środa, 9 grudnia 2009

indie-rock w Polsce by mi

wtorek, 8 listopada

Z cyklu "nieustająca sesja nagraniowa" poszły u Endriusa "samba 2" (albo "para dos", choć to raczej znowu bossa nova), coś o nazwie "bird" oraz "holmes". Oczywiście wszystko w tonacji basowego szeptu, z jednym chórkiem przywołującym rytmikę i melodię "coffe an tv" Blur (ale numer rzecz jasna inny). Było w miarę dobrze, zmęczyłem się dopiero w domu, wyjątkowo podpasował mi 162, szybko wróciłem, jak na dzień nagraniowy.

Bronson (2009) w pierwszej kolejności przypomina "Choppera", innego szołmana z więziennej celi. Specyficzny obraz, trochę konwencjonalnego przedstawienia okoliczności brytyjskiego systemu penitencjarnego oraz leczenia psychiatrycznego, odrobinę teatru, groteski. W komentarzach filmweb napisali: "Z jednej strony hołd dla mechanicznej pomarańczy z drógiej fascynacja Viscontim(a może bardziej fassbinderem?)". Osobiście sam film mnie nie do końca przekonuje, bo że jest oparty na faktach ("autentycznych" hie hie) to mnie gila.

Więc z dłuższej perspektywy czasowej widać ponownie, że tak jak pojęcie grunge, tak samo pojęcie indie-rock zostało wykoślawione, zdegenerowane i ograniczone do niemal jednego sztywnego nurtu, niewiele mającego ze "szlachetnością" i potęgą wyobraźni oryginału.Mam takie własne hipotezy, jedna z nich mówi właśnie o polskim grunge (powtarzam się, wiem), które to zjawisko formalnie nie zaistniało, bowiem zgodnie z polskimi specyfikacjami zaadaptowano heavy metal grany przez Alice in Chaince (zresztą, najbardziej popularny "grunge'owy band u nas) i zaczęto śpiewać z kluchą w buzi. Jak by to śmiesznie nie zabrzmiało, najbardziej znanym polskim zespołem identyfikowanym z grunge jest... Hey. Cóż.

Co do indie-rocka, to polski grunt nigdy nie zainekował się przewrotną prostotą piosenek wyrosłych z koledżowego grania (w mojej definicji za kanon uważam, Pavement, Built To Spill oraz Modest Mouse). Obecnie (tak se kombinuję) za pre-indie-rock w Polsce można pewnie uznać Myslovitz, za względu na płytę "eksperymentalną", którą zespół nagrał po przełożeniu brytyjskiego do nas rocka i odniesieniu sukcesu komercyjnego oraz dzięki legendzie artystycznego spotkania w ramach Lenny Valentino.
W międzyczasie nie było chyba znanych zespołów w ogóle. Pogodno? Fajne, ale niekoledżowe. The Car Is On Fire? Fajne, ale niespecjalnie wszechznane i raczej avant-rockowe. CoolKidsi to punk, a potem dance-punk. Bez dyskusji.
Więc teraz mamy tekst podsumowujący:

http://screenagers.pl/index.php?service=albums&action=show&id=1811
ze słowami: "najciekawszy debiut młodego polskiego zespołu indierockowego od czasu /Terroromansu/".
Kolorofon: Kpt. Skała (Myszka Records/Mystic, 2009) to płyta dancepunkowa — napisał "we are from Poland", a ja powtarzam. Eklektyzm — tak, indie-rock — tylko w paru kawałkach.

I w ogóle w jednym zdaniu można zawrzeć tyle mylnych ocen, które idą w świat (młody, indie, hie hie). Samym Kolorofonem się cieszę, mimo że bezwstydnie dworowałem sobie, że wolą czekać ileś lat na oficjalny debiut niż robić swoje po kątach, ale chyba lepiej raz i porządnie niż 10 razy po łebkach, co nie Vreen? W końcu Piotr (w różnych składach, w różnych okolicznościach, w różnych piosenkach, zawsze jako Kolorofon) stara się od wielu lat i nie jest już młody, więc mu się należy. Ponadto mają dobre i niekiedy fantastycznie nagrane piosenki. Pierwszą demówkę, kiedy grali jak Stereolab dwa razy lepiej niż Kobiety i Pustki łącznie wciąż gdzieś posiadam.
***
Bo już odbiegłem od tematu, wymieniane zespoły: Hatifnats, Out Of Tune, Renton i wspomniane przez tytuł płyty Muchy można uznać za reprezentatywne dla polskiego indie-rocka. Zatem to nie jest mój indie-rock. Tylko w większości współczesne (no dobra, sprzed kilku lat) brytyjskie granie z naleciałościami disco (jakże atrakcyjne granie na hi-hat oraz stopę na raz - patrz Franz Ferdinand i inne gorsze zespoły), pogrobowcy pogrobowców z nową falą z lat 80. XX wieku (polskie zespoły grające jak Interpol, który gra jak Joy Division) oraz popowo-rockowy resentyment, czyli mocno naciągane nu-romantic w wersji polskiej: Republika + Papa Dance = Muchy.

Podsumowując, mamy już revivalową falę koledżowego rocka w Stanach, gdy w u nas nie doczekaliśmy się nawet porządnej kalki z oryginału. Może Happy Pills, z bardzo ciążące jednak ku Pixies? Pixies było ROCK, indie-rock to było The Breeders.
Szkoda mi trochę, że niedoczekujemy się kapel choćby tak zrzynających jak Cymbals Eat Guitars, gdzie melodia może być fantastycznie wypracowana przez energetyzujące darcie japy, gitary sprawiają wrażenie, że nie wiedzą, co grają, a wciąż pozostają melodyjne i zadziorne jednocześnie i nie mają nic wspólnego z podstawowymi szlachetnymi gatunkami. Ale co ja tam się znam.

Zatem wnioskuję, pierwszą kapelą spełniającą postulat mojego indie-rocka był Kevin Arnold (melodie, darcie japy, energia :), był, bo przesunął się w stronę blues-rocka, zaś bezpośrednimi spadkobiercami tej idei i kontynuatorami wiernego naśladownictwa wielkiej trójcy (Pavement, Built To Spill, Modest Mouse — dla przypomnienia) są Miasto1000Gitar, hej!
***
Pyszczku i ja wymyśliliśmy: chodzenie do pracy jest jak samobójstwo, tylko to pierwsze się powiela.

Brak komentarzy: