodarczyk znokautował Fragomeniego, Kubica dał się wypchnąć z drugiego miejsca w Monte Carlo (Monaco?) (jakkolwiek) (przecież tam i tak nie można wyprzedzać), Lech ma majstra, a my wieczorem zaczęliśmy oglądać Falcona maltańskiego. Film jest zjawiskowy, ale reżyser (John Houston), scenarzysta i Bogart w pierwszej chwili dają nam taki erzac intrygi, że można tylko zawierzyć, że ma ona logiczną ciągłość. Zabawne, bo to samo leciało do snu na jedynce. Co ciekawe, dialogi w wersji "telewizyjnej" są tak "powycinane" (znaczy się tłumacz postanowił nie artykułować pomruków i słodkich słowek Humpreya), że fabuła chwilami sprawia wrażenie umownej.
***
Natomiast uciszyło mnie nielegalne wieczorne podłączenie i fakt, że miałem okazję nawet obejrzenia kwarty meczu Boston-Orlando. Wg live scores po pierwszej połowie najbardziej efektywnym zawodnikiem był Gortat, co świadczy o poziomie i stylu gry Magic. Boston jeden do przodu. Co jeszcze niczego nie wyjaśnia, bo Orlando nie grając nic, naprawdę nic, prawie ich doszli pod koniec.

piątek, 14 maja 2010

mecz wszystkich meczów

piątek, 14 maja, 6:06

O tym, że był to mecz wszystkich meczów napisano wczoraj wiele komentarzy. Co prawda, czasy, kiedy wstawałem w nocy na Gołotę już dawno minęły, aczkolwiek, gdyby było klasyczne DSF lub coś podobnego, zapewne bym się skusił. W końcu to nba!

Wstałem tak wcześnie pewnie z różnych powodów, ale poznanie wyniku kusiło mnie jak rzadko. Na szczęście bezładne kokoszenie się w łóżku przyniosło rewolucyjne pomysły na okładkę ITNON. W końcu musi być coś nowego. Wprawdzie jestem oderwany od rzeczywistości i strona marketingowa przedsięwzięcia kuleje — ale ładne to będzie. (No i muzyka znakomita!, ale to inna sprawa).
***
Wczoraj nie zajmowałem się tym długo, ale zastanawiające były te wszystkie możliwości i interpretacje. Niech się schowają jakieś hokeje, mistrzostwa świata (szczególnie takie odbywające się co roku), ligi mistrzów itd. Najbardziej zadziwiający był ów zbieg okoliczności, który stanowił o tym, że nawet ew. siódmy mecz między tymi zespołami (o finale nba nie wspominając), lecz właśnie ten będzie decydował i historii nowożytnej nba. I LeBron, we wszystkich późniejszych art. będzie właśnie wymieniany w tej sytuacji. Która jest dla niego niewygodna. Całe szczęście dla włodarzy ligi, w tym roku zrezygnowali z kampanii kukiełkowej Kobe v. LeBron. I tak mają kupę innych spraw na głowie (Arenas, salary cap, prawdopodobnie marna oglądalność tegorocznych finałów) (to ci historia). Właśnie zadziwiające jest, że takie drobne szczegóły decydują o tym, że jakiś sport (profesjonalny) trzyma się lepiej lub gorzej. W sumie szybko poszło: 0-4 ze Spurs, a potem już zjazd. I jeszcze: co mają sobie myśleć wszystkie Carmelo, Wade'y i inne postaci o charakterze gwiazdorów — LeBron, nawet jak przegrywa i tak jest tematem nr 1. Go Suns!

środa, 12 maja 2010

Body Heat

W niedzielę oglądaliśmy "Body Heat" (1981) (z muzyką Johna Barry'ego!) — sprawny kryminał w starym stylu (lata 80.!) (miłość, szmaragd i krokodyl), haaa i młodziusieńki Mickey Rourke — prawie nie do poznania. Ach, ten czas leci.

poniedziałek, 10 maja

W pracy mam lekuchną "odwilż" (ciii, nie zapeszać), więc jeszcze zmęczony, ale już ochoczy wybrałem się do Endriusa na próbę. Ta wypadła sprawnie i lajtowo, potem porzeźbiliśmy w nowym numerze do JZTZ. W domu słuchałem pozostałych 4 pomysłów "ukraiński" i okazało się, że "velvet" jest właściwie "najsłabszy" (w sensie, że trzeba go trochę doprodukować, choć nastrój podróży dla mnie jest odpowiedni), pozostałe są fantastyczne, w każdym inny wokal, inne jego rozmieszczenie, inny nastrój numeru, trans i zakwas — jestem zachwycony materiałem wyjściowym. (tu należy sobie ponownie odpalić filmik).

Ale tematem nr jeden dzisiejszego poranka jest blamaż Cavs na 2-3 we własnej hali. Mówią, że być może ostatni mecz LeBrona w Cleveland. Miałem to szczęście, że wczoraj zrobiłem sobie samczy wieczór i obejrzałem mecz nr 3, gdzie Rajon zrobił maksa, aż się komentatorzy zachwycali już od połowy meczu. Emocje były, nawet — przy całej sympatii dla Shaqa (bardzo dobre występy!) — kibicowałem Celtom, bo w końcu oni są tymi dziadkami. I jakież było moje zdziwienie dzisiejszym wynikiem. Oczywiście w drodze do pracy miałem właśnie te myśli, które wyrażono w necie, że kariera "króla" jest na poważnym zakręcie. Oczywiście czerstwy żart, że MJ musiałby zmartwychwstać, żeby pomóc LB w zdobyciu mistrzostwa nie jest śmieszny, ale coś jest na rzeczy. Bowiem nawet w trakcie meczu nr 3 widać było, jakie chłopak ma parcie na szkło, ale to jakby niedopowiedni moment, jeżeli zwrócić uwagę, jak "focus", a jednocześnie "cool" był Rondo.Finały konferencji szykują się bardzo ciekawie.

poniedziałek, 10 maja 2010

etno

piątek, 7 maja

Smażony dorsz nie pozwalał mi cieszyć się grą, a zdecydowany brak tlenu powodował częsty ziew. W dodatku siły były nierówno rozłożone, bo nasza czwórka była zdecydowanie słabsza niż ich trójka, a kiedy jeszcze przeforsowano opcję, że u nas jeden jest na zmiany, to już w ogóle było po grze. Taka bieganina od kosza do kosza, gdzie im wpadało wszystko, a nam nic. Od połowy meczu abyt wyraźnie czułem ten sam nadgarstek — pora na przerwę. 5/20, 10 strat, 6 zb., 5 as. i ogólny brak porozumienia.

Wyjątkowo nie oglądaliśmy filmu, za to przeczytałem darmowe "Vice". Trochę zbyt "środowiskowe" momentami (moda), ale literacko sprawne (przedruki), nawet polscy autorzy w serii mini recenzji płyt dają radę. Jeden fragent zdobył mnie szturmem:

Chris Nieratko, Komórka z laserem
"Od ponad 30 lat obiecuje się nam niesłychane laserowe cuda, a co dostaliśmy przez ten czas? Gówno! Ej, chujki od laserów! Po ty, co zobaczyliśmy w Star Treku i Gwiezdnych Wojnach, chcemy konkretów. W dupie mam Iphone'a z GPS-em, bo po pierwsze GPS mam w samochodzie, a po drugie mam oczy. Gdzie jest chińska restauracja? Niech no się rozejrzę... O, tam jest! Chcę KURWA LASERÓW. Chcę ciąć materię, chcę okaleczać zwierzęta wbiegające mi pod samochód, żeby ich nie zabijać, chcę zabijać ludzi przymilających się do mojego psa, żeby ich nie okaleczył (...). I TO JUŻ. Panie Gates, pan na pewno ma w tym swoim wypasionym domu jakieś lasery, pan się podzieli. Niech laser będzie pod gwiazdką w komórce, i tak nikt nie używa tego guzika. Na grzyba na gwiazdka, my chcemy lasera. * = laser = trup!"

(skrót mój) (błędy literowe też moje)

sobota, 8 maja

Opłacało się wstać rano i wybujać do masarni, a potem na Morenę. Ustawienie sprzętu (dwa piece, 3 mikrofony, karta) zajęło nam 50 minut, ale w następne 80 nagraliśmy 5 pełnych fragmentów, które na pewno zostaną przez nas wykorzystane w stanie surówkowym z dodatkami. W sumie nie wiadomo, czego było się spodziewać, ale w konsekwencji próba nagraniowa udała nam się wyśmienicie. Każdy fragment jest inny i chyba wszyscy są zadowoleni. Wyrazem mojego zadowolenia jest fragment opatrzony obrazkiem, ponieważ taki motyw "filmowy" mogłem wykorzystać raz, a materiału miałem na 3 minuty, więc puściłem więcej niż planowałem, ale chyba nie zdradzam za bardzo zawartości naszej przyszłej płyty. A co, płyta ewidentnie musi być. Zapewne przyjdzie nam to szybciej niż się wydaje. Spodziewam się jeszcze kliku dodatków, zatem — oto materiał wyjściowy:

Grałem na basie (tranzystorek fendera sprawował się całkiem przyzwoicie), Endriu pykał na gitarze, Agnieszka wykonywała dźwięki. Później naszła mnie myśl, że materiału na wokalistę ze mnie nie ma, na gitarze mogę wymyślać rzeczy, natomiast ewidentny brak techniki, perkusja w stanie śladowym (brak koordynacji ruchowej), zaś mój pierwszy "prawdziwy" instrument w zespole, bas, chyba jest dla mnie w sam raz, niedużo strun, sporo możliwości bez groźby pogubienia się, wystarczy trochę inwencji ponad zwyczajne ósemkowanie do stopy i można stworzyć niezłe tła. (w przypadku tego "transowego" fragmentu może to nie jest dobry przykład, he he). Co ciekawe, głównie operowaliśmy na jednym dźwięku, Agnieszka mówiła, że gramy blues, to mi się kojarzyło z r'n'rollowym hurra! z "white light/white heat" (git. Endriu), a efekt wygląda dla mnie bardzo wyjątkowo, bo w połączeniu z wokalem takiego czegoś w swoim muzycznym cv jeszcze nie miałem, hej!

Kontynuując jeszcze sobotnie przedpołudnie, które było wyjątkowo długie, piliśmy wino z Endriu, uratowaliśmy jeden numer z czeluści komputera, ułożyliśmy pliki, przycięliśmy kilka fragmentów, ogarnęliśmy całość i mamy naprawdę ładny porządek w projekcie. Teraz pora na nazwę.


Pyszczku uwarzyło pyszną zupę na korpusach kurczakowych (natyyyyyraaaaałoooo się jak łoś!) (łoś?), przyznam się, że widziałem dużą część wiślacko-legiońskiej chały, za to wieczorem z lekką nieśmiałością zasiedliśmy do "Paranormal activity". Z reguły nie lubię celowych "tworzyw artystycznych" z dedykowaną "złą jakością" (lo-fi to ja, nie mi), ale rzecz okazała się dobrze wymyślona. O ile człowiek oczywiście chce w to zagrać. Koncepcja może i odrobinę sprana i pewnie dla niektórych z założenia niewiarygodna, ale można się skusić i wtedy straszy. W dzieciństwie wyznacznikiem strasznego filmu było zachowanie, kiedy przed snem człowiek wybierał się w podróż do łazienki, to przed wejściem do każdego z następnych pomieszczeń (miałem bardziej rozbudowany układ mieszkania) najpierw wyciągał rękę przez dzrzwi, zapalał światło, przemieszczał się do następnej zapory i powtarzał czynność i tak do szczęśliwego powrotu do łóżka. Więc jeżeli film robi coś takiego osobom dorosłym, znaczy się, coś w nim musi być.


niedziela, 9 maja

Zrobiliśmy pizzę farmerską. Chyba. Mięso mielone, cebula, czosnek, ogórki konserwowe. Pycha. Poczytuję EiS, słucham o Kubicy, gramy w H3 WoGa, zrobiłem filmik, jedyne co, że trzeba jutro wrócić do roboty.

Z innej beczki. Wszystkie tegoroczne typy mogę sobie wsadzić w d..., ale w sumie nie żałuję, bo takie rzeczy się dzieją. Aż trochę boję się o Orlando, bo na razie za łatwo i idzie, czy może są tacy mocni? Jak słabe musiało być Denver, że Utah prawie nie mają szans z Lakers (no dobra, ostatni mecz to jednak chybił/trafił, ale trafił). No i zdaje się, że będziemy mieć Suns w finale zachodu po raz pierwszy od czasów Barkleya. 0-3. Przy całej sympatii dla staruchów, z 0-3 się nie wychodzi. (Jest 0-4). No i proszę, Nash się doczekał, Hill się doczekał. A teraz idę słuchać "filmiku".

piątek, 7 maja 2010

mix spoza zajętości

piątek, 30 kwietnia

Trochę się wymęczyłem, ale spacer ciepłym, prawie majowym wieczorem — miło (w sumie odpaliłem dzisiaj cztery 20-minutówki). Początkowo 2/2, ale to na szczęście nie trwało długo, bo byśmy się zamęczyli, przyszła kolejna trójka i było 3/4. Siły wyrównane, człowiek się nalatał trochę, aczkolwiek "krycie" mini-Gortata było z góry skazane na porażkę (zbyt silny), powiedzmy, że na 25 wejść pod kosz, 20 zakończyły się sukcesem, pozostałe to kwestia szczęścia bardziej, ale nie było dobrej opcji w moim wypadku, bo bliskowschodni-Jordan na 8/10 zakończył koszem (zbyt szybki). Ale ogólnie było nienajgorzej, 5/15, 8 zb., 6 as., 3 przechwyty, 5 strat. Było nietypowo (trójka wyhaczonych grajków dopiero pod koniec zanotowała zbiórkę w ataku), ale bardzo grywalnie. Ha, no i nawet było przekazywanie po zasłonie, człowiek się uczy. Od zeszłego tygodnia została mi "kontuzja" prawego nadgarstka po upadku i rzecz jasna się nie poprawiła po graniu (w końcu kozłowanie i rzucanie lewą musiałbym zacząć 30 lat wcześniej), więc mam wolne od pompek.

sobota, 1 maja

No, obżarstwo i opilstwo było niesamowite. Wypilim 4,5 l piwa (ja pewnie ze 3) i zjedlim ponad kilosy kiełbasy, szaszłyczków i karkóweczek - co normalnie starczyłoby na kilka dni. No ale jak tu nie wziąć z kolejnej porcji świeżo ugrilowanego. Mniam. Na szczęście rozłożyło to się na ponad pół dnia, ale i tak poszliśmy spać ok. 22.
***
Tegoroczne otwarcie sezonu w kwestii pieszej wycieczki nie było atrakcyjne, bowiem przespacerowaliśmy się przez park oruński na Zaroślak, następnie Biskupią Górkę i już byliśmy na Chełmie. Jedynie co, to okolice dawnego terenu wojskowego zapraszają na zwiedzanie w gąszczu krzewów.

poniedziałek, 3 maja

Poprzedniego dnia miałem robotę, było zimno i odpoczywałem. Poniedziałek był deszczowy, ponury i leniwy. Zdaje się, że dopasowałem ulęgałki do pliczków i przygotowałem je dla Endriusa.
W piątek był co prawda "40-year-old virgin" (2005), trochę przegadany, raczej gupi, raczej śmieszny (klasyczny zestaw twórców: Judd Apatow, Seth Rogen i Steve Carell + Catherine Keener + Elizabeth Banks),

ale potem były "City Rats" (2009) (to angloza i Danny Dyer i MyAnna Buring) oraz "The Road" (2009) (w gruncie rzeczy miałkie, jakoś psychologicznie bezpodstawne, oczywiście pomysł wyjściowy niezły, później "ameryka" na smutno), co zakrawało niemal na weekend z samobójcami, więc już dla rozluźnienia ostatnie dzieło Travolty z Williamsem Robinem ("Old Dogs" 2009) — film disneya, co wszystko tłumaczy.

Jedyne co, to przypomniałem sobie, że jest taki aktor Matt Dillon i film i jego "Factotum" (Chinaski/Bukowski).


wtorek, 4 maja

(praca, praca), a potem pojechałem na próbę do Endriusa, ITNON na kolumnach brzmi nieźle, przygotowani wystarczająco.

środa, 5 maja

O, proszę państwa, w takiej imprezie byliśmy:
Sam występ mi się podobał, co do literatury to nie wiem (żulernia owszem, nadmierna poważka — niekoniecznie), natomiast mam pewne podejrzenia, jeżeli ktoś w wieku 13 lat zaczyna publikować wiersze. W ogóle wiersze, no. (przy okazji, w "obecnej" LnŚ Gertrudy Stein po prostu nie zdzierżam; to już nawet wiersze lepsze).
Agnieszka, szefowa ukraińskiego chóru Źdźbło współwystępowała jako JZTZ i to było oryginalne (w końcu ktoś z głosem). A najbardziej (oprócz faktu, że transport pod dom) podobał mi się tzw. klimat studencki, którego nie zażyłem (tak to jest, jak się studiuje we własnym mieście i trzeba nadrabiać braki ze szkoły tzw. średniej). Ogólnie mieliśmy trochę luzu na koniec, można było z kimś rzucić słowem, miejsce przyjemne. Zaś małe przedstawienie teatralne wypadło (dla mnie) zaskakująco dobrze — ekspresja, trochę humoru. Wiadomo: teatr — fe, a tu proszę.

czwartek, 6 maja

Trochę (praca, praca), więc dopiero wieczór luzacki. Nawet włączyłem sobie H3, bo już było za późno na inne zabawy. Zresztą muszę odpocząć. Kto wie, może nawet coś przeczytam. Na obiad dorsz. A do kawy nie było mleka, ot co.
Tej, taką kasetę se uformowałem: Gorillaz 3, Lilly Allen, Black Eyed Peas!